Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przedszkole. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przedszkole. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 22 kwietnia 2021

Powrót do przedszkola - tym razem inaczej


W poniedziałek chłopcy wrócili do przedszkola, a ja do pracy. Przyznam szczerze, początkowo nie wierzyłam, że ten scenariusz się sprawdzi. Wspomnienia z poprzedniego zamknięcia, które miało trwać dwa tygodnie, a rozrosło się do dwóch miesięcy, nadal są bardzo świeże. Spodziewałam się, że teraz będzie identycznie. Na początku zdawało się zresztą, że się nie mylę - bo dwutygodniową przerwę wkrótce wydłużono o kolejny tydzień. Na tym jednak się skończyło. 
Gdy porównuję to ubiegłoroczne przymusowe siedzenie w domu do obecnego, widzę same różnice. Przede wszystkim...

Pogoda nie dopisała


Dawno tak nie było, żebyśmy mieli wszystkie cztery pory roku w jednym tygodniu, a czasem nawet w ciągu jednego dnia, prawda? Gdy wracają wspomnienia z tamtego poprzedniego kwietnia, widzę słoneczne dni, koc rozłożony w ogrodzie, dużo radości i ruchu na świeżym powietrzu. W tym roku kwiecień uraczył nas śniegiem, gradem, deszczem i nieprzewidywalnością. Pamiętam dwa, może trzy popołudnia, które spędziliśmy w ogrodzie, a i tak co chwilę zerkaliśmy z niepokojem na nadciągające chmury. 

Chłopcy podrośli


Największą zmianę widzę w Michale. O ile dobrze pamiętam, rok temu on dopiero zaczynał chodzić. Teraz biega tak, że czasem ciężko go zatrzymać. Robert mówi zdaniami wielokrotnie złożonymi, uwielbia pomagać w kuchni, dużą frajdę sprawia mu pisanie (w dwóch językach!) i rysowanie (abstrakcjonizm). Właśnie śpiewa wymyśloną przez siebie piosenkę. Obaj są znacznie bardziej samodzielni, ale też na swój sposób bardziej angażujący. Plan minimum już nie wystarczy, chcą eksperymentować, uczyć się nowych rzeczy, oczekują aktywnego uczestnictwa w ich zabawach. Nie czuję się może tak wymęczona jak rok temu, raczej przestymulowana, przytłoczona. Ale każdego dnia zachwycam się nimi i pękam z dumy. A te chwile, gdy spontanicznie przybiegają do mnie, by się przytulić - to najlepszy punkt każdego dnia!


Odpoczynek, czas wolny? Niekoniecznie...


Rok temu, gdy chłopcy wracali do przedszkola (wówczas to było w połowie maja, nie w kwietniu), ja wracałam do pewnej beztroski i czasu, który organizowałam sobie w pełni samodzielnie. Zrobiłam z tego małe święto. Pojechałam do fryzjera, nadrobiłam zaległości czytelnicze, wzięłam długą, aromatyczną kąpiel, spotkałam się z przyjaciółką. Przez kilka dni nagradzałam się za to, że przetrwałam dwa miesiące zamknięcia, co wówczas wydawało się wielkim osiągnięciem - po roku ta liczba nie robi już chyba takiego wrażenia. Pewnie wielu spośród Was musiało zostać w domu znacznie dłużej z powodu zakażeń i kwarantanny.

Nie mogłam wówczas wrócić do pracy, bo odwołanie imprez masowych w całym kraju stało się wielkim ciosem dla naszej branży. Tym razem było inaczej. Od początku wiedziałam, że gdy tylko rząd poluzuje obostrzenia, wracam do pracy w dotychczasowym wymiarze. I choć lubię moją pracę, ten powrót po przerwie napawał mnie niemałym stresem. Nie wiedziałam, czy będzie mi łatwo od nowa wejść w rytm, czy nie zapomnę zbyt wielu rzeczy, czy łatwo mi będzie nadrobić to, co przegapiłam. Powrót okazał się dość łagodny, pod wieloma względami czuję jednak, że wyszłam z wprawy. A odpoczynek, czas wolny? Cóż, nie mam go za dużo. Przeważnie wydaje mi się, że ledwie skończę pracę, chłopcy wracają do domu :)

Więcej obaw, więcej oczekiwań względem siebie


Choroby nie do końca nas oszczędziły - Michał niemal przez dwa tygodnie zmagał się z dolegliwościami trawiennymi. Musieliśmy w końcu odwiedzić lekarza, na szczęście okazało się, ze to nic poważnego. Możliwe, że nagła zmiana sytuacji tak na niego wpłynęła. Czas zamknięcia w dużym stopniu wiązał się z obawami o jego zdrowie i obserwowaniem, czy już się poprawiło.


Rok temu wymagałam od siebie i od nich bardzo niewiele, dosłownie minimum. Udało nam się jednak osiągnąć razem całkiem sporo. To był czas, kiedy Robert ostatecznie pożegnał się z pieluchą, a Michał zaczął chodzić. Trochę liczyłam na podobne kroki milowe przy okazji tegorocznego lockdownu. Ćwiczyłam z Robertem litery, a z Michałem mowę. Starałam się, żeby oglądali wartościowe, edukacyjne bajki i programy, urozmaicałam ich zabawy. Efekty nie są tak spektakularne jak rok temu, może dlatego, ze mieliśmy mniej czasu. Robert pisze i czyta coraz więcej, Michał nadal mówi niewiele, choć niewątpliwie robi postępy. Dziś rano poinformował mnie na przykład o tym, że "budzik dzwoni", a gdy próbowałam mu ten budzik zabrać, usłyszałam w odpowiedzi stanowcze: "nie, nie możesz!" ;)

Rodzinna Wielkanoc


Tu nie spodziewałam się zmian, a jednak się pojawiły :) Odwiedziła nas przyjaciółka, matka chrzestna Roberta. Spędziliśmy razem fantastyczny dzień pełen wspólnych rozmów przy stole z pysznościami, a gdy już porządnie się objedliśmy, poszliśmy na spacer po okolicy :)


Powrót do normalności


W pracy czekała mnie niespodzianka - szkolenie :) Dopiero dziś w zasadzie wróciłam do codziennych obowiązków. Jak już pisałam, czasu wolnego mam trochę mniej, niż się spodziewałam - dlatego dopiero dzisiaj udało mi się dokończyć ten tekst dla Was. Dzieci, mam wrażenie, bez trudu zaadaptowały się z powrotem do przedszkola, niewątpliwie za nim tęskniły. Na zdjęciach przysyłanych przez panie nauczycielki widzę radośnie uśmiechnięte twarze, najlepszy dowód na to, że jest im tam dobrze :)

Jak będziemy wspominać te trzy tygodnie? Myślę, że bardziej jak przerwę-ferie niż jak autentycznie kryzysową sytuację. Chrzest bojowy mamy za sobą, wiemy, że umiemy sobie poradzić w takich warunkach. Niemniej - liczymy na to, że powtórki już nie będzie! :)


piątek, 13 grudnia 2019

Dzień, w którym skończył się bunt dwulatka.



Miałam nadzieję, że może uda mi się obudzić dzisiaj przed 5:05, czyli przed godziną, o której trzy lata temu Robert otworzył swoje piękne oczka i wydał z siebie pierwszy krzyk. Ale umówmy się, to strasznie wczesna pora ;) Na szczęście poranne okrzyki nie weszły mu w nawyk. Jeszcze godzinę później nasz Urodzinek spał smacznie z jasnymi włoskami rozsypanymi na poduszce.

Tak, zaprosiłam Was tu dzisiaj, żeby opowiedzieć Wam o moim trzyletnim już (a nie dwuletnim) chłopczyku. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko? ;) 

Dobrze pamiętam Roberta sprzed trzech lat. Był duży jak na noworodka, prawie całkiem łysy, z delikatnym jaśniutkim meszkiem na głowie, z gładką buźką, prześliczny. Starałam się zapamiętać każda chwilę, niczego nie stracić, bo wiedziałam, że te chwile, kiedy jest taki maleńki, miną bezpowrotnie znacznie szybciej niż można byłoby się spodziewać. I rzeczywiście, minęły! Ale uwierzcie mi, że teraz jest jeszcze cudowniej.

Co jest najpiękniejsze w byciu mamą trzylatka?


Mogę dowiadywać się od niego różnych rzeczy.

Na przykład, jak nazywają się jego koledzy i koleżanki. Nawet ta ulubiona koleżanka! Wiem, że uczyli się piosenki o Mikołaju, a wcześniej - bardzo ładnego wierszyka o przedszkolu. Wiem, że na wycieczce widział króliczki. Nie tylko ja pokazuję mu świat, ale on też zaprasza mnie do swojego świata i opowiada mi o przeżyciach z całego dnia. 

Mogę wdawać się z nim w dyskusje.

A powiem Wam, że potrafi dyskutować! Cieszy mnie, że gdy zadaję mu pytanie, mogę liczyć na odpowiedź. Kiedy coś mu nie odpowiada, potrafi mi powiedzieć, o co chodzi. Kiedy chce coś uzyskać i przekonać mnie do czegoś, potrafi wdzięczyć się i łasić jak kotek! Uwielbiam te zdania, które musiał usłyszeć najpierw z moich ust, wypowiadane jego słodkim głosikiem.

Mogę się z nim śmiać. 

Kiedy udaje małpkę, kiedy stwierdza, że dynia na surowo jest "bleee!", kiedy coś go mocno rozbawi, kiedy cieszy się z niespodzianki, kiedy bawi się z braciszkiem. Czasem śmiejemy się bez powodu, po prostu dlatego, że mamy świetny nastrój.

Mogę się z nim bawić.

Mam na myśli aktywną, angażującą zabawę, włącznie z odgrywaniem ról. Ostatnio ulubioną zabawą jest udawanie "pani doktor" i wypisywanie recept na bolące kolana lub stopy. Całusy też pomagają ;)

Mogę patrzeć na jego czułość i troskę.

Oczywiście, sama też doświadczam tych jego czułych gestów. Przytula mnie, głaszcze, bawi się moimi włosami. Daje mi buziaka, gdy jedzie do przedszkola. Martwi się, gdy coś mnie boli. Jest moim kochanym, troskliwym małym przyjacielem.

Mogę się wzruszać z jego powodu.

Jak choćby wtedy, gdy znalazł przypadkiem zdjęcie męża, które noszę w portfelu. Spojrzał, przytulił z czułością do serduszka i powiedział: "moje tatuś!" (tak, rodzajniki się czasami mylą) ;) 

Mogę być z niego prawdziwie dumna.

Och, dumna jestem zawsze, każdego dnia. Z maleńkiego Michasia oczywiście również. Ale są takie momenty, gdy Robert bardzo mocno zaskakuje mnie swoją dojrzałością. Na przykład w sklepie, gdy pomaga mi ułożyć zakupy na taśmie, a potem cierpliwie czeka, aż wszystko spakuję - choć dobrze wiem, jak wielką ma ochotę na smakołyk, który tam leży wśród tych zakupów. Albo kiedy daje większe, sprawniejsze autko swojemu braciszkowi, a sam bawi się mniejszym.  Albo kiedy stara się zapiąć kurtkę, choć wcale nie chce jej mieć na sobie - ale wie, że trzeba, bo na zewnątrz jest zimno. Takich sytuacji jest naprawdę dużo.


Bycie mamą dwulatka okazało się niezwykłą przygodą, która wiele mnie nauczyła, dostarczyła niezapomnianych wrażeń i wzruszeń, choć też nieraz przynosiła frustrację i bezradność, bo określenie bunt dwulatka nie wzięło się znikąd. Nawet jeśli wiem, że tak naprawdę to nie jest żaden bunt, tylko próba poradzenia sobie z całym ogromnym wachlarzem emocji, trudnych dla maleńkiego jeszcze, zagubionego, bardzo szybko rozwijającego się człowieczka. Teraz ta przygoda się skończyła, na szczęście będę mogła przeżyć ją jeszcze raz, z Michasiem. Tymczasem Robert ma dla mnie kolejną podróż w nieznane - bunt trzylatka? Ha, nic strasznego :) Damy radę!

czwartek, 12 września 2019

Znam pewnego dwulatka.




Znam pewnego dwulatka, który regularnie zbiera pochwały, że jest niezwykle grzecznym dzieckiem, nie sprawia żadnych problemów w przedszkolu, da się z nim współpracować, jest pogodny i lubiany w grupie. 

Znam też pewnego dwulatka, który świętego wyprowadziłby z równowagi swoimi wiecznymi histeriami, przekorą, uporem i negatywnym nastawieniem.

Znam dwulatka, który jest inteligentny, umie czytać (!), bardzo stara się pisać, komunikuje się pełnymi zdaniami, próbuje liczyć w dwóch językach, śpiewa piosenki, nazywa kolory, naśladuje zwierzątka. Bez problemu można się z nim dogadać.

Znam też dwulatka, który w ciągu całego spotkania nie powie ani jednego słowa podobnego do ludzkiej mowy (poza często powtarzanym "nie"), a czasem pochłonięty zabawą lub, o zgrozo, bajką, tak zapomina o całym świecie, że po prostu nie słyszy, co się do niego mówi.

Znam dwulatka, który je samodzielnie i chętnie, bez problemu korzysta z nocnika, myje zęby, potrafi sam się umyć, uwielbia rytuały związane z wieczorną kąpielą. Sprząta po sobie i gdyby mógł, całymi dniami zmywałby naczynia. Chciałby jak najwięcej robić samodzielnie.

Znam też dwulatka, który zje kromkę lub jabłko, ale tylko wtedy, gdy mu się podzieli na kawałeczki. Kiedy w ogóle wyrazi chęć zjedzenia czegokolwiek, to jest cisza i wielkie święto w domu, bo dziecko je. Nigdy nie wiadomo, co wybije go z rytmu i spowoduje, że odechce mu się jeść. Nie korzysta z nocnika, wpada w rozpacz na sam dźwięk słowa "kąpiel". Możesz zapomnieć o porządku w domu, kiedy on w nim jest.

Znam dwulatka, który jest starszym bratem i uwielbia swojego małego braciszka. Tuli go, głaszcze, całuje, pociesza, gdy maluch jest smutny. Potrafi przywołać mamę, by poinformować ją, że braciszek czegoś potrzebuje. Dzieli się z nim zabawkami. Śmieje się do niego, bo wie, że go to bawi.

Znam też dwulatka, którego zazdrość o młodszego brata od razu rzuca się w oczy. Zabiera mu wszystkie zabawki, ciągle domaga się uwagi mamy, przegania małego, a nawet czasem podnosi na niego rękę. Oczywiście rodzice są czujni i nie dopuszczają do rękoczynów.

Skąd ja znam tych wszystkich dwulatków? Och, wiecie.

To jest jedno i to samo dziecko. 



Mój starszy syn, moja duma i radość, promyk słońca i żywe srebro. Każdego wieczoru, kiedy zasypia - czuję, jak bardzo odpoczywam... Bo co się działo chwilę wcześniej? Szalone chlapanie w łazience. Skakanie po łóżku i całym pokoju. Głośne śpiewanie piosenek. Udawane rozmowy przez telefon. A to nadal opis tego lepszego dnia, bez histerii i protestów o wszystko.

Odważę się na sformułowanie jakiejś opinii o charakterze, osobowości mojego syna może dopiero wtedy, gdy będzie dorosłym facetem szukającym swojej roli w świecie. Może wtedy spróbuję mu podpowiedzieć, jaki widzę w nim potencjał i predyspozycje, jakie cechy swojego fascynującego charakteru mógłby wykorzystać w przyszłej pracy czy innych zajęciach. Wcześniej - nie. Choć i mnie korci, by go oceniać, próbować określić za pomocą pewnych ram. Myślę o nim jako o pogodnym, przebojowym, kontaktowym, ale widziałam go też, gdy był zawstydzony, przestraszony, niechętny. Cenię jego inteligencję i dobry charakter, ale czasem mam wrażenie, że wystarczy go polać wodą, żeby zamienił się w gremlina.

Mówisz, że jest zazdrosny? Ktoś inny powie, że to niesamowite, jaki z niego kochający i opiekuńczy brat.

Mówisz, że jest źle wychowany? Ktoś inny właśnie się zachwyca jego wspaniałymi manierami.

Może wszyscy przestańmy po prostu tak dużo mówić i zachwyćmy się tymi naszymi dziećmi, które są tak zadziwiające, pełne sprzeczności i ludzkie, że trudno je opisać słowami.


środa, 4 września 2019

Idziemy do przedszkola! - skoki na główkę, pole minowe i tajemnica czerwonej bluzy.



Całkiem zwyczajny poranek przed wyjściem do przedszkola.


- Nie chcę bluzy! - krzyczy zapłakany Robert.
- Synku, trzeba założyć bluzę, bo jest zimno - tłumaczę.
- Nie trzeba! 

Spokój, tylko spokój może nas uratować. Staram się dotrzeć do przyczyny problemu.

- Nie chcesz tej bluzy, wolisz inną? - próbuję.
- Nie chcę inną! - Robert tak rozpaczliwie ucieka przed zagrożeniem w postaci bluzy, że mało sobie karku nie skręci, skacząc na główkę.

Kiedy już myślę, że będę musiała złamać jego imponujący dwuletni upór z tak błahego powodu, jak troska o jego zdrowie, moje dziecko postanawia rzucić mi koło ratunkowe:

- Nie chcę niebieskiej bluzy!
- O! - chwytam się jak poręczy. - A jaką bluzę chcesz?

Kto nigdy niechcący nie wpakował się na minę, ten chyba nie miał w domu dwulatka...

- Czerwoną!

Czerwoną, czerwoną... Gdzie była czerwona bluza? Wolałabym nie przekopywać teraz wszystkich szaf, ale to może być mniej czasochłonne zajęcie niż przekonywanie Roberta do niebieskiej bluzy...

- Jeśli nie znajdę czerwonej, to pójdziesz w tej, którą masz na sobie - lojalnie uprzedzam.

"Na sobie" to określenie trochę na wyrost, bo tylko jedna rączka jest w rękawie, ale nie mam za bardzo czasu na precyzyjne budowanie zdań. Szukam nieszczęsnej czerwonej bluzy. 

No i nie znalazłam, schowała się gdzieś. Mam za to dwie inne niebieskie. Robert chyba docenił moje starania, bo nagle słyszę:

- Chcę inną niebieską!

Czuję się uratowana. Po kolei pokazuję Robertowi niebieskie bluzy. Żadna go nie przekonuje. Mały paluszek wskazuje na jakiś niebieski kształt w szafie, ale to nie bluza, tylko zimowa kurtka. Bez przesady, mamy wrzesień. Po chwili ustalamy, że nie chodzi o kurtkę, tylko o to, że mam odłożyć niebieską bluzę o tam, do szafy. Oboje mamy dziś drobny problem z precyzją wypowiedzi.

- Kochanie, więcej niebieskich bluz nie mam. Musisz wybrać jedną z tych trzech.

Wybiera. Zakładam mu ją w rytm melodii śpiewanej przez chór anielski w mojej głowie. 
Potem zakładamy buty. Przesuwam lekko stertę wyjętych z szafy ubrań, by móc wygodnie usiąść. Czerwona bluza leży dosłownie na wierzchu, pierwsza z brzegu.

Śmieję się cicho i chowam ją, by przypadkiem Robert jej nie zauważył.