Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szpital. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szpital. Pokaż wszystkie posty

środa, 4 grudnia 2019

Co mogę dla Ciebie zrobić w grudniu? "Brzuszkowy Mikołaj" raz jeszcze!



Wpis powstał w ramach akcji #blogrudzień2019

Brzuszka już nie ma, ale "Brzuszkowy Mikołaj" działa nadal! 


I będzie działać, póki starczy mi zapału, choć codzienność podwójnej matki, przeziębienia, obowiązki i plany nieraz skutecznie mi go odbierają. Ale bez obaw, z początkiem grudnia poczułam przypływ sił, chęci i świątecznego nastroju :) W tym roku pomożemy kolejnym wspaniałym, dzielnym mamom!

Powiem Wam, że to jest istna magia. Grudniowa magia pomagania, jak pisałam w zeszłym roku. Jeszcze kilka dni temu godziłam się z tym, że cała para poszła w gwizdek, zabrakło mi determinacji i po prostu w tym roku to nie wyszło. Czułam się niezręcznie na myśl o tym, że miałabym poruszać w rozmowach temat organizowanej przeze mnie akcji, bo przecież co to za akcja, jakaś fanaberia jednej blogerki, której się wydaje, że może zmieniać świat? Listopad minął, sama nie wiem kiedy, a w temacie "Brzuszkowego Mikołaja" nie działo się nic. Zastanawiałam się, czy to może nie był jednorazowy zryw serca? Czy warto próbować jeszcze raz?


Zaczął się grudzień i wszystko się zmieniło :) Wróciła do mnie ta energia i motywacja sprzed roku, zaczęłam się cieszyć na myśl o przygotowaniu paczki. Wspaniałe osoby zaoferowały wsparcie dla akcji :) Liczba osób zainteresowanych akcją ciągle rośnie. Spodziewam się, że w tym roku powstanie jeszcze więcej cudownych prezentów niż poprzednio!

Mam już wybraną mamę, do której zostanie wysłana moja paczka. Wiem, że naprawdę przyda jej się pomoc, którą mogę jej zaoferować. Tymczasem w mojej głowie ciągle kiełkują nowe pomysły: jak jeszcze możemy pomóc? Co jeszcze mogę zrobić dla drugiej osoby, przy ograniczonym budżecie, licznych obowiązkach i niemałych własnych potrzebach?

Jedną z cennych tegorocznych lekcji (chyba zacznę je spisywać!) było dla mnie odkrycie, że przeważnie możesz jednak coś zrobić. Ludzie boją się prosić o pomoc, co nie znaczy, że jej nie potrzebują. Czasem warto zapytać. Zastanowić się. Gdybym była na miejscu tej osoby, co sprawiłoby mi radość? Jaką pomoc najchętniej bym przyjęła?

Odwiedziny


Ludzie są nieraz porażająco samotni. Życie toczy się obok nich, a oni nie mogą się w nie włączyć, bo brak im zdrowia, sił, a może kogoś, kto po prostu zdjąłby z nich na chwilę część obowiązków. Gdy ktoś spędza czas w szpitalu, przykuty do łóżka, lub może poświęca każdą chwilę na opiekę nad bliską osobą, nawet krótkie spotkanie i rozmowa może być okazać się wyjątkowym prezentem i świątecznym cudem.

Przyznam, że marzy mi się, żeby przejść się któregoś dnia na oddział pediatrii, gdzie spędziliśmy Święta w zeszłym roku, i poprawić trochę humor pacjentom i ich rodzicom :) Teraz, kiedy napisałam Wam o tym, mam jeszcze silniejszą motywację, by faktycznie to zrobić! Mam tylko nadzieję, że mnie stamtąd nie wygonią :D

Oczywiście, odwiedziny mogą poprawić nastrój nie tylko osobie przebywającej w szpitalu. Może znasz kogoś, kto choruje lub po prostu jest w kiepskiej formie i potrzebuje towarzystwa? Zapytaj. Zaproponuj :)

Pomoc w wykonywaniu obowiązków


Osobiście wydaje mi się, że to jedna z trudniejszych form pomagania. Wszyscy mamy przecież swoje zajęcia, codzienną rutynę, nierzadko pod koniec dnia jesteśmy bardzo zmęczeni. Skąd wziąć siłę i czas na to, by jeszcze przejąć część obowiązków innej osoby? Ale może jest coś, co lubisz robisz, co będzie stanowić dla Ciebie miłą odskocznię od rzeczywistości - a ktoś dzięki Tobie na chwilę odpocznie?

Mam też wrażenie, że nawet te same, żmudne, codzienne zadania mogą sprawić nam przyjemność o wiele większą niż zwykle, gdy zobaczymy, jak bardzo ktoś się cieszy z ich powodu :)

Kartki świąteczne


Źródło: Madka roku

Niektórzy o nie proszą. Muszę przyznać, że pod tym względem zawsze zawalam :( Nigdy mi nie po drodze na pocztę, zapominam, przegapiam terminy. Może w tym roku zbiorę się i wyślę choć jedną :)

Piękne kartki świąteczne, wraz z egzemplarzem książki "O królewiczu, który się odważył" można licytować teraz u Madki roku. Kwota zostanie przekazana na cel charytatywny - i patrzcie, tym sposobem można pomóc dwóm osobom jednocześnie!

Wsparcie finansowe


Mimo wszystko taka pomoc jest zazwyczaj najpilniejsza. To nie muszą być duże kwoty. Ja najczęściej wpłacam 10-20 zł, rzadko więcej. Zdarza się, że chcę wesprzeć kilka różnych zbiórek w tym samym czasie, dlatego większa kwota byłaby już pewnym obciążeniem dla mojego budżetu.

Wspomniałam wcześniej o aukcji charytatywnej. Z pewnością wielu spośród Was będzie szukać w najbliższym czasie prezentów - mikołajkowych, gwiazdkowych, może macie jeszcze inne okazje, tak jak ja? Warto rozejrzeć się, może znajdziecie coś interesującego właśnie na aukcjach tego typu. Wtedy nie tylko dajecie radość swoim bliskim, ale też realnie pomagacie komuś potrzebującemu.

Pomóżmy!


Z całego serca zachęcam Was, byście współtworzyli ze mną akcję "Brzuszkowy Mikołaj". Im więcej nas będzie, tym więcej mam dostanie wspaniałe prezenty! Poza tym - będę miała większą motywację, żeby bardziej się przyłożyć w przyszłym roku ;)

Oczywiście, jeśli zamiast tego wspieracie inną akcję, w pełni to rozumiem. Tak naprawdę chodzi o to, żeby w tym magicznym, świątecznym miesiącu okazać serce komuś, komu poszczęściło się trochę mniej niż nam.

Życzę Wam wszystkim dużo, dużo miłości!


Wpis powstał w ramach corocznej akcji #blogrudzień, organizowanej przez Magdę, autorkę bloga Magda M. Codziennie przez cały grudzień będzie pojawiał się kolejny wpis o tematyce okołoświątecznej. Odwiedźcie nasze strony!

1 grudnia – Mama na całego
2 grudnia – Tarapatka
3 grudnia – Dzieciorka
4 grudnia – Szczęśliwa Siódemka 
5 grudnia – Do herbaty
6 grudnia – Z naciskiem na szczęście
7 grudnia – Przed ślubem
8 grudnia  – MamAsia Ogarnia
9 grudnia – Wysmakowana
10 grudnia – Dziubdziak
11 grudnia  – Pozytywny Dom
12 grudnia – Młoda mama pisze 
13 grudnia – Atrakcyjne wakacje z dzieckiem
14 grudnia – Młoda Mamma
15 grudnia – Kopanina.pl
16 grudnia – Pogodnie przez życie
17 grudnia – Humory Zmory
18 grudnia – Asertywna Mama
19 grudnia – Jaśkowe Klimaty
20 grudnia – I jak w domu
21 grudnia – Carpe Diem
22 grudnia – Dieta To Kobieta
30 grudnia – Magda M.

czwartek, 28 listopada 2019

365 powodów do wdzięczności, czyli: pierwsze urodziny Michałka.



365 dni, a każdy wart tego, by za niego dziękować. Każdy wypełniony Twoją obecnością, malutkimi rączkami, oczkami, minkami. Dwanaście cudownych miesięcy!


Pierwszy miesiąc

Szybko pokazałeś nam, że wcale jeszcze nie wiemy wszystkiego o byciu rodzicami. Kilkutygodniowe dziecko z zapaleniem płuc? Nie wiedziałam, że takie rzeczy zdarzają się w troskliwych rodzinach. Teraz już wiem. Tydzień w szpitalu, wenflon w małej główce - nazywaliśmy Cię teletubisiem, a pielęgniarki dziwiły się nam, że nie jesteśmy przerażeni. Jedyna w swoim rodzaju Wigilia spędzona na oddziale.

Byłeś przez cały czas radosny, pogodny i szybko przybierałeś na wadze. Przez większość dni sprawiałeś wrażenie zupełnie zdrowego. Pozdrawiam w tym miejscu lekarza, który próbował mi wmówić, że kaszlesz dlatego, bo za często Cię karmię :) Oj, to był ciężki dzień.


Drugi miesiąc

Poznałeś dużo wspaniałych osób, w tym ciocię Gosię, która nieco później została Twoją chrzestną. Tym sposobem masz dwie, a nawet trzy ciocie o tym imieniu - co za zbieg okoliczności :)

Na szczęście nie chorowałeś już więcej. Codziennie obdarzałeś nas swoimi pięknymi uśmiechami. W kraju działy się wtedy smutne rzeczy, więc i nasze nastroje nie były najlepsze, ale Twoja wesoła bezzębna buźka zawsze potrafiła nas pocieszyć.

Trzeci miesiąc

Nie czułam się dobrze. To, co ominęło mnie dwa lata wcześniej, tym razem chyba faktycznie mnie dopadło. Może nie od razu odnalazłam się w roli mamy dwóch synów, może faktycznie proza życia była wówczas trochę mniej znośna. Ale Wy dwaj, Ty i Robert, każdego dnia dawaliście mi siłę. Twój brat już wtedy zachwycał nas swoją troskliwością i czułością wobec Ciebie. Ty - wiadomo - siedem kilo uśmiechu, radości, zadowolenia z życia.

Czwarty miesiąc

Po raz pierwszy zostałeś na jakieś dwie godzinki beze mnie z babcią, a my z Twoim tatą wyskoczyliśmy na randkę. Dobrze się bawiłeś, tylko ta butelka nie bardzo Cię przekonała, prawda? Okazałeś się konserwatywnym zwolennikiem karmienia piersią :) Dość długo nie akceptowałeś innej formy podawania pokarmu.

Kształtowała się Twoja relacja z bratem. Czasem bywał zazdrosny o to, że okazuję Ci tak dużo uwagi. Ale też tulił Cię, bawił się z Tobą, dzielił się swoimi zabawkami.


Piąty miesiąc

To była dopiero rewolucja, co? Pojechaliśmy do dziadków w odwiedziny, tylko jakoś tak wyszło, że nie wróciliśmy na noc do domu. Mało tego, mijały kolejne dni, a my nadal nie wracaliśmy. Ale kto by narzekał! Świetnie się bawiłeś u dziadków. Miałeś do dyspozycji mnóstwo zabawek i fantastyczne, szerokie łóżko, na którym nauczyłeś się turlać :)

Szósty miesiąc 

Nadal u dziadków! Co prawda, odwiedziliśmy kilkakrotnie ogród, który dobrze znasz, ale do domu nie wchodziliśmy. Coś się tam działo, kręciły się tam osoby, których chyba nie znałeś. Ale mama i tata nie martwili się, więc i Ty zachowywałeś pogodę ducha. Nawet pomimo tego, że zęby szły i bardzo Cię męczyły.

Co do pogody, to było gorąco, oj... Słońce nawet trochę parzyło. Co chwilę musiałam przenosić koc w cień. A i tak próbowałeś z niego zejść, aby skubać trawę jak mała kózka :)


W tym miesiącu odbył się Twój chrzest. Nie bez przygód - wracaliśmy z kościoła przy akompaniamencie grzmotów i grubych kropel deszczu bębniących o dach auta. Ale spędziłeś piękne chwile z rodziną, również z ciocią Gosią i wujkiem Wojtkiem, czyli z Twoimi wspaniałymi chrzestnymi :) 

Kiedy wróciliśmy do domu, okazało się, że nasza łazienka bardzo się zmieniła :) Teraz jest piękna, prawda?

Siódmy miesiąc

Przetrwaliśmy już zapalenie płuc, więc ospa to dla nas drobiazg, prawda? Strasznie biednie wyglądałeś z tą zsypaną krostami buzią! Na szczęście zniosłeś chorobę bardzo dobrze. Praktycznie nie gorączkowałeś, nie traciłeś też dobrego nastroju. Pewnie miał na to wpływ również fakt, że Twój starszy brat troskliwie się Tobą opiekował.

Ósmy miesiąc

Nauczyłeś się siadać i raczkować :) Kiedy zorientowałeś się, że wyżej jest ciekawiej, chciałeś koniecznie opanować jak najwięcej umiejętności.

Spacery stały się teraz o wiele ciekawsze. Choć czasem ciężko było wyjść z domu przez upały i komary! W domu też zresztą bawiłeś się świetnie, a do Twoich ulubionych zabawek należała butelka z wodą.

Dziewiąty miesiąc

Wstawałeś, tańczyłeś, chodziłeś, trzymając się mebli! Nauczyłeś się też schodzić z łóżka, choć trzeba przyznać, że do tej pory czasami Ci się myli i próbujesz skakać z niego na główkę...

Po raz pierwszy wybraliśmy się na plażę. Woda w jeziorze Cię nie zachwyciła, za to spacery były dla nas wszystkich bardzo przyjemne :)


W sierpniu pojechaliśmy też na pierwsze tak dalekie wakacje, do moich rodziców, a Twoich dziadków. To był cudowny czas! Tyle zabawy, miłości, radości, nowych ludzi, nowych miejsc... I piesek, z którym ścigałeś się na czworaka :)

Dziesiąty miesiąc

Kolejna wielka rewolucja w Twoim życiu - żłobek! Nie zapomnę pierwszego dnia, gdy przyjechałam po Ciebie po dwóch godzinach, a Ciocia mi mówi, że Michałek śpi! Twoja adaptacja w żłobku była chyba jeszcze łatwiejsza niż w przypadku Twojego brata, a wydawało mi się, że lepiej już się nie da :)

Pokochałeś żłobek, a żłobek pokochał Ciebie :) Martwiłam się, że teraz to dopiero zaczniesz chorować, ale trzymałeś się dzielnie. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale kiedy wracałeś do domu, widziałeś mnie o wiele bardziej wypoczętą i pełną energii niż do tej pory.

Jedenasty miesiąc


Październik - nie przepadam za tym miesiącem, ale w tym roku naprawdę się udał :) Było ciepło, złociście i ogniście. Zapamiętam go jako czas spacerów i spotkań z cudownymi ludźmi. Na szczęście zdrowie Was nie opuszczało, czego nie mogę powiedzieć o sobie - zupełnie niespodziewanie zachorowałam na anginę. Na szczęście Was nie zaraziłam :)

Dwunasty miesiąc

Chłodniejsze dni, choroby, upadek z łóżka... Trzymam się myśli, że trudniejsze dni też są potrzebne, żebyśmy bardziej docenili te dobre. Listopad nas wymęczył, cała nadzieja w grudniu, że da nam trochę odpoczynku.

Dziś.


Pobudka o czwartej rano? Radosny uśmiech, mnóstwo energii i chęć zabawy? Michałku, oj, będziesz spał w ciągu dnia...



Na szczęście jesteś już zdrowy. Co rano jeździsz do żłobka, tam spędzasz radośnie czas, tworzysz z pomocą Cioć piękne prace plastyczne. Jesz coraz więcej, coraz lepiej gryziesz tymi swoimi imponującymi ośmioma zębami :) Zauważyłam, że znowu swędzą Cię dziąsełka, chyba idą trójki!

Kiedy wspominam, jaki był Robert w Twoim wieku, wydajesz mi się trochę młodszy. Może mimo woli widzę w Tobie ciągle maluszka, to mniejsze i bardziej bezbronne z moich dzieci, podczas gdy z Ciebie już taki duży chłopak! Nie, nie porównuję Was. Obaj jesteście całym moim sercem.

Wszystkiego najlepszego, kochany Urodzinku. Obyś zawsze był tak pogodnym, uśmiechniętym chłopakiem, pełnym miłości i zaciekawienia.

sobota, 29 grudnia 2018

Podsumowanie roku 2018 - na blogu i poza nim.


Pisałam Wam już, że lubię te coroczne podsumowania :) Tym razem naprawdę jest o czym pisać! Niewątpliwie, to był wyjątkowy rok. Aż sama nie wiem, od czego zacząć... 
No dobrze, wiem :)

Kto nie marzy, ten nie spełnia marzeń!


Kiedy rok temu spisywałam moją listę siedmiu postanowień noworocznych, byłam naprawdę ciekawa, ile z nich uda mi się zrealizować. Czy tworzenie tak dużej listy to porywanie się z motyką na słońce, czy wręcz przeciwnie? 

Dziś mogę z dumą powiedzieć - Kochani, zrealizowałam sześć z siedmiu postanowień. Tak jak pisałam, dwa pierwsze punkty na mojej liście wykluczały się wzajemnie, więc z góry zakładałam, że cała lista siedmiu postanowień jest dla mnie nieosiągalna.

Rodzeństwo dla Roberta - jest! Śliczny, maleńki Michał :) Mam teraz lekkie wyrzuty sumienia, że rok temu myślałam o nim tak bezosobowo, jako o rodzeństwie - a przecież to zupełnie odrębny mały człowiek, który ma swoje życie, swoją osobowość, swoje własne cele i zadania.


Do pełnoetatowej pracy nie poszłam, choć naprawdę niewiele brakowało. Byłam już po rozmowie, miałam zdecydować, czy podejmę pracę. Oczekiwano jednak ode mnie takiej dyspozycyjności, jakiej nie byłam w stanie zapewnić.

Remont w domu - zrobiony, co prawda, właściwą odpowiedzią byłoby tu raczej: zaczęty. Jest już jednak o wiele ładniej niż było.

Na castingu byłam - i tyle. Nie dostałam się. Jeśli miałabym oceniać ten rok tylko pod kątem osiągnięć wokalnych, to musiałabym uznać, że był to rok bardzo nieudany. Trochę to przykre, biorąc pod uwagę, że w przyszłym roku też raczej za wiele nie pośpiewam. Cóż, wszystko ma swój czas. Widocznie czas na śpiewanie będzie kiedy indziej.

Akcja "Brzuszkowy Mikołaj" odbyła się z powodzeniem :) Na pewno będę ją organizować również w przyszłym roku, i będę miała o wiele więcej sił, czasu i możliwości, by się nią zająć! :)


Pozowałam do zdjęć. Był czas, kiedy myślałam nawet, że to będzie najlepszy zdjęciowy rok w moim życiu! - niestety, nie doszły do skutku pewne projekty, na które bardzo liczyłam. Ale i tak było bardzo dobrze.

Fot. Paweł Świrek
Fot. Marta Szopińska
Fot. Jan Bandura
Fot. https://www.maxmodels.pl/fotograf-landscaper.html

No i jadłam ciasta :) A nawet je piekłam, bo w naszym domu pojawił się nowy piekarnik. Nareszcie jestem w pełni zadowolona z moich wypieków!

Po raz pierwszy moja lista postanowień była tak długa i po raz pierwszy udało mi się zrealizować aż tyle punktów. Wnioski nasuwają się same - nie warto się ograniczać. Warto mieć odważne, ambitne plany i wierzyć w nie.

Mało tego! Rok wcześniej moim postanowieniem był debiut literacki. Nie udało mi się wówczas go zrealizować. W tej chwili moja powieść jest w przygotowaniu do druku. Ukaże się też książka z bajkami mojego autorstwa :)

Rok na blogu.


Dla Szczęśliwej Siódemki ten rok to przede wszystkim cztery istotne wydarzenia:

1. Publikacja tekstu: "Czego nauczyła mnie najgorsza chwila w życiu?".


Niektórzy z Was może nie wiedzą, że mój blog powstał między innymi po to, aby ten tekst się ukazał. Udało się. Opublikowałam go 27 lutego. Wasza reakcja na ten tekst była po prostu niesamowita :) Dostałam mnóstwo wiadomości, komentarzy (jest to zdecydowanie najczęściej komentowany z moich tekstów), napisaliście mi wspaniałe rzeczy. Dzieliliście się swoimi doświadczeniami i refleksjami. Dostałam od Was o wiele więcej, niż się spodziewałam.

2. Tekst o mojej pracy - "Festiwal Kolorów - najczęstsze mity kontra fakty".


Tekst, który ma najwięcej wyświetleń, choć nawet nie promowałam go w jakiś szczególny sposób. Cieszę się, że chętnie czytaliście o czymś, co daje mi tak dużo radości i jest dla mnie tak bardzo ważne.

3. Alternatywne zakończenie bajki o Calineczce.


Nawet nie spodziewałam się, że zrobi taką furorę. Dziękuję za wszystkie miłe słowa! Przepraszam, jeśli poczuliście się rozczarowani, że na mojej stronie nie pojawiło się póki co więcej bajek. Postaram się to nadrobić!

4. Akcja "Brzuszkowy Mikołaj".

Fot. Kocie Kadry

To jeden z ważniejszych punktów nie tylko w historii bloga, ale też... w moim życiu. Dzięki tej akcji wiele osób zyskało wspaniałe prezenty, ale najwięcej zyskałam ja sama. Zostawiłam swój maleńki ślad na świecie - i jest to taki piękny ślad, pełen radości i dobrych myśli. Odkryłam, że można przekuć swoje marzenia i potrzeby w czynienie dobra dla innych. Oczywiście, nie zamierzam na tym poprzestać. Pod moją mikołajkową czapką kiełkują już nowe pomysły!

Nie mogę też nie odnotować wspaniałej reakcji, jaką wywołało opublikowane w Wigilię na moim fanpage'u zdjęcie przedstawiające mnie i plecy Michała przy szpitalnej choince :) Jestem pod wrażeniem i bardzo Wam wszystkim dziękuję.

Rok poza blogiem.

Gdzie byłaś? W szpitalu.

Serio, myślę sobie czasem, że tak będzie brzmiała moja odpowiedź, gdy ktoś mnie zapyta, gdzie byłam w 2018 roku. Cztery kilkudniowe pobyty w szpitalu  (od trzech do siedmiu dni), do tego trzy wizyty na SORze.  Nie liczę już innych, planowych odwiedzin, np. konsultacji lekarskich.

Dwa razy byłam w szpitalu jako pacjentka (pisałam o tym tutaj i tutaj), dwa razy jako mama małego pacjenta (pierwszy pobyt opisałam tutaj). Przyznam, że ten drugi pobyt, z malutkim Michasiem chorym na zapalenie płuc, był dla mnie na swój sposób łatwiejszy, choć dwa razy dłuższy. Z kilku powodów. Po pierwsze, noworodek jest o wiele bardziej ugodowym pacjentem niż półtoraroczny chłopiec. Po drugie, mimo poważnej choroby Michał przez większość czasu czuł się całkiem dobrze. Aż trudno było uwierzyć, że nie był zdrowy! Po trzecie, miałam wygodny, rozkładany fotel ufundowany przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Spałam wygodnie!

Wiecie... Tyle osób wypowiada się negatywnie o Jurku Owsiaku. Również moi znajomi. Nazywają go oszustem, oskarżają o przekręty. Tymczasem dla mnie to jest ten człowiek, który zobaczył osobę ludzką w mamie czuwającej przy łóżku chorego dziecka. A wiem z doświadczenia, że nie każdy potrafi to zobaczyć.

Najpiękniejszy najgorszy rok.

Kiedy w Wigilię Bożego Narodzenia dzieliliśmy się z mężem opłatkiem w małej szpitalnej sali, życzyłam mu żartobliwie "udanego października, listopada i grudnia, bo z resztą roku jakoś nam to wychodzi". To jest przedziwna prawidłowość: odkąd pamiętam, końcówka roku zawsze jest dla nas dość niełaskawa. Wszystkie wypadki, choroby, problemy w pracy, problemy finansowe zawsze pojawiały się właśnie w tym czasie.

W tym roku również wyjątkowo trudna końcówka przyćmiła nieco fakt, że był to dla nas bardzo dobry rok. Dwóch pięknych synów, praca dająca satysfakcję, spełniające się marzenia - czego chcieć więcej?

Jednak, choć spotkało mnie tak wiele szczęścia, doświadczyłam też w tym roku smutku. Może nawet było go więcej niż w innych latach, kiedy było trudniej, kiedy trzeba było zakasać rękawy, wziąć się w garść i nawet nie było czasu na myślenie o tym, czego jeszcze brakuje, czego jeszcze by się chciało...

Wiecie, w poprzednich latach byłam biedniejsza, niespełniona, miałam różne problemy, ale miałam też przyjaciół. W tym roku wiodło mi się dobrze i nie miałam większych zmartwień, ale jakoś tak często nie miałam z kim dzielić tego szczęścia.

Chyba każdy ma w życiu taki moment, kiedy wydaje się, że dosłownie wszyscy przyjaciele zapominają o nim i znikają z jego życia. Zawsze myślałam, że osoby, którym się to przydarza, w jakiś sposób same to na siebie ściągają, np. poprzez niewłaściwe traktowanie przyjaciół. Teraz sama tego doświadczam i naprawdę nie wiem, czym zawiniłam. Czy naprawdę chodzi tylko o brak czasu? Czy faktycznie wszyscy pracują teraz od rana do wieczora, siedem dni w tygodniu, a tylko ja jedna potrafię znaleźć od czasu do czasu chwilę na spotkanie z kimś znajomym?

Bolą mnie i uwierają pewne rzeczy, o których nie wypada pisać publicznie. Również takie, o których dawno nie myślałam. To był specyficzny rok. Powiedzmy, że nie mogłam się powstrzymać od wyobrażania sobie, jakby to było być kimś innym: łatwiejszym w obsłudze, bardziej udanym, bardziej akceptowanym.

Wiem, że takie zmartwienia to żadne zmartwienia. Wiem, że świadczą tylko o tym, że naprawdę nie miałam poważniejszych problemów, którymi mogłabym się przejmować. Jednak było ich w tym roku trochę za dużo. Trudno o nich nie myśleć teraz, gdy staram się podsumować miniony rok.

Plany na rok 2019.


To już czas na postanowienia? :) Może jeszcze chwilkę z nimi poczekam...

Ciężko coś zaplanować przy dwójce małych dzieci. Zwłaszcza gdy okazało się, że te dzieci potrafią łapać choroby od innych dzieci i lądować w szpitalu. Nawet nie wiecie, ile miałam pomysłów na grudzień, na Święta... Ale już mniejsza z tym. Prawdą jednak jest, że nie wiem, co będę robiła przez najbliższe miesiące. Poza, oczywiście, opieką nad maluchami.

Na pewno zamierzam pisać. Dawno - a może jeszcze nigdy? - nie miałam w sobie takiego zapału do pisania. Któregoś dnia przypomniał mi się stary, zarzucony pomysł na książkę - jeszcze z czasów, kiedy byłam nastolatką zafascynowaną wielkimi dziełami światowej literatury. Dotarło do mnie, że to był bardzo dobry pomysł i postanowiłam do niego wrócić. Pewnie realizacja tego planu zajmie mi kilka lat - ale jakie piękne będą te lata!

Zamierzam w miarę możliwości wrócić do zdjęć. Pewnie będę pozować bardzo sporadycznie, raz na jakiś czas, kiedy uda mi się zapewnić opiekę chłopakom. Nie chcę jeszcze jednak z tego rezygnować. Jeszcze za dużo pomysłów czeka na realizację :)

No i na pewno zamierzam nadal prowadzić blog. Wiecie już, że nawet w moim codziennym zabieganiu potrafię znaleźć czas na publikowanie nowych tekstów, zatem bez obaw :) Bądźcie pewni, że tu będę. Zapraszam!


środa, 12 grudnia 2018

Mama po raz drugi, czyli: to samo, a jednak inaczej.


Pamiętam, że gdy - już prawie dwa lata temu - pisałam tekst podsumowujący pierwsze trzy miesiące życia Roberta, czułam się jeszcze bardzo niedoświadczona i prawdę mówiąc, niezbyt przekonana:  czy jestem właściwą osobą, wystarczająco kompetentną, by pisać o macierzyństwie?

Słuchajcie, bardzo się cieszę, że napisałam wtedy ten tekst. To prawda, co w nim pisałam - pamięć jest ulotna. Nie jestem już tą samą osobą i nie do końca umiem odnaleźć się w odczuciach, które wtedy opisałam. Naprawdę, to było dla mnie takie trudne? Takie nowe? Naprawdę tak wykończyła mnie nieprzespana noc? Naprawdę byłam tak niepewna siebie?

Dwa lata macierzyństwa nie zmieniły mnie w genialną ekspertkę, która na wszystko zna odpowiedź, ale dały mi luksus bycia osobą doświadczoną na oddziale położniczym. Korzystałam z tego luksusu na wszystkie możliwe sposoby: doradzając młodziutkim mamom, z którymi dzieliłam salę, umiejętnie podając mojemu dziecku pierś i nie przejmując się wcale, że pokarm jeszcze nie ruszył, radząc sobie z własnymi emocjami... Wiem, to brzmi trochę jak przechwałki, ale chodzi mi wyłącznie o podkreślenie, jak wiele się zmieniło. Mama drugiego dziecka to już zupełnie inna pacjentka niż pierworódka. 

Choć ostatnio brakuje mi czasu na wszystko, a już zwłaszcza na pisanie, chciałabym podzielić się z Wami emocjami związanymi z pojawieniem się Michała w naszym życiu.

Jaki on jest maleńki!


Z jednej strony nabyłam doświadczenia, z drugiej strony... Odzwyczaiłam się od tego, że dziecko może być aż takie malutkie i delikatne! Mam wrażenie, że dopiero teraz dopadły mnie pewne obawy, których jakimś cudem uniknęłam za pierwszym razem. Jestem ostrożniejsza, bardziej się boję, że przypadkiem zrobię tej małej istotce krzywdę. Przez dwa lata jako mama rozwijałam się razem z Robertem, razem z nim uczyłam się jego coraz większej samodzielności, współpracy... Teraz muszę zrobić duży krok do tyłu. Znów mam w ramionach bezbronnego noworodka. Widzę, że moje obawy, że tym razem będę już za bardzo niefrasobliwa, nie miały większych podstaw. 

Jacy oni są różni!


Pamiętacie, jak obawiałam się, że moi synowie będą identyczni? Cóż, to kolejna obawa, która się nie sprawdziła :) Chłopcy różnią się od siebie tak bardzo, jak bardzo mogą się od siebie różnić dwaj bracia mający tych samych rodziców. 

Przyznam, że na początku to było dość zaskakujące, tym bardziej, że nie potrafiłam nawet za bardzo określić, do kogo z nas Michał jest podobny. (Ponoć cała mama, ale dla mnie to podobieństwo nie jest aż tak ewidentne). Ale cieszę się, że są różni, każdy z nich jest jedyny i niepowtarzalny, i każdy na swój indywidualny sposób jest przepiękny :)

Robert jest wspaniałym starszym bratem. Jest ciekawy maluszka, chętnie go głaszcze i przytula, najchętniej nosiłby go na rękach, gdybyśmy mu na to pozwolili. Próbuje też częstować go swoim jedzeniem. Zazdrość? Na pewno jest, choć nie tak ewidentna, jak się obawialiśmy. Objawia się raczej w drobnostkach, między innymi w szukaniu mojej uwagi wtedy, gdy zajmuję się maluchem. Ale radzimy sobie z tym. Na pewno nie może narzekać na brak czułości - nadal jest moim ukochanym małym synkiem!

Jaki inny szpital!


Po raz kolejny rodziłam w Bochni. Mam wrażenie, że przez te dwa lata strasznie dużo się tam zmieniło, choć personel jest w dużym stopniu ten sam. Pozytywna zmiana jest taka, że zrobiło się tam - mam wrażenie - o wiele sympatyczniej. Z mojego pierwszego pobytu na oddziale położniczym zapamiętałam przede wszystkim to, że niemal co chwilę ktoś miał mi coś do zarzucenia. Bo źle karmiłam, źle leżałam, źle trzymałam dziecko, źle się ubierałam, nawet dostało mi się za to, że byłam za gruba. Tym razem nic takiego nie miało miejsca. Wszyscy byli nieopisanie mili i wspierający. Obserwowałam też, jak pomagają mojej koleżance z sali poradzić sobie z początkami karmienia piersią. Widziałam życzliwość i wsparcie, żadnych pouczeń czy pretensji.

Zmieniło się jednak coś jeszcze. Mam wrażenie, że dwa lata temu co chwilę ktoś do nas przychodził, coś sprawdzano, coś badano, dzieci były codziennie badane... Teraz tak nie było. Poza stałymi godzinami porannych i wieczornych obchodów personel był prawie niewidoczny. Po tym pobycie zostało mi wrażenie, że wszyscy jakoś tak... trochę mniej się starali. Cóż, może powinnam powiedzieć - coś za coś.

Ja po porodzie.


Doszłam do siebie znacznie szybciej niż dwa lata temu po urodzeniu Roberta. Kiedy wstawałam z łóżka po raz pierwszy po operacji, zrobiłam to tak szybko, że aż położna była zaskoczona. Oczywiście byłam obolała - nadal trochę jestem - ale nie byłam ani tak osłabiona, ani tak niewyspana jak za pierwszym razem, nie miałam też takiej huśtawki nastrojów.

Niepokoiłam się trochę, że przez to, co zdarzyło się przy moim porodzie, ciężko mi będzie wrócić do równowagi psychicznej. Nie było jednak tak źle. Paradoksalnie, fakt, że miałam powody, by czuć się źle, pomógł mi jakoś uporządkować tę masę emocji. Wszystkie negatywne myśli i odczucia wepchnęłam do jednego worka o nazwie "poród". I już mogłam się skupić na tych pozytywnych :)

Jeśli jesteś młodą mamą i zastanawiasz się nad drugim dzieckiem, jedno mogę powiedzieć Ci z pełnym przekonaniem: za drugim razem będziesz bardziej świadoma, bardziej gotowa. To, co sprawiało Ci trudności na początku przygody z macierzyństwem, za drugim razem będzie po prostu jeszcze jednym elementem Twojej codzienności. Na pewno sobie poradzisz :)



poniedziałek, 5 listopada 2018

Gorączka w ciąży.


Wspominałam Wam niedawno, że lubię październik, ale też boję się go. Jak żadnego innego miesiąca. Im bardziej staram się być rozsądna i nie wierzyć w jakieś głupie fatum, tym usilniej, mam wrażenie, kolejny październik stara się udowodnić mi, że przyszedł tutaj, by mnie doświadczyć i dać mojej rodzinie okazję do sprawdzenia się w nowych, jeszcze trudniejszych warunkach. Poważnie. Rok temu pisałam Wam o wypadku samochodowym, który wywrócił życie naszej rodziny do góry nogami - nawet jeśli okazał się niezbyt groźny. 

Tegoroczny październik postawił przed nami chyba jeszcze trudniejsze wyzwanie. W ubiegłą środę, po trzeciej (!) wizycie na SOR, zostałam przyjęta na Oddział Patologii Ciąży z gorączką utrzymującą się powyżej 40 stopni.

Istnieją co najmniej trzy powody, dla których należy się przejmować gorączką w ciąży.


Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nawet nie będąc w ciąży przejęłabym się taką wysoką gorączką. Jestem osobą, która raczej nie gorączkuje. Nigdy dotąd nie miałam temperatury powyżej 40 stopni. Wiem jednak, że dla wielu osób nie jest to ani szczególnie nietypowa, ani szczególnie poważna sprawa. Będę się jednak upierać - gorączka w ciąży jest niebezpieczna co najmniej z kilku powodów.

Po pierwsze, kobieta w ciąży ma bardzo ograniczony wybór, jeśli chodzi o leki. Wielu lekarstw, które pewnie szybko pomogłyby w takiej sytuacji, nie może zażywać, gdyż są one niebezpieczne dla dziecka. Ibuprofen odpada. Jedyne, co mogłam zażywać, to paracetamol. Jak oceniacie jego skuteczność? Mam wrażenie, że w moim przypadku niewiele zdziałał. Nieco skuteczniejszym sposobem na zbicie gorączki były zimne okłady. 

Po drugie, wysoka gorączka nie bierze się znikąd. Może być objawem przeziębienia, grypy lub znacznie poważniejszej infekcji. Ta infekcja może stanowić zagrożenie dla dziecka. W moim przypadku było dość oczywiste, że nie chodzi o przeziębienie. Lekarz pierwszego kontaktu zdiagnozował u mnie grypę na podstawie objawów takich jak... gorączka właśnie, osłabienie i ból mięśni. Diagnoza okazała się być błędną. 

Na moich trzech kartach wypisu ze szpitala mam podane trzy różne nazwy choroby, wszystkie jednak ściśle związane ze stanem zapalnym układu moczowego - bo to okazało się prawdziwą przyczyną mojego kiepskiego samopoczucia. Na jednej z kart widnieje też dodatkowa informacja, wyjątkowo ważna: 

"Zagrażający poród przedwczesny".


Właśnie tak. To jest być może najważniejszy powód, dla którego nie należy bagatelizować wysokiej gorączki w ciąży. Temperatura powyżej 39,5-40 stopni może powodować skurcze macicy i w efekcie przyczynić się do przedwczesnego porodu. 

Moja ciąża jest już bardzo zaawansowana. Z jednej strony, ryzyko przedwczesnego porodu było większe, ale z drugiej strony - gdyby faktycznie do niego doszło, dziecko miałoby duże szanse na przeżycie. Gdyby to samo przydarzyło się kobiecie we wczesnej ciąży, mówilibyśmy o ryzyku poronienia.

Mam wrażenie (może błędne, spotęgowane złym samopoczuciem), że w czasie choroby kilkakrotnie spotkałam się z bagatelizowaniem moich objawów. Przecież dostałam antybiotyk, wiadomo było, że od razu nie zadziała, trzeba było zaczekać. Uważam jednak, że dobrze zrobiłam, szybko reagując. Nie chodziło tylko o moje zdrowie, ale też o zdrowie mojego dziecka.

Ale kiedy można mówić o gorączce w ciąży?


Warto mieć na uwadze, że u wielu kobiet w ciąży temperatura ciała jest stale podwyższona o około 0,5 stopnia, niekiedy nawet o cały stopień. Zatem przyjmuje się, że temperatura 37,5 stopni jest jeszcze zupełnie normalna, a o gorączce stanowiącej powód do niepokoju można mówić dopiero powyżej 38,5 stopni.

Chcecie znać moje zdanie?
Każda z nas ma inny organizm i próba stosowania uniwersalnej tabelki dla każdej jednej kobiety w ciąży nie ma wielkiego sensu. Specjalnie podkreśliłam w zdaniu powyżej, że podwyższona temperatura w ciąży dotyczy wielu kobiet, nie każdej i nie zawsze. Mnie na przykład nie dotyczy. Moja normalna temperatura to ok. 36,5 stopni i taką właśnie mam w tej chwili. Przyznam, że kiedy po raz pierwszy jechaliśmy do szpitala, nie miałam bardzo wysokiej gorączki, zaledwie 38 stopni. Czułam się jednak cała rozpalona, jakbym miała co najmniej o jeden stopień więcej, byłam bardzo osłabiona, a wyglądałam tak:


Przyznam, że po kilku dniach naprawdę wysokiego gorączkowania faktycznie czułam ulgę, gdy widziałam na termometrze tylko 38 stopni. Nadal uważam jednak, że trzeba reagować jak najszybciej, kiedy czujesz się bardzo źle.

Jak sobie poradziliśmy?


To był dla mnie bardzo trudny tydzień. W pewnym momencie przyszło mi do głowy, że nawet poród był mimo wszystko łatwiejszym doświadczeniem - bo choć trudny i bolesny, to jednak trwał tylko jedną noc. 

Mam wrażenie, że fakt bycia mamą i doświadczenie nabyte podczas chorób Roberta (sporadycznych, bo jednak młody jest bardzo odporny) pomogło mi poradzić sobie z własną chorobą. Wiedziałam, jak zareagować i jak sobie pomóc. Czasem zaskakiwałam samą siebie. Pamiętam, że kiedy zdarzyło mi się zachorować na anginę, kiedy byłam w liceum, jedyne, na co miałam siłę, to leżenie i czekanie, aż ktoś się mną zajmie :) Teraz było trochę tak, jakbym opiekowała się samą sobą. Oczywiście, mogłam też liczyć na pomoc męża i rodziny, bez nich byłoby ze mną krucho!

Niewątpliwie cała ta sytuacja była ogromnym wyzwaniem dla nas wszystkich. Przede wszystkim dla Roberta, który musiał spędzić kilka dni bez kontaktu ze mną, a do tego z dala od domu - w czasie mojej choroby przebywał u dziadków. Poradził sobie z tymi zmianami dobrze, jak to on. Po wyjściu ze szpitala zauważyłam jednak, jak bardzo boi się nawet krótkiego rozstania ze mną. Dziś po raz pierwszy protestował przy wyjściu do żłobka. Najwyraźniej bał się, że kiedy stamtąd wróci, nie zastanie mnie w domu...

Choć od kilku dni jestem zdrowa, nadal czuję, jak bardzo zmęczyło mnie to wszystko. Pewnie jeszcze przez kilka dni będę wracać do swojej zwykłej formy. 

Uświadomiłam sobie - choć może zabrzmi to patetycznie - że nie warto marnować czasu i odkładać planów na później. Skąd pewność, że później będzie czas na ich realizację? W ciągu ostatnich dni nie byłam w stanie zaplanować nawet, co będę robić za godzinę. 

Dziś, o ile starczy mi na to sił, ruszam z realizacją dwóch projektów, które odkładałam na później. Chwilowo nie wierzę w dalekie plany.

piątek, 20 lipca 2018

W szpitalu z małym dzieckiem.


To nie jest artykuł poradnikowy. Kto wie, może wyłuskacie z niego jakieś przydatne wskazówki dla siebie. Ja chcę przede wszystkim podzielić się z Wami moimi własnymi odczuciami.

Pragnę zacząć od wyrazów najszczerszego uznania i podziwu dla rodziców, których dzieci chorują często lub przewlekle i w związku z tym szpital jest dla nich drugim domem. Jesteście wielcy. Ja po tych trzech dniach czuję się, jakbym wróciła z obozu przetrwania.

W szpitalach zawsze czuję się strasznie nieporadna, jak słoń w składzie porcelany. Nie wiem, gdzie iść, kogo pytać, co mi wolno... Zdaję sobie sprawę z tego, że moje zagubienie wynika z faktu, że nie jestem przyzwyczajona do szpitalnych warunków. I że to oznacza, że jestem szczęściarą. Te wszystkie mamy, które doskonale orientują się w środowisku szpitalnym, z pewnością musiały spędzić tam mnóstwo czasu. Pewnie nieraz czuły się o wiele bardziej bezradne niż ja.

Zabieg chirurgiczny u półtorarocznego dziecka.


Robert miał we wtorek prosty zabieg polegający na usunięciu wady wrodzonej. Takie operacje przeprowadza się zwykle u dzieci, które skończyły rok, jednak nie starszych niż 20 miesięcy. Wówczas - zgodnie ze stanowiskiem lekarzy - dziecko wkracza w najtrudniejszy wiek, kiedy jest ruchliwe i łatwo może sobie zrobić krzywdę, a niewiele można mu jeszcze wytłumaczyć. Gdybym wiedziała wcześniej, że to ruchliwość i "trudność" dziecka jest głównym przeciwwskazaniem, nie zdecydowałabym się na zabieg w tym terminie. Można go przeprowadzić również później, po ukończeniu przez dziecko czwartego roku życia. Robert jest ruchliwy już teraz, już od dobrych kilku miesięcy, a w zasadzie od zawsze.

Mądrzejsza o nową wiedzę i o doświadczenie szpitalne, pragnę odradzić Wam, drogie mamy, planowanie zabiegów u dziecka około półtorarocznego, dwuletniego, w tym "trudnym wieku" - same wiecie najlepiej, kiedy przypada ten czas u Waszego dziecka. Wiadomo, pewnych rzeczy nie da się zaplanować ani przełożyć na inny termin. Jeśli jednak się da - polecam dobrze to przemyśleć.

Półtoraroczne dziecko płacze nie dlatego, że jest niegrzeczne.


Samo zestawienie słów "półtoraroczne" i "niegrzeczne" brzmi dla mnie abstrakcyjnie. Niegrzeczna to mogłam być ja po nieprzespanej nocy, kiedy kolejna pielęgniarka próbowała przemówić do rozsądku mojemu zapłakanemu synkowi - wydaje mi się jednak, że zachowałam mimo wszystko elementarne zasady kultury.

Półtoraroczne dziecko płacze, bo ma wbity w rączkę jakiś dziwny przedmiot, którym nie może się nawet bawić i który prawdopodobnie powoduje u niego jakiś dyskomfort.

Płacze, bo do tego przedmiotu została przypięta jakaś rurka, która mu przeszkadza i nie można jej stamtąd zabrać. Mama tłumaczy mu, że ta rurka ma mu pomóc, ale on jeszcze nie czuje, żeby to mu jakoś pomagało.

Płacze, bo jest zmęczony i śpiący, ale nie może zasnąć w pokoju pełnym światła. W domu zawsze zasypiał po ciemku. Do tego łóżeczko, w którym ma spać, jest inne niż jego domowe łóżeczko, może w jego odczuciu niewygodne? 

Płacze, bo chce mu się jeść i pić i nie rozumie, dlaczego mama nie może mu nic dać. Przecież zawsze mogła.

Nie rozumie, że nie powinien płakać, bo pobudzi inne dzieci. Dla niego to abstrakcja. Po pierwsze, on wcale nie musi wiedzieć, że te inne dzieci są gdzieś na oddziale. Pierwszej nocy mieliśmy salę tylko dla siebie, do innych sal nie zaglądaliśmy, Robert mógł nie być świadom obecności tych dzieci. Po drugie, on jeszcze nie wie, że obudzenie kogoś może być uznane za przejaw złego zachowania. Nigdy nie spotkał się z negatywną reakcją, kiedy kogoś obudził. Zawsze spotykała go wówczas miłość, czułość i ukojenie. Teraz mógł liczyć tylko na miłość i czułość, o ukojenie było ciężko.

Półtoraroczne dzieci potrafią płakać z powodów, które w naszych dorosłych oczach są jeszcze bardziej błahe. Każdy rodzic to zna, prawda? Płacz, bo nie dostał tego, co chciał, bo nie radzi sobie jeszcze z emocjami... Zrozumiałe więc, że kiedy dziecko ma prawdziwy powód do płaczu, prawdopodobnie będzie płakać. A w jego sytuacji niejeden dorosły również odczuwałby dyskomfort. Daleko nie szukając, ja sama płakałam w innym szpitalu półtora roku wcześniej, tylko mój płacz nikogo nie alarmował. Dorosły człowiek już wie, że czasem musi zapanować nad sobą i nie okazać, że jest mu źle. Malutkie dziecko jeszcze tego nie wie.

Trafiliśmy na oddział...


... znacznie później niż to było planowane, z powodu pewnego nieporozumienia. W oczach pani z sekretariatu pewnie zawsze już będę tą matką, która nie wie/nie pamięta, w jakiej poradni była z dzieckiem kilka miesięcy wcześniej. Bo raczej nie uwierzyła w fakt, że Robert został skierowany na zabieg przez poradnię, w której nigdy w życiu nie był. Ot, szpitalna magia :)

Pewnie nie powinnam tego pisać, ale... cieszę się, że doszło do tego spóźnienia. Dzięki niemu spędziliśmy z Robertem kilka godzin mniej w zamkniętym pomieszczeniu, w którym nawet nie mógł dobrze się pobawić, bo musiał uważać na wbity w rączkę wenflon. Sala z zabawkami była, owszem, dostępna, ale tylko do godziny 12:00.

Robert bawił się jednak świetne. Chował się w szafie, wchodził pod łóżka, wspinał się na stół, a nawet na parapet. Podobał mu się ten nowy pokój pełen dziwnych sprzętów. 

Problem zaczął się w nocy, gdy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że jesteśmy w miejscu, które nigdy nie zasypia. Robert potrafi się zdrzemnąć w każdych warunkach (choć im jest starszy, tym trudniej o to), jednak kiedy już ma spać w nocy, przeważnie potrzebuje ciszy i ciemnego pokoju. Nie mogłam mu zapewnić ani jednego, ani drugiego. Mimo zgaszonego światła i opuszczonych żaluzji w pokoju było jasno jak w dzień. W akcie desperacji odważyłam się na dość niekonwencjonalny krok - zamknęłam się z malutkim w łazience i tam go wreszcie uśpiłam. Nie na długo. Zaledwie dwie godziny później przyszła pielęgniarka z kroplówką. Wystraszony, rozżalony, zmęczony, głodny i spragniony Robert nie zasnął aż do rana.

Potem było już lepiej. Wyczerpane dzieciątko przez większość dnia spało lub siedziało spokojnie na kolanach moich lub męża. Choć według jednej z pielęgniarek Robert płakał cały dzień. Ciekawe, skąd miała takie rewelacje, bo ja jej na naszej sali nie widziałam.

Na zabieg poszedł późno, bo po 14:00, ufnie wtulony w ramiona pielęgniarki. Obdarzał wszystkich ogromnym zaufaniem i ze spokojem reagował na wszystko, co mu robiono. Był ponoć jedynym dzieckiem, które nie płakało przy pobieraniu krwi ani przy usuwaniu cewnika. Po zabiegu wrócił do nas dopiero po 18:00, bo długo spał. 

Następna noc była o tyle łatwiejsza, że oboje spaliśmy, choć z częstymi przerwami. Ostatniego dnia Robert, uwolniony od kroplówki i cewnika, był już radosny i pełen energii jak zawsze.

Matka też człowiek?


Kiedy porównuję obecne standardy opieki szpitalnej nad dziećmi z tym, co pamiętam z własnego dzieciństwa i z opowiadań innych osób, widzę ogromną zmianę. Kiedyś nie było mowy o tym, żeby mama przebywała z dzieckiem 24 godziny na dobę. Pamiętam, że kiedy ja byłam w szpitalu jako dziecko, mama przyjeżdżała do mnie tylko na niezbyt długie odwiedziny. Cały pobyt był dla mnie jak takie trochę inne kolonie, choć ból i inne dolegliwości nie pozwalały nacieszyć się w pełni tymi "koloniami".

Znam też dosyć przerażające historie o przywiązywaniu dzieci do łóżek. I jeszcze gorsze, choć w te akurat nie do końca wierzę.

Cieszę się, że obecnie ta opieka szpitalna jest o wiele bardziej przyjazna dla dzieci. Myślę jednak, że mogłaby być przy tym nieco bardziej przyjazna dla rodziców przebywających z dziećmi.

W szpitalu, w którym byliśmy - a jest to jeden z najbardziej renomowanych szpitali dziecięcych w Polsce - rodzic ma całą listę praw i zakazów. Zacznę od zakazów. Nie wolno jeść na sali, na której leży dziecko. Nie wolno wnosić tam gorących napojów. Nie wolno korzystać z toalety znajdującej się w obrębie sali - toaleta dla rodziców jest w zupełnie innym miejscu, dość oddalonym od dziecięcego łóżeczka. Nie wolno wyrzucać zużytych pieluch do kosza znajdującego się na sali - kosz na pieluchy znajduje się... obok toalety dla rodziców. Nie wolno przynieść ze sobą składanego łóżka ani materaca, na którym rodzic mógłby spać.

Wszystkie te obostrzenia mają oczywiście mniej lub bardziej logiczne uzasadnienie i chodzi w nich przede wszystkim o to, żeby zapewnić hospitalizowanemu dziecku sterylne i bezpieczne warunki. Dla rodzica przebywanie w takich warunkach przez kilka dni wiąże się jednak ze sporym dyskomfortem. Zdaję sobie też sprawę z tego, że nie wszystkie z tych zakazów są przestrzegane i nawet personel medyczny mocno przymyka na nie oko, ja jednak założyłam z góry, że w miarę możliwości będę starała się przestrzegać każdego z nich.

Jeśli chodzi o prawa - to oczywiście, prawo do przebywania z dzieckiem 24 godziny na dobę, możliwość skorzystania z łazienki z prysznicem, z bufetu, z jadalni. Tylko te wszystkie możliwości niewiele znaczą w sytuacji, gdy opiekujesz się półtorarocznym dzieckiem i nie możesz zostawić go samego nawet na krótką chwilę, bo nie masz pewności, czy ono w tym czasie nie wyrwie sobie kroplówki. Ja miałam o tyle dobrze, że mąż był przy nas niemal przez cały czas i dzięki temu mogliśmy się zmieniać. Nie każda kobieta może liczyć na podobne wsparcie. Jednak na noc mąż musiał jechać do domu - szpital pozwala tylko jednemu z rodziców na siedzenie przy dziecku w nocy. Przez całą noc byłam więc zdana na siebie, z płaczącym dzieckiem, łapiąc chwile na sen w fotelu, który był wygodny najwyżej przez pierwszą godzinę.

To pewne, że każda kochająca matka zniesie liczne trudy i wyrzeczenia dla swojego dziecka, które jej potrzebuje. Ale każda matka to też tylko człowiek, organizm ludzki, który bywa słaby i zawodny. Ja jestem w ciąży. Dzięki Bogu, przechodzę ją bardzo lekko, nie muszę co chwilę biegać do łazienki, nie mdleję, nie słabnę, mam dużą wytrzymałość fizyczną i psychiczną. Mogło być dużo gorzej. Boję się myśleć, na ile wówczas mogłabym liczyć na wsparcie i pomoc ze strony personelu. Teraz nie mogłam.

Tej pierwszej nocy, kiedy Robert tak bardzo płakał, wielokrotnie przychodziły do nas cztery różne pielęgniarki. Żadna z nich nie zapytała ani razu o moje samopoczucie. Wiem, to nie ja byłam ich pacjentką. Nie liczyłam na ich pomoc, jedynie na gest życzliwości, kurtuazji. Przecież gdyby nie było mnie przy łóżku dziecka, to one musiałyby tam siedzieć, kołysać go w ramionach, śpiewać mu o szaroburych kotkach i pilnować, żeby nie ciągnął rurki od kroplówki.

Chciałabym w tym miejscu wyrazić ogromną wdzięczność cudownej pielęgniarce, która okazała mi wsparcie następnej nocy. Nawet jeśli jej troska dotyczyła głównie tego, żebym zmęczona nie upuściła dziecka, to jednak ona pierwsza zobaczyła we mnie żywą osobę. Dziękuję też z całego serca wspaniałemu chirurgowi, który nie tylko bardzo sprawnie przeprowadził zabieg, ale też był przez cały czas niezwykle uprzejmy i troskliwy. Idealny lekarz. Naprawdę, mam łzy w oczach, kiedy o nim piszę.

Dziękuję wszystkim, którzy okazali nam pomoc i serdeczność. Również pani pielęgniarce z sali zabaw, której gorliwość i próby ingerencji w zabawy dzieci dosyć działały mi na nerwy, ale po chwili doceniłam ogrom jej dobrych chęci.

Robert wrócił do domu zdrowy, silny i radosny. I to jest dla nas najważniejsze. Ja? Wyspałam się, odpoczęłam. Wczoraj miałam dość silny kryzys związany z bólem pleców, chwilami dosłownie nie mogłam się ruszyć. Musiałam odchorować noce spędzone w fotelu. Ale już czuję się dobrze. Powoli wracamy do normalności :)