Pokazywanie postów oznaczonych etykietą feminizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą feminizm. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 maja 2020

Okres




Dziś nie będzie o dzieciach, przynajmniej nie o małych. Będzie o dziewczynie, nastoletniej. A także o dorosłej kobiecie. I o wielu kobietach, które znacie. Możliwe, że nawet nie wiecie, że ten problem ich dotyczy.

Wyobraźcie sobie tę sytuację:
Środek dnia, może wczesne popołudnie. Zima, wszędzie dużo śniegu. Na cmentarzu na jednej z ławek leży dziewczyna, zupełnie sama. Trudno powiedzieć, jak długo tam leży, w końcu wstaje, zakłada plecak i idzie dalej. Nikt do niej nie podszedł, co w sumie do tej pory ciężko mi zrozumieć. Może nikt nie zauważył?

Inna sytuacja, dziewczyna nieco starsza, mniej więcej dwudziestoletnia, leży na przystanku tramwajowym niedaleko biblioteki uniwersyteckiej. Wczesna godzina, a od dziewczyny nie czuć alkoholu, ludzie wolą jednak nie ryzykować. Wsiadają, wysiadają, sprawdzają rozkład jazdy, udają, że jej nie widzą. Wreszcie jedna osoba decyduje się podejść i zapytać, co się dzieje. Jakiś czas później przyjeżdża karetka, zabiera dziewczynę na SOR.

Po latach prawie nie wierzę w opisane tu historie, byłabym skłonna przyjąć, że to mi się przyśniło. O młodzieży gimnazjalnej mówiło się w tym czasie różne rzeczy, mniej dziwi mnie zatem gimnazjalistka z plecakiem, której nikt nie pomógł, niż dwudziestolatka, którą bezrefleksyjnie minęło mnóstwo osób, zanim ktoś zdecydował się zareagować. Pamiętam chłopaka mniej więcej w tym samym wieku, co ja wówczas. Przez dobrych kilka minut siedział na tej samej ławce tuż obok mnie.
Moja własna bierność w tej sytuacji też mnie po latach trochę dziwi, ale myślę, że połączenie słabości, obezwładniającego bólu i zawstydzenia zrobiło swoje. Gdybym jeszcze miała jakąś ciężką chorobę, która wymagałaby poważnego traktowania, pewnie głośno domagałabym się uwagi. Ale wzywać pomocy dlatego, że mam okres?...

Okres.


U niektórych kobiet trwa nie dłużej niż trzy dni.
U innych nawet półtora tygodnia.
Czasem boli tylko przez jeden dzień.
Czasem początek okresu oznacza niemal tydzień bólu, który mogą ukoić tylko silne środki przeciwbólowe.
Krwawienie bywa nieduże, mało kłopotliwe, a bywa i tak, że żadna ilość superchłonnych podpasek nie uchroni cię przed plamą na pościeli.
Dla niektórych kobiet PMS jest gorszy niż sam okres.
Bywamy rozdrażnione, nerwowe, przygnębione, senne, zmienia nam się apetyt.
Czasem nie da się nic przełknąć, bo zbiera na wymioty.
Niektórym z nas bardziej dokucza ból głowy niż ból brzucha.
Jedna kobieta ma miesiączki regularne jak w zegarku, potrafi przewidzieć co do dnia, kiedy dostanie okres. Inna pomimo konsultacji z różnymi specjalistami nie jest w stanie uregulować swojego cyklu. 
Zdarza się, że dolegliwości związane z menstruacją mijają po urodzeniu pierwszego dziecka. Ale nie zawsze tak jest.

Każda z nas miesiączkuje inaczej. Mało tego, nawet ta sama kobieta w jednym miesiącu będzie przechodzić okres bezboleśnie, a w następnym nie da rady podnieść się z łóżka bez solidnej dawki leków przeciwbólowych. Kiedy jeszcze zmagałam się z bolesnymi miesiączkami, nigdy nie wiedziałam, czy w danym miesiącu przydarzy mi sytuacja podobna do tych, które opisałam na początku tekstu.

Pewien ginekolog doradził mi, żebym zaczęła zażywać nospę kilka dni przed spodziewanym okresem. Zrobiłam tak tylko raz. To, co nastąpiło później, wspominam jako najbardziej bolesną miesiączkę w życiu. Nospa nie działała w ogóle, miałam wrażenie, że się na nią uodporniłam.

Inny lekarz polecał mi, żebym w dniu spodziewanej miesiączki na wszelki wypadek nie wychodziła z domu. Nierealne! Uczyłam się, pracowałam, miałabym co miesiąc brać dzień wolnego? Zresztą, po około dwudziestu latach miesiączkowania (wcześnie zaczęłam) nadal nie umiem przewidzieć co do dnia, kiedy pojawi się okres. Mam regularny cykl, ale to zawsze jest plus-minus jeden dzień. Nie wiem, macie podobnie? Kilka osób zdziwiło się, kiedy im o tym powiedziałam, ktoś nawet straszył mnie okropnymi konsekwencjami takiego nieregularnego cyklu dla mojego zdrowia i płodności...

Obecnie nie mam problemu z bólem menstruacyjnym, należę do tych szczęśliwych kobiet, którym przeszło po urodzeniu dziecka. Wiem, że nie zawsze tak jest. Natomiast ciągle zdarzają mi się bardzo obfite krwawienia. Trzydzieści trzy lata, matka, żona i porządna obywatelka, i nadal czasem mam czerwone plamy na prześcieradle. Albo na ubraniu. Walczę z tym, ale nie zawsze mi się udaje.

Wstyd.


No właśnie, czy już Was oburzyłam? Piszę tak otwarcie o czymś, co przecież jest wielkim tabu. Odkąd pamiętam, o miesiączkach nie mówi się głośno ani wprost. Nawet w kobiecym gronie bywa to krępujące, a co dopiero, gdy w towarzystwie jest mężczyzna!

Nie jestem zwolenniczką happeningów z malowaniem obrazów krwią menstruacyjną, nie przeszkadza mi błękitna krew w reklamach podpasek (choć wiem, że niektórych bardzo to irytuje), jednak dziwi mnie, że w dwudziestym pierwszym wieku ten temat nie jest już trochę bardziej oswojony. Przecież dotyczy praktycznie każdej kobiety, każdej nastolatki. Pomyśl, spotykasz dowolną kobietę w wieku rozrodczym i wiesz, że na 90% ona miesiączkuje. Czemu o tym nie rozmawiamy?

Od zawsze byłam uczona, że miesiączka to wstydliwy temat. Używałyśmy z koleżankami setek eufemizmów, przyjeżdżała do nas ciocia czerwonym autobusem, bolał nas brzuch, nie żołądek!, wszystko po to, by nie powiedzieć wprost, że chodzi o okres. W związku z bolesnym miesiączkowaniem bardzo często musiałam się tłumaczyć - czemu nie było mnie w szkole, dlaczego odwołałam spotkanie, czemu przyjechałam później niż się umówiliśmy? Trochę trwało, zanim nauczyłam się mówić, że to przez okres. Przyznam, że w niektórych sytuacjach wolałam, gdy moi rozmówcy pomyśleli, że cierpiałam z powodu kaca, nie z powodu miesiączki!

Teraz nie wyobrażam sobie, żebym miała się tego wstydzić. Jestem kobietą, mam dwóch małych synków, nie jestem w kolejnej ciąży, zatem to dość logiczne, że miesiączkuję. Oczywiście, nie będę obnosić się z krwawymi plamami na odzieży, bo to zwyczajnie nieestetyczne. Ale jeśli otwieram torebkę i wystaje z niej paczka podpasek - to żaden powód do wstydu :)

Kiedyś moi synowie będą spotykać się z dziewczynami. Wierzę, że temat miesiączki nie będzie wprawiał ich w zażenowanie, będą z nim od dawna oswojeni. Już ja się o to postaram :)


Jestem ciekawa, jakie macie przemyślenia w tym temacie?

piątek, 26 lipca 2019

Jeśli to czytasz po latach...



Gościu, który zaglądasz na tę stronę po latach, może nawet trudno mi sobie uzmysłowić, po ilu. Nie mam pojęcia, jak tu trafiłeś, bo wiedz, że w moich czasach to nie był najczęściej odwiedzany adres w Internecie. Macie w ogóle Internet, czy trafiłeś na niego w inny sposób?

Zresztą nieważne, i tak mi przecież nie odpowiesz.

Kiedy to piszę, jest rok 2019, koniec lipca. Siedzę w fotelu, mam przed sobą duży ekran, uderzam palcami w klawisze, na których są litery. Korzystam z komputera, a dokładniej z laptopa. 

Autorka, której relację właśnie czytasz, to trzydziestodwuletnia matka dwójki dzieci, mężatka. Ma dom z ogrodem i kilka ukochanych zwierzaków. Poza byciem mamą i pisaniem niewiele w życiu robi, choć nigdy się nie nudzi. Nie wiem, co o niej wiesz, może nic, a może coś. W chwili, gdy pisze te słowa, jest trochę niespełniona, ale ma w sobie mnóstwo wiary i determinacji. 

Opowiem Ci trochę o jej czasach.


Żyjemy w rodzinach, choć coraz więcej osób cieszy się z niezależności i z życia w pojedynkę. Słowa takie jak singiel, singielka zrobiły dużą karierę, wyparły myślenie o starych pannach i starych kawalerach. Dociera do nas, że lepiej żyć samemu niż w związku, w którym źle się dzieje. Staliśmy się bardziej wrażliwi na krzywdę i przemoc w rodzinie, choć jeszcze sporo nam brakuje.

Stosunkowo niedawno zaczęliśmy się uczyć, jak rozumieć dzieci. Serio, wcześniej były dla nas jak takie małe zwierzątka, które trzeba wytresować... a, czekaj, do tego przejdę później. Możesz mi nie uwierzyć, ale w moich czasach wiele osób uważało jeszcze, że dzieci trzeba bić. Nawet nie, że można, ale że bez tego się ich nie wychowa! Tak, mnie też to szokuje.

Dostajemy pieniądze za to, że mamy dzieci. Taka odgórna polityka, chyba ktoś uznał, że jest nas jeszcze za mało. Niektórym się to bardzo nie podoba, inni się z tego bardzo cieszą. W każdym razie temat budzi emocje.


Media stanowią potężną władzę. Nic nie wskazuje na to, żeby to miało się zmienić, więc chyba wiesz, o czym mówię.

Są tacy ludzie, którzy płacą innym ludziom za pisanie opinii w Internecie. A nawet za znieważanie i obrażanie. Coraz trudniej wierzyć w słowo pisane.

W moich czasach nie brakuje ludzi gotowych postawić znak równości między obrażeniem symbolu a obrażeniem człowieka. Wielu uważa wręcz, że obrażenie symbolu jest gorsze. Bawimy się w przepychanki, "kto zaczął".

Ludzie biją ludzi za inny wygląd, poglądy, a nawet za to, z kim ktoś idzie do łóżka. Ale spokojnie, nie wszyscy. Z dnia na dzień rośnie coraz większe grono ludzi, którzy rozumieją, że różnimy się pięknie.

W moich czasach nadal trwa walka o równouprawnienie kobiet. Mężczyźni uważają, że przesadzamy. Chociaż powiem Ci, że spotykam mężczyzn, którzy bronią praw kobiet z większym zapałem niż ja! 

W ogóle widzę w naszych czasach dużo solidarności, i to jest piękne. Heteroseksualni idą w marszach równości ramię w ramię z homoseksualnymi, w marszach poparcia dla kobiet biorą udział całe rodziny. Uczniowie popierają nauczycieli. Ciekawe, czy w Twoich czasach też trzeba maszerować i strajkować, by upomnieć się o swoje prawa.


To my jesteśmy tymi, którzy strasznie zanieczyścili Ziemię, ale też tymi, którzy zdali sobie z tego sprawę i zaczęli szukać rozwiązań ekologicznych. Mamy jednak świadomość, że "wielcy gracze" mają o wiele większy wpływ na kondycję planety niż my.

Pamiętam i czasy, gdy wegetarianizm był uważany za zło, grzech, fanaberię, a wręcz za objaw zaburzenia psychicznego (!), i czasy bardziej mi współczesne, gdy wegetarianizm stał się modny. Nie brakuje ludzi, którzy uważają, że to jedyna możliwa droga.

Otacza nas piękna przyroda, lasy, jeziora, łąki. Wiecznie spierają się dwie tendencje: do dbania o te zielone tereny i do zamieniania ich w kolejne miejsca dla ludzi, osiedla, centra handlowe... Na ten moment nie mamy pojęcia, która tendencja wygra. Ty może już to wiesz.


Wspomniałam o zwierzętach. Za moich czasów sensacyjne okazały się decyzje o zakazie wykorzystywania zwierząt w cyrkach. Wcześniej ludzie zmuszali je do tego, by tańczyły, skakały przez obręcz, chodziły na linach, mówię Ci, istny... cyrk, nomen omen. Są nagrania, na widok których serce się kraje.

Studia nie dają gwarancji, że dostanie się dobrą pracę. Coraz więcej osób z nich rezygnuje.

Wielu ludzi chce tworzyć, pisać, śpiewać, rysować, wielu robi własnoręcznie biżuterię, ubrania. Zaczęliśmy wierzyć w nasze możliwości. Media społecznościowe dały nam spore pole do popisu. Rozkwita kreatywność

Z drugiej strony, trochę zachłysnęliśmy się technologią. Nie ma dnia bez patrzenia w ekran. Czasem nie wytrzymujemy nawet godziny. Dostrzegamy, że cierpią na tym nasze relacje, a mimo to nadal robimy to samo.

Pracujemy nad sobą. Ćwiczymy, szkolimy się, staramy się rozwiązywać nasze własne zagadki. Szukamy odpowiedzi. Uczymy się prosić o pomoc.



Trochę Ci zazdroszczę tego, że wiesz, jak wygląda nasza przyszłość. Mimo to nie chciałabym w nią zaglądać, bo nadal wierzę, że kreujemy ją sami. Mam nadzieję, że dobrze nam pójdzie! :)
Pozdrawiam Cię serdecznie.


wtorek, 17 października 2017

#metoo - czyli o seksualnym napastowaniu.


Lubię włączać się w akcje, szczególnie te mówiące o czymś ważnym, uświadamiające o istotnym problemie. Wiedziałam, że ten tekst powstanie, kiedy tylko zobaczyłam hasztag #metoo.

O co chodzi? Kobiety, które doświadczyły w swoim życiu seksualnego napastowania, udostępniają #metoo, żeby pokazać skalę zjawiska. Żeby uzmysłowić ją tym osobom, którym się wydaje, że to nie dotyka ich znajomych, że to margines, że nic takiego się nie dzieje.

Październik stał się w ciągu kilku ostatnich lat wyjątkowo ciekawym miesiącem. Najpierw - 3 października, czyli Czarny Marsz (dla mnie ta data ma również osobiste znaczenie, ale o tym może napiszę innym razem). Okazja do zastanowienia się nad prawami kobiet. Potem jest 11 października - według kalendarza świąt nietypowych jest to Dzień Wychodzenia z Szafy, a ostatnio okazało się, że również i Międzynarodowy Dzień Dziewczynek. Teraz pojawiła się akcja #metoo. Coraz więcej impulsów do tego, by dokonać swojego rodzaju coming outu, wyjścia z szafy i napisać: tak, byłam napastowana seksualnie.

Tylko co to za coming out, który nikogo nie szokuje? Czy kogoś w ogóle dziwi fakt, że kobieta była w swoim życiu przynajmniej raz napastowana seksualnie?

Kiedyś, przy okazji podobnej akcji, zaczęłam się zastanawiać, ile osób spośród moich znajomych doświadczyło jakiejś formy napastowania seksualnego. Wynik był porażający. Co najmniej kilka zgwałconych dziewczyn (wiem również o przypadkach gwałtu na mężczyznach), kilka osób molestowanych w dzieciństwie, niektóre doświadczyły próby gwałtu lub wyjątkowo obleśnej "próby podrywu", mnóstwo, mnóstwo historii o zaczepkach na ulicy, chwytaniu za pośladek lub za pierś. A to tylko opowieści tych spośród moich znajomych, które otworzyły się przede mną na tyle, by mi o tym opowiedzieć. Dobrze wiecie, że to nie są doświadczenia, o których opowiada się łatwo i chętnie. Domyślam się, że tych historii, o których nie mam pojęcia, jest kilkakrotnie więcej.

Jak to było u mnie? Różnie. 

Były na przykład takie zajęcia z udzielania pierwszej pomocy, na których zostałam wybrana jako model, na którym zademonstrowano prawidłowe opatrywanie pośladka. Dobrze, powiedzmy, że to nie miało seksualnego podtekstu, no i w końcu ktoś musiał tam stać (chociaż w szkole był fantom i pośladki chyba też posiadał). Ale wiecie, miałam jakieś piętnaście lat, stałam przed połową klasy, a ręce praktycznie obcej osoby wciąż i wciąż przesuwały się między moimi nogami. Cholera, to chyba brzmi jeszcze gorzej niż wyglądało w rzeczywistości! Ale zapewniam, że w rzeczywistości też nie miało to nic wspólnego z przyjemnością.

Był też taki gabinet ginekologiczny, w którym miałam po raz pierwszy zrobioną cytologię. Po badaniu pani doktor uśmiechnęła się i powiedziała dokładnie: "Bardzo się cieszę, że panią zgwałciłam". Jasne, to miał być żart. Ja nawet widzę, co miało być w nim zabawne. Tylko czułam wówczas, zresztą równie silnie jak teraz, że nie powinnam była usłyszeć tych słów, szczególnie jako pacjentka, która chwilę wcześniej była badana ginekologicznie. Nie zdołałam nic odpowiedzieć. Wyszłam z gabinetu poruszona do tego stopnia, że zupełnie nieświadomie pokaleczyłam się własnymi paznokciami - tak mocno zacisnęłam je na ręce.

Miałam 13 lat, kiedy usłyszałam od chłopaka: "przecież widzę, że tego chcesz". I choć nie wydarzyło się wówczas nic naprawdę dramatycznego, to jednak to nic odcisnęło się dość silnym piętnem na moim nastoletnim życiu i dorastaniu i długo uważałam to nic za najgorszą rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła. 

Chyba w to samo lato (a może następne?) inny chłopak, wbrew moim protestom, odprowadził mnie pod sam dom, a wracałam z długiego spaceru. Kiedy odpowiedziałam odmownie na jego tak zwane zaloty, zaczął rzucać we mnie kamykami. Jego kolega jechał obok na rowerze.

Były też i dyskoteki, imprezy. Chłopak, który uznał nasz wspólny taniec za wystarczającą zachętę do tego, żeby zacząć całować mnie mocno w szyję. Uciekłam do toalety. Inna impreza, chłopak tańczący za moimi plecami obejmował mnie rękami, w pewnym momencie wpadł na pomysł, żeby zsunąć te swoje ręce niżej, znacznie niżej. Poszłam tańczyć w inne miejsce.

Po wyjściu za mąż takie sytuacje praktycznie przestały mnie spotykać, właściwie zresztą już wcześniej, kiedy byliśmy parą. Ale był na przykład wieczór panieński mojej przyjaciółki, w czasie którego po kilku próbach zdecydowałam, że muszę opuścić parkiet, bo każda moja próba zatańczenia kończyła się tym, że musiałam uciekać od kolejnego zainteresowanego. 

Ciekawe, czy to zestawienie robi wrażenie. Może nie. A może jesteście zaskoczeni i napiszecie mi zaraz, że nie mieliście pojęcia, że coś takiego przeżyłam.

Wiecie co? Ja tego nie przeżyłam. Zdarzyło się i tyle, większością z tych sytuacji nie przejmowałam się dłużej niż jeden dzień. Nie myślę o nich, nie rozpamiętuję, nie cierpię z ich powodu. Pamiętam o nich, bo mam pamięć słonia. Zapominam tylko o tym, gdzie położyłam telefon, zdarzenia z przeszłości pamiętam z dokładnością, która dziwi nawet mnie.

Ale mniejsza z tym. Wiele było takich sytuacji, nad którymi przeszłam do porządku dziennego. I teraz, po latach, kiedy siedzę tutaj, spisuję ten tekst i zastanawiam się, o których sytuacjach w ogóle warto napisać, a które pominąć, dociera do mnie, że to dopiero jest przerażające.

To, że można przejść nad tym do porządku dziennego.
To, że można traktować takie sytuacje jak normalność.
To, że można uważać coś nienormalnego za normalność.
To, że to nie są najgorsze sytuacje, że nie są na tyle najgorsze, żeby się nimi jakoś porządnie przejąć. Że może być jeszcze dużo gorzej. I bywało.
To, że w ogóle może być gorsze i jeszcze gorsze napastowanie seksualne, że to nie są jakieś pojedyncze epizody, ale stały motyw pojawiający się co jakiś czas w życiu kobiety.

Ja nawet nie mam pełnego obrazu zjawiska. Muszę przyznać, choć pewnie nie ma czym się chwalić, że lubię słyszeć komplementy i lubię, gdy obcy mężczyźni okazują mi zainteresowanie. Jeśli słyszałam na ulicy pogwizdywania i komplementy, to choćbyście mieli pomyśleć sobie o mnie teraz nieco gorzej, przyznam, że przeważnie odbierałam je pozytywnie. Zatem ta część problemu, która obejmuje zaczepki na ulicy i niechciane komplementy, jest przeze mnie samą dość niezauważona. I wiem o tym. I myślę sobie teraz, że - to też jest przerażające!

Bo jeśli ja nie widzę całego problemu, a widzę, że problem jest ogromny, to jak gigantyczny on jest w rzeczywistości?

...

Na tym pytaniu zakończyłam wczoraj pisanie tekstu. Wróciłam do niego dzisiaj, bo czuję, że mam jeszcze coś do dodania.

Spotkałam się z głosami krytykującymi akcję: że wrzuca do jednego worka "prawdziwe" molestowanie i np. gwizdy na ulicy, że jest bezskuteczna i bezcelowa, że na pewno nie przemówi do sprawców przemocy i tak naprawdę niczego nie zmieni.

Może zatem trzeba napisać jeszcze wyraźniej: jaki jest cel tej akcji i do kogo ma ona trafić?

Kiedy widzę statusy moich znajomych, że one też doświadczyły napastowania seksualnego, tak naprawdę w większości przypadków nie wiem, co je spotkało. Zostały zgwałcone? Czy ktoś je zaczepiał w sposób dla nich nieprzyjemny? I chodzi własnie o to, że ja mam tego nie wiedzieć. Ja nie muszę tego wiedzieć. Gdyby hasztag #metoo przysługiwał tylko osobom, które doświadczyły gwałtu, prawdopodobnie użyłyby go tylko pojedyncze osoby. Bo mało kto chce informować wszystkich swoich znajomych o takich doświadczeniach.

Uważacie, że zaczepki i gwizdanie to nie napastowanie? Nie Wam to oceniać, to po pierwsze. Tak jak napisałam wcześniej, mnie większość komplementów usłyszanych na ulicy po prostu ucieszyła. Było mi miło, że się podobam. Spotkałam się też z tym, że jedna czy druga znajoma opisywała mi z oburzeniem jakąś sytuację, a ja skrycie uważałam, że na jej miejscu nie tylko nie czułabym się źle, ale wręcz byłoby mi przyjemnie. Ale nie oznacza to, że mam prawo do negowania jej odczuć i jej odbioru tej sytuacji.

A moje opisane wyżej doświadczenie, kiedy miałam kilkanaście lat i przez całą drogę do domu nie mogłam się pozbyć niechcianego towarzystwa - czy to już napastowanie, czy jeszcze tylko komplementy? Bo wiecie, w tamtej sytuacji nie było dla mnie najgorsze, że jakiś tam kamyk poleciał w moją stronę. Najgorsze było to, że nie miałam pojęcia, jak się komplemenciarza pozbyć. To, co mówiłam, nie robiło na nim wrażenia. Nie byłam w stanie poruszać się dużo szybciej niż oni (zwłaszcza, że jeden z nich był na rowerze). Nie byliśmy w mieście, żebym mogła uciec na światłach albo wsiąść do najbliższego tramwaju, albo nawet zgubić się w najbliższym sklepie. Nie było wokół ludzi, u których mogłabym szukać pomocy, zresztą - co miałabym im powiedzieć? "Bo oni za mną idą"? Jesteście pewni, że zostałabym potraktowana poważnie?

Po drugie - takie zjawiska eskalują. Przemoc eskaluje. Jeśli damy przyzwolenie na uliczne zaczepki, niektórzy uznają, że wobec tego można łapać kobietę za tyłek, przecież to tylko komplement. Wiecie, niektórzy gwałciciele też uważają, że to, co robią, to komplement dla ofiary. No co, w końcu ktoś ją zechciał.

Akcja ma pokazać skalę problemu i nie, nie jest bezpośrednio skierowana do sprawców przemocy. Tylko do dobrych ludzi, do Twoich i moich znajomych. Którzy dziwią się, że mówimy o jakiejś kulturze gwałtu, którzy twierdzą, że problem jest wyolbrzymiany przez środowiska feministyczne. Że to margines, multikulti, że statystycznie w naszym kraju nie ma takiego problemu. Wiecie, ile razy to słyszałam lub czytałam? Ilu moich znajomych tak twierdzi? To oni mają zobaczyć, że marginalny problem dotyka ich koleżanek z pracy, kumpelek ze szkolnej ławy, przyjaciółek żon, sióstr, rodziny, sąsiadek.

Wiecie, ja bym bardzo chciała, żeby chodziło tylko o zaczepki. Żeby to było najgorsze, co może spotkać znajomą mi kobietę. Chciałabym, żeby zaczepianie kobiet na ulicy było na tyle nietypowe, żeby nie uważano go za normę, tylko za patologię. Chciałabym, żeby można było walczyć tylko z zaczepkami, bo nic gorszego by się nam nie przydarzało.

Ale dobrze wiecie, że tak nie jest.



poniedziałek, 2 października 2017

Dlaczego matka i katoliczka popiera Czarny Protest?


Niemal rok temu zaśmiałam się nie do końca wesoło, gdy mijający mnie na ulicy zupełnie obcy człowiek nazwał mnie morderczynią dzieci. Szłam przez centrum Krakowa w bardzo widocznej, zaawansowanej ciąży, szłam ramię w ramię z setkami kobiet i mężczyzn, którzy podobnie jak ja pragnęli zaprotestować przeciwko projektowi ustawy Ordo Iuris. 

Od tego czasu nieraz musiałam odpowiadać na pytanie, co ja tam robiłam i w ogóle jak to możliwe, że matka, która czuje pod sercem ruchy swojego maleństwa, że osoba wierząca i praktykująca, że ktoś taki jak ja popiera prawo do aborcji. Pozwólcie, że odpowiem i teraz.

Jestem przeciwna aborcji.


Jestem bardzo przeciwna aborcji.
Uważam, że aborcja jest złem.
Nigdy w życiu bym jej sobie nie zrobiła.
Nawet jeśli byłabym w ciąży w wyniku gwałtu. Nawet jeśli moje dziecko miałoby urodzić się chore (ale żywe). Jeśli usłyszałabym, że ciąża stanowi zagrożenie mojego życia, ale moje dziecko ma szanse przeżyć i żyć długo, podjęłabym ryzyko donoszenia ciąży i urodzenia dziecka. 

Wiem o tym dlatego, że...

TAKI JEST MÓJ WYBÓR.


Tak mi podpowiada moje sumienie, wśród takich wartości dorastałam i jestem im wierna. Taką jestem osobą. To przekonanie i te poglądy nie wynikają z faktu, że ktoś mnie do czegoś zmusza, że boję się jakichś konsekwencji prawnych.

Nie ma takiego heroizmu, takiego właściwego wyboru, takiego dobrego postępowania, które wynikałoby z przymusu i ze strachu przed karą. Postąpić dobrze możesz tylko wtedy, gdy masz wybór. 

Prawo powinno być świeckie, choćby dlatego, że nie wszyscy w tym pięknym kraju jesteśmy katolikami. Jeśli nimi jesteśmy, to prawdopodobnie i tak aborcja nie będzie dla nas opcją do rozważenia. Jeśli ktoś nie jest katolikiem, jakim prawem grupa osób wierzących w to, w co on/ona nie wierzy, ma im narzucać, że muszą się poświęcać i ryzykować zdrowiem w imię wyznawanych przez tę grupę wartości?

Kiedy zaczyna się życie.


Mój synek był dla mnie życiem, dzieckiem, upragnionym cudem od pierwszego dnia mojej ciąży. Rozumiecie, od pierwszego. Noc poprzedzającą pojawienie się tego mikroskopijnego życia w moim ciele uważamy z jego tatą za jedną z najważniejszych nocy w naszej historii. Rano obudziłam się i policzyłam, że jeśli się uda, to termin porodu przypadnie na Andrzejki. 

Nie zmienia to faktu, że w szóstym tygodniu mojej ciąży to maleńkie życie wisiało na włosku. Moja ciąża była zagrożona. Miałam silne plamienie. Gdybym nie wiedziała już wtedy, że jestem w ciąży, uznałabym zapewne to plamienie za spóźniony okres. Poroniłabym, nawet nie wiedząc, że moje marzenie o ciąży zdążyło się spełnić.

W czasie, kiedy ja leżałam w łóżku z zagrożoną ciążą i modliłam się, żeby tam w środku jeszcze było kogo ratować, grupa mężczyzn przekonanych o słuszności swoich poglądów prawdopodobnie już konstruowała projekt ustawy, zgodnie z którą kobiety, które poroniły, są z miejsca podejrzane o spowodowanie śmierci swojego dziecka.

Wystarczyłoby, żebym raz zbiegła ze schodów...

Znam kobiety, które poroniły.


Znam ich sporo, bo poronienie to nie jest niestety rzadkość. Widziałam, jakim ciosem jest poronienie dla kobiety i właściwie dla całej rodziny. Potrafię sobie wyobrazić moją przyjaciółkę, bliską mi jak siostrę, przesłuchiwaną, czy nie zrobiła czegoś, co spowodowało to poronienie. Potrafię sobie wyobrazić jej męża, przesłuchiwanego, czy nie przyczynił się do tego w jakiś sposób.

Potrafię sobie sporo wyobrazić. I dlatego będę jutro ubrana na czarno i jeśli się uda, będę uczestniczyć w Czarnym Marszu razem z moim malutkim synkiem, którego jednak nie zamordowałam, choć nieznajomy pan mnie o to podejrzewał. Potrafię sobie wyobrazić kobiety inne niż ja, inaczej myślące, z innym podejściem do życia, zdrowia, ciąży, wiary, kobiety, od których oczekuje się jednak, że tak jak ja w sytuacji trudnej i kryzysowej będą gotowe donosić ciążę.

Potrafię sobie wyobrazić kobietę wyglądającą identycznie jak ja rok temu, w zaawansowanej ciąży, z pięknym ciążowym brzuchem, ale z ciężko upośledzonym dzieckiem w środku, z dzieckiem bez szans na przeżycie. Kobietę, której nie pozwolono dokonać aborcji, zmuszoną do noszenia przez dziewięć miesięcy dziecka, które nie przeżyje.

Potrafię wyobrazić sobie kobiety wykrwawiające się po "aborcji" przeprowadzonej przez byle oszusta, który uzna całkowity zakaz aborcji w Polsce za szansę na rozwinięcie swojej kariery w aborcyjnym podziemiu. Czy naprawdę ktoś wierzy w to, że jeśli aborcja będzie zakazana, to kobiety przestaną usuwać ciążę? Nie przestaną, i właśnie to jest straszne. Nie zrobi tego lekarz, zrobi to ktoś inny, w warunkach niekoniecznie bezpiecznych dla zdrowia i życia kobiety.

Myślę, że ujęłam w tym tekście wszystko, co chciałam ująć. Jeśli czegoś zabrakło, z chęcią odpowiem na Wasze pytania w dyskusji. 

Na zakończenie chciałam Was odesłać do najbardziej poruszającego tekstu, który przeczytałam rok temu na temat tego właśnie projektu ustawy. Jeśli ja zapomniałam o czymś napisać, to Królowa Matka z pewnością ujęła to wszystko w swoim tekście:

Jutro w Krakowie kolejny Czarny Marsz. Mam nadzieję, że się na nim spotkamy! :)


poniedziałek, 4 września 2017

Pułapka bycia miłą.


Jedną z rzeczy, które lubię w prowadzeniu bloga jest to, że czasami nie muszę się w ogóle zastanawiać nad tym, o czym napisać kolejny tekst. Niektóre tematy przychodzą do mnie same. Oto mieliśmy końcówkę sierpnia 2017, kilka przejmujących medialnych doniesień o przypadkach przemocy wobec kobiet, w tym samym czasie pojawiła się wielce przemyślana kampania o tym, że mądra dziewczynka nie pija winka, na co internauci reagują obficie i emocjonalnie.  A do mnie, skromnej matki z domku na wsi, wypisują kolejni mniej lub bardziej nachalni panowie z mniej lub bardziej nieprzyzwoitymi propozycjami. Obyś żyła w ciekawych czasach, kobieto.

Na wstępie muszę zaznaczyć, czym ten tekst nie będzie. Nie będzie, choć mogłoby to wynikać z tytułu, formą obwiniania ofiary i zbiorem porad, które najlepiej rozbić o kant pośladka. Takie podejście jest dla mnie wstrętne i nie zamierzam go powielać. Piszę do Was, kochane kobiety, nie po to, by Was pouczać, ale po to, by powiedzieć o pewnych mechanizmach, które nieraz zachodzą w naszych głowach i sprawiają, że czujemy się winne, choć to nie ma najmniejszego sensu.

Osoba, która nie stawia granic?


Są takie dyskusje, które zostają w pamięci przez długie lata. Ja nie zapomnę nigdy dyskusji, w której uczestniczyłam krótko po tym, gdy wydarzyła się potworna rzecz - młoda dziewczyna została wyrzucona przez okno jadącego pociągu. Jedna z uczestniczek dyskusji, osoba obeznana z tematyką przemocową napisała wtedy, że jest przekonana, iż sprawcy zdarzenia starannie wybrali ofiarę i testowali ją, stopniowo coraz bardziej naruszając jej strefę komfortu i ostatecznie przekonując się, że mają do czynienia z osobą, która nie stawia granic.

Pamiętam, jak nie mogłam się zgodzić z tymi słowami. Nadal nie mogę. Bo jestem pewna, że w chwili zagrożenia ta dziewczyna nie wahała się przed niczym, by walczyć o siebie. Kiedy wiedziała, że zaraz zginie, na pewno nie miała skrupułów, że będzie nieuprzejma czy niemiła, na pewno nie wstydziła się krzyczeć i szarpać. Na pewno walczyła do ostatka, walczyła brzydko, ostro, niegrzecznie - i niestety nieskutecznie.

Jest jednak smutna prawda w tym, że sprawcy przemocy wybierają na swoje ofiary osoby ciche, miłe i grzeczne. Nie te, o których myśli się, że są prowokujące, wyzywające, ale właśnie te, których skromność i uprzejmość nieraz pewnie chwalono.

Bądź miła, bądź grzeczna.


Przecież tego właśnie uczy się nas, dziewczynki, od dzieciństwa. Każda z nas ma swoją historię, swoje doświadczenie, kiedy oczekiwano od niej, że będzie bardziej miła i ustąpi. Ja pamiętam urodziny kolegi z klasy, na które nie chciałam pójść, bo miałam swoje powody, które wówczas miały dla mnie duże znaczenie. Dowiedziałam się jednak, że powinnam pójść, bo inaczej sprawię koledze przykrość i że moje powody przemawiające za tym, żeby nie iść, nie są tak ważne w obliczu ryzyka sprawienia koledze przykrości.

Na urodziny poszłam, bawiłam się zresztą świetnie, broń Boże nie mam z tego tytułu żadnego żalu ani traumy. Był to jednak może nie kamień milowy, ale jakiś kamyczek na drodze kształtowania się mojej osobowości idealnej ofiary. Kamyczek, na którym napisano "możesz, a nawet powinnaś rezygnować z własnych priorytetów, by nie urazić innych"

Bycie miłą jest przyjemne. Najzwyczajniej w świecie, jeśli okazujesz ludziom serdeczność, ludzie okażą ją Tobie. Osoba miła, bezkonfliktowa może liczyć na sympatię otoczenia. Problem pojawia się jednak, gdy ktoś z mniejszą lub większą premedytacją postanawia wykorzystać Twój miły i ustępliwy charakter. Będzie testować Twoją cierpliwość, a gdy w końcu napotka Twoje granice i zaprotestujesz, będzie chciał wykorzystać Twoją grzeczność przeciwko Tobie. "Jak to, przecież wcześniej nie miałaś nic przeciwko!", Jesteś nieszczera, zakłamana, mogłaś wcześniej mówić, że się nie zgadzasz!", "Jakoś dla innych jesteś milsza niż dla mnie!"...

Co wtedy czujesz, miła kobieto? O ile nie jesteś jeszcze uodporniona na takie sytuacje - możesz poczuć, choćby podświadomie, że zawiodłaś. Przecież miałaś ustępować, miałaś starać się nie urazić. Miałaś być dobra dla każdego, tymczasem ktoś czuje się przez Ciebie skrzywdzony. Możliwe, że się wstydzisz. Niestety, możliwe też, że dasz się przekonać, dasz się zmanipulować przez to perfidne, okrutne zawstydzanie. Przecież nauczono Cię, żeby ustępować.

A może już Cię skrzywdzono i próbujesz zawalczyć o siebie, a świat Ci wpiera: "to była Twoja wina, dlaczego na to pozwoliłaś?", "Dlaczego nie mówiłaś, że nie chcesz?", "To nie wina faceta, że trafił na laskę, która nie wie, czego chce!"... I tracisz czas na zastanawianie się, co zrobiłaś źle i co jest z Tobą nie tak, zamiast domagać się sprawiedliwości i kary dla tego, kto naprawdę zawinił. Wiesz co? On prawdopodobnie z góry zakładał, że tak właśnie zareagujesz...

Dlaczego byłam zbyt miła?


Wspomniałam na początku tego tekstu, że otrzymałam ostatnio kilka niezbyt przyzwoitych propozycji od nieznajomych mi mężczyzn. Większość z nich spuściłam po brzytwie od razu lub po krótkiej wymianie wiadomości. Jedna z tych sytuacji rozwinęła się nieco inaczej i właśnie o niej chciałabym Wam opowiedzieć.

Otóż, od ładnych paru lat pozuję do zdjęć, mam swoje portfolio na portalu modelingowym. Przez ten czas nauczyłam się już całkiem nieźle odsiewać rozsądne propozycje od tych, których lepiej unikać. Dlaczego ten fotograf uśpił moją czujność? Może dlatego, że gdy do mnie napisał, byłam w dość trudnym momencie. Po urodzeniu dziecka praktycznie przestałam dostawać jakiekolwiek propozycje zdjęciowe. Jako mamuśka z lekką nadwagą, niefarbowanymi włosami i dzieckiem, które obowiązkowo musiało być ze mną na sesji (przecież nie zostawię takiego malucha na parę godzin!) nie byłam już takim atrakcyjnym obiektem do fotografowania. Kiedy więc napisał do mnie fotograf z dobrym, profesjonalnym portfolio, wyraźnie zainteresowany sesją, poczułam się tak, jakby ta propozycja dosłownie spadła mi z nieba.

Wymieniliśmy sporo wiadomości, wszystkie jednak ściśle związane ze współpracą, na którą się umawialiśmy. Ustalanie miejsca, zakresu pozowania, stylizacji... Wszystko to, co już wielokrotnie ustalałam z innymi fotografami. Jak się później dowiedziałam, za punkt przełomowy w naszej relacji mój rozmówca uznał moment, kiedy wysłał do mnie wiadomość o treści: "a po sesji może pójdziemy na jakiś soczek lub kawę", a ja odpowiedziałam, że pewnie, jeśli tylko czas pozwoli. Nieraz po sesji chodziliśmy z fotografami coś przekąsić i wypić, sesja zdjęciowa bywa wyczerpująca i trwa czasem kilka godzin, to dość naturalne, że człowiek po takim czasie głodnieje.

Owszem, kilka lampek alarmowych w mojej głowie zapaliło się już podczas tej wymiany wiadomości. Przede wszystkim pytanie: "czy Twój mąż nie będzie miał nic przeciwko sesji?". Zdarzało mi się rezygnować ze współpracy, jeśli w dyskusji z fotografem powtarzały się pytania tego typu. Jest to dla mnie pewien sygnał, że fotograf dopuszcza możliwość, że na sesji wydarzy się coś, co mężowi mogłoby nie odpowiadać. Z drugiej strony jednak, zdarzyło mi się słyszeć takie pytania również z ust fotografów, którzy mieli najzupełniej szczere intencje. Postanowiłam być ostrożna, ale nie przekreślać jeszcze współpracy.

Umówiliśmy się na telefon - to znaczy, umówiliśmy się, że ja zadzwonię o umówionej porze. Zadzwoniłam, ale fotograf nie odebrał. Krótko później wysłał mi wiadomość tekstową z przeprosinami, że był zajęty. Wymieniliśmy kilka smsów. Zaniepokoiłam się już poważnie, kiedy w jednej z wiadomości fotograf zwrócił się do mnie per myszko i wysłał emotikonę z serduszkami. Zanim jednak zdążyłam zareagować, wysłał kolejną wiadomość, w której przeprosił za te serduszka, tłumacząc się, że źle mu się wybrała ikona na ekranie dotykowym. Za myszkę nie przeprosił. Odpowiedziałam, że mam nadzieję, że nasza współpraca będzie profesjonalna i dodałam, że nie szukam chłopaka. Przeprosił jeszcze raz.

Dlaczego nie zareagowałam bardziej stanowczo, bardziej negatywnie? Cóż, nie chciałam atakować z grubej rury sympatycznego w gruncie rzeczy chłopaka, którego jedyną póki co przewiną było to, że nazwał mnie myszką. Po raz kolejny uznałam, że poczekam, jak rozwinie się sytuacja.

Myszko.


Następnego dnia rano obudził mnie jego telefon. Pytał, czemu nie odpowiadam na smsy. Ponieważ nie lubię, kiedy budzi się mnie telefonem, mój głos i postawa prawdopodobnie dość mocno odbiegały od jego wyobrażeń o słodkiej myszce, umówiliśmy się zatem, że oddzwonię później. Spojrzałam na smsy - i zdębiałam.

Od ilości myszek i serduszek dosłownie zakręciło mi się w głowie. Wiadomości o treści "moja myszko", "brakuje mi rozmów z Tobą, moja myszko", "dzień dobry, myszko"... Jakbym przez całą noc dostawała wiadomości od kochanka!

Odpowiedziałam stanowczo i jednoznacznie: "Widzę, że czegoś nie rozumiesz. Nie jestem Twoją myszką i nie szukam relacji innej niż profesjonalna współpraca. Z żalem muszę zrezygnować z sesji. Naprawdę chodziło mi tylko i wyłącznie o zdjęcia".

Po wysłaniu tej wiadomości jeszcze do popołudnia kilkakrotnie dzwonił i zasypywał mnie wiadomościami. Oskarżał mnie, że jestem nieszczera, że mogłam od początku pisać, że coś mi nie pasuje. Sugerował, że obiecywałam mu różne rzeczy, że może mi wysłać screeny z rozmów. Próbował mnie zawstydzić, krytykując moje zdjęcia i dając mi do zrozumienia, że powinnam być milsza dla kogoś, kto w ogóle chce mnie fotografować. Nie mógł zrozumieć, dlaczego chciałam iść z nim na kawę, twierdził, że pisałam mu, że zależy mi na nim i że chcę go poznać bliżej (co oczywiście nie było prawdą). Mówię Wam, istny kosmos.

Nie piszcie mi, jak powinnam sobie poradzić w tej sytuacji - poradziłam sobie. Szanowny fotograf już nie wypisuje do mnie, poza jednym zepsutym dniem nie wydarzyło się nic złego. Nadal umawiam się na sesje zdjęciowe, nareszcie cokolwiek ruszyło się w tej kwestii. Opisałam Wam tę sytuację, bo moim zdaniem jest bardzo pouczająca.

To był mój błąd.


Uwaga: używam tutaj słowa "błąd" w tym znaczeniu, w jakim błędem było pójście na spacer, z którego wróciło się przemoczonym do suchej nitki, bo złapała nas niespodziewana ulewa. To, że popełniłam błąd nie świadczy o mojej głupocie czy o winie. Chciałabym mocno rozróżnić te pojęcia. Kobieta, która popełniła błąd to nie kobieta, która jest naiwną idiotką, to nie kobieta, która sprowokowała daną sytuację i ponosi za nią choćby cząstkową odpowiedzialność. 

Na czym polegał mój błąd? Na tym, że nie zareagowałam na pierwsze naruszenie mojej strefy komfortu. Czyli na pierwszą "myszkę". Błąd polegał na tym, że przedłożyłam uprzejmość wobec nieznajomego mężczyzny nad moje własne poczucie komfortu.

Dlaczego po mojej zdecydowanej reakcji rozmówca usiłował mnie zawstydzić i wpędzić w poczucie winy? Bo rozpoznał mnie już jako osobę uprzejmą, która nie chce nikogo skrzywdzić i wiedział, że będę się źle czuła z tym, że go uraziłam. Prawdopodobnie widział we mnie również osobę o niskim poczuciu własnej wartości i dlatego też próbował uderzyć w czułą nutę, czyli w moje zdjęcia.

Mając takie informacje o mnie, widział we mnie łatwy cel: osobę, którą bez trudu uda mu się wykorzystać, a w razie gdybym poczuła się wykorzystana, spodziewał się, że dość łatwo zdoła przerzucić odpowiedzialność za zaistniałą sytuację na mnie i wmówić mi, że sama do tego doprowadziłam.

Od niewielkiego zagrożenia do groźby katastrofy.


Dobra, wiem, co wydarzyło się w tym tekście. Jednym tchem i jednym tonem piszę o niechcianym zaproszeniu na urodziny chłopca z podstawówki, o niegroźnym w sumie, a jedynie uciążliwym telefonicznym prześladowcy i o morderstwach. Czy ja mam jeszcze dobrze w głowie?

Te zjawisko łączy tylko jedno: kobieta (lub dziewczynka), która ustąpiła, bo była miła. Czasem ustąpisz i spotka Cię coś dobrego, jak urodziny, na których bawiłam się świetnie. Czasem ustąpisz i ściągniesz sobie na kark nieprzyjemnego typa. Czasem ustąpisz i spotka Cię tragedia, po której już nigdy nie będziesz taka sama. Warto zastanowić się, ile będzie Cię kosztowało naruszenie Twojej strefy komfortu i czy nie ryzykujesz zbyt wiele, ustępując.

Nie daj się wpędzić w poczucie winy. Nie sprowokowałaś go. Nikt nie ma prawa wdzierać się w Twoją intymność, ani smsem, ani przemocą, ani niczym innym. 

Mam nadzieję, że ta wiadomość dotrze do osób, które tego potrzebują.




czwartek, 11 maja 2017

Słowa.

Głupia blondynka.
Prowokująco ubrana.
Szuka kłopotów.
Jakby nie chciała, to by nie wziął.
Wystarczy spojrzeć na tę buźkę, żeby stwierdzić, że rozumu tam niewiele.
Spódniczka o długości "sama się o to prosi"
Co za babsko, normalnie rzuciłbym ją na ziemię, ale jeszcze by się jej spodobało.
Taka ładna, a taka mądra?
Rajstopy antygwałty.
Zauważyliście, że najwięcej do powiedzenia o gwałtach mają te kaszaloty, którym gwałt nie grozi?
Brałbym ją, nawet bym nie pytał.
Coś mało się opierała, widocznie jej się podobało.
Żal mi jej, ale...
Winny jest zawsze gwałciciel, ale...
Nie kręć tak kusząco pupą, albo cię zgwałcę tu i teraz.
To po co z nim tańczyłaś?
Ona zupełnie nie jest w moim typie, no chyba, żeby mnie zgwałciła.

Może użyliście kiedyś któregoś z tych sformułowań, może niektórych używacie regularnie. Mnie się zdarzało, zanim jeszcze dotarło do mnie, jak są szkodliwe. Może słyszeliście takie słowa lub spotkaliście się z nimi w Internecie. Ja spotkałam się z każdym z nich przynajmniej raz. Może niektóre z nich dotyczyły bezpośrednio Was. Ja usłyszałam niektóre z nich (dzięki Bogu nie te najgorsze) wypowiedziane w moją stronę.

To są tylko słowa. Tak jak dowcipy o Żydach, rubaszne żarciki przy piwie, głupie powiedzonka przekazywane z ust do ust. Słowo jeszcze nigdy nikomu nie zrobiło siniaka. Rany zadanej przez słowo nie musisz opatrywać. W szpitalach na urazówce próżno szukać osób, których kości złamało słowo. Czy nie ma ważniejszych problemów na świecie?

Zestawienie tych cytatów prawdopodobnie zrobiło na Was dość ponure wrażenie. Jednak poszczególne zdania, nieraz jeszcze obudowane tak zwanym kontekstem, nie szokują tak bardzo. Słyszałam je wypowiadane nie przez prymitywów i potencjalnych gwałcicieli, ale przez moich znajomych, o których mam dobre mniemanie.

Co łączy te sformułowania i czemu zestawiłam je razem? Budują one pewną wizję świata, dość mocno zakorzenioną w zbiorowej świadomości. Może nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak mocno i jakie groźne mogą być jej konsekwencje.

To jest wizja rzeczywistości, w której swoim wyglądem zewnętrznym można zasłużyć na karę. Albo nagrodę. Przy czym gwałt rozumiany jest zarówno jako kara, jak i... nagroda. Za atrakcyjny wygląd. To jest wizja świata, w którym złe rzeczy spotykają tylko głupie dziewczyny. To jest wizja świata, w którym możesz uznać dziewczynę, której nie znasz, za głupią, bezwartościową i zasługującą na gwałt - na podstawie jej wyglądu i szczątkowych informacji na jej temat.

Niedawno zginęła młoda kobieta. Społeczeństwo oceniło ją bardzo szybko - jako głupią, nierozsądną imprezowiczkę szukającą wrażeń, proszącą się o kłopoty, zasługującą na to, co ją spotkało.

Im więcej wiadomo o tej sprawie, tym częściej mówi się o zorganizowanej grupie przestępczej, której ofiarą padła ta młoda kobieta oraz inne młode kobiety przed nią.

Nie piszę tego, by dociekać, jak było. Kogo jak kogo, ale domorosłych detektywów jest w tym kraju aż nadto. Ja chcę zwrócić uwagę na inny aspekt: jak bardzo bezkarni mogli czuć się ci ludzie, którzy zadecydowali o losie ofiary. Jak mogli być pewni, że opinia publiczna zwróci się przeciwko dziewczynie, piętnując jej brak rozsądku i sugerując jej wątpliwe prowadzenie się.

Szkoda dziewczyny, ale chyba wiedziała, jak ryzykuje.
Głupia blondynka.
Sama chciała.
Wystarczy na nią popatrzeć.

Walczymy nieraz o wielkie rzeczy, wielkie zmiany, a trzeba zacząć od tych najmniejszych i najbliższych nas. Trzeba przestać powtarzać brednie. Trzeba przestać wygadywać świństwa. Trzeba reagować, gdy ktoś mówi takie rzeczy przy nas. Słowa nie gwałcą, słowa nie zabijają. Ale ludzie tak. Każdego dnia.

środa, 8 marca 2017

O tym, czego nie wiedziałam, czyli: feminizm to normalność

Nie tak miało być.


Nie chciałam już w jednym z pierwszych wpisów wkładać kija w mrowisko. Miało być ciepło, mamusiowo i zabawnie, a ewentualna poważniejsza tematyka miała pojawić się dużo później.

Ale cóż, mamy ósmy marca, czyli Dzień Kobiet. Trudno zignorować tę datę i wszystko, co się z nią wiąże. Jak to dzisiaj padło w radiowej Trójce, "musimy, choćbyśmy nawet nie chcieli, porozmawiać o sprawach kobiet" ;) 

W ramach akcji #przewodnik8m kobiety publikują na Facebooku swoje refleksje związane z feminizmem. Zasady są takie, że należy wybrać literkę, od której zaczyna się nazwa miejsca, z którym wiąże się Twoja historia i w oparciu o tę literkę napisać, czym dla Ciebie jest feminizm.

Moja literka to K. K jak Kampus Uniwersytetu Jagiellońskiego, jakieś dziesięć lat temu. W przerwie między wykładami dogoniła mnie na schodach sympatyczna pani doktor, z którą mieliśmy zajęcia. Właśnie przeczytała mój artykuł opublikowany w prasie studenckiej. Pełna emocji zapytała mnie wtedy:
"Pani Martyno, czy jest pani pewna, że wie, czym jest feminizm?"
Chyba odpowiedziałam wtedy, że owszem, wiem,

Ale nie wiedziałam. 


Jedyne feministki, jakie wówczas znałam, to skrajnie karykaturalna Dereszowska w "Złotopolskich" (taak, oglądałam) oraz Kazia Szczuka, której zadaniem jako prowadzącej "Najsłabszego ogniwa" nie było bynajmniej wzbudzanie ciepłych uczuć. Dodajcie do tego, że w książkach mojej ulubionej wówczas autorki, Małgorzaty Musierowicz, słowo "feministka" było używane wyłącznie w negatywnym kontekście (nie wierzycie? Odsyłam chociażby do "Opium w rosole" i do dyskusji braci Ogorzałków na temat Gabrysi, gdzie jeden z braci mówi, że jest ona mądrą dziewczyną, a drugi, że feministką). Dodajcie do tego, że praktycznie nie ma w powszechnym użyciu określenia będącego kobiecym odpowiednikiem męskiego szowinisty, co sprawia, że często takim określeniem staje się słowo "feministka". I tak też je rozumiałam. Żałuję, że tak było.

Gdybym wcześniej została feministką, wiedziałabym, że mój poprzedni związek nie ma prawa bytu jakieś dwa lata przed tym, zanim go zakończyłam.
Gdybym wcześniej została feministką, zobaczyłabym wcześniej, jak wiele łączy nas, kobiety, jak bardzo jesteśmy podobne mimo różnic i jak uniwersalne są nasze potrzeby.
Gdybym wcześniej została feministką, wiedziałabym, że gwałciciel to nie tylko ten dziwny pan, który kryje się całymi dniami w ciemnym lesie licząc na to, że wreszcie przejdzie tamtędy jakaś zbłąkana naiwna istotka, którą będzie mógł zgwałcić.
Gdybym wcześniej została feministką, wcześniej wiedziałabym, ile najprostszych elementów naszej codzienności warunkowanych jest stereotypami i jak szkodliwe konsekwencje potrafią mieć te stereotypy.
Gdybym wcześniej została feministką, wcześniej rozumiałabym, że walka o równość nie oznacza niechęci ani nienawiści do kogokolwiek, nie oznacza walki o to, żebyśmy tylko my miały lepiej, ale żeby wszystkim żyło się równo dobrze.

Odkryłam to wszystko kilka lat później, a jakże, dzięki social media. Zobaczyłam, jak mądre rzeczy piszą i publikują feministki. Takie normalne.

Feminizm to normalność.


Moi znajomi też tak uważają. Mówią, że nie lubią feministek. Zadaję im wtedy kilka pytań o najbardziej podstawowe postulaty feminizmu. Czy jesteś za tym, żeby ludzie byli traktowani równo bez względu na płeć? Czy jesteś przeciwny dyskryminacji na tle cech płciowych? Czy jesteś przeciwny przemocy wobec kobiet?
W odpowiedzi słyszę, że chyba każdy normalny człowiek tak uważa.
Otóż to. Zgadzam się. Pytanie tylko, czy "każdy" równa się "nornalny"?

Ledwie kilka dni temu pewien znany polski politykke zaszokował całą Europę swoimi słowami, że "oczywiście kobiety powinny zarabiać mniej od mężczyzn, bo są od nich mniejsze, słabsze i mniej inteligentne". Europejskie media zatrzęsły się nie tylko z oburzenia, ale i z zaskoczenia, że ktoś w XXI wieku z pełną powagą wyraża takie poglądy. Jednak między głosami pełnymi słusznego oburzenia znalazły się i takie, że przecież on ma rację, kobiety są mniejsze i słabsze, więc o co w ogóle nam chodzi.

Dość niedawno uczestniczyłam w dyskusji na temat incydentu, który wydarzył się w Krakowie. Młoda dziewczyna poszła po imprezie z obcym mężczyzną do jego mieszkania. Rano, kiedy leżała jeszcze zamroczona, mężczyzna ją zgwałcił. Dziewczyna wyrwała się, uciekła, a sprawę zgłosiła na policję.
Wiele widziałam w Internecie, a mimo to nie byłam gotowa na takie hektolitry błota i pomyj, jakie zobaczyłam pod tamtą wiadomością. Święte oburzenie kobiet, że żadna szanująca się dziewczyna by tak nie postąpiła. Głupie heheszki mężczyzn, że jak można zgwałcić prostytutkę, że jakby suka nie dała, to pies by nie wziął i że jakby facet był śniadym obcokrajowcem, to by nie narzekała, a nawet wrzuciłaby na insta fotki z całej akcji. Całkiem poważne narzekania osób obu płci, że teraz biedak pewnie pójdzie siedzieć, a ona nie poniesie żadnych konsekwencji. Żadnych! I przeważająca większość komentarzy o tym, że czego ona się spodziewała, idąc z obcym mężczyzną do jego mieszkania, że będą razem w szachy grać? Herbatę pić? Znaczki oglądać? 
Bo przecież kobieta nie miała prawa zakładać, że poznała fajnego faceta na jednorazowy, niezobowiązujący seks. No skąd, tak to robią mężczyzni. A skoro już zakładała, że będzie uprawiać seks, to widocznie miała jakiś obowiązek, by zgadzać się na każdą ilość tego seksu, każdą, nawet brutalną formę seksu, każdą pozycję, nawet niekomfortową i bolesną i o każdej porze. Nawet nad ranem, kiedy jeszcze spała lub nie czuła się dobrze. 

W dalszym ciągu trwa ogólnopolska przepychanka o prawo do aborcji i do antykoncepcji. Nie wiemy, co jeszcze wymyślą ci mądrzy panowie, którzy najlepiej wiedzą, czego potrzebują kobiety i co należy im odebrać, by wszystkim żyło się lepiej. Jednocześnie odbiera się pieniądze na opiekę szpitalną tych dzieci, które już się urodziły. Czyli: musisz zajść w ciążę i musisz urodzić, a potem sobie radź, nawet jeśli dziecko jest chore, a Ty nie masz pieniędzy. I pamiętaj, że jako (potencjalna przyszła) matka jesteś mniej atrakcyjnym kandydatem na rynku pracy. A jeśli jeszcze trafisz na pracodawcę, który uważa, że jako kobieta jesteś mniejsza, słabsza i mniej inteligentna... 

To wszystko dzieje się teraz, w tym wieku, w tym roku. Teraz, kiedy przeciętna osoba zapytana o to, czy popiera równe traktowanie obu płci odpowiada, że popiera, bo "przecież to normalne".

Dzisiaj (i zawsze) staramy się o normalność.