wtorek, 27 lutego 2018

Czego nauczyła mnie najgorsza chwila w życiu?

Mam prośbę. Nie komentujcie tego tekstu bez przeczytania go. To bardzo ważny dla mnie wpis i na pewno będę robiła dużo, by dotarł do jak największego grona odbiorców. Ale nawet jeśli trafiliście tu przypadkiem, poświęćcie chwilę na jego przeczytanie. Nie jest aż tak długi ;)

Mam na imię Martyna. Od dziewięciu lat jestem szczęśliwa.

Chociaż bliższa prawdy będę pewnie, gdy napiszę, że już nigdy nie byłam tak nieszczęśliwa jak dziewięć lat temu, równo dziewięć lat temu. Każdy następny dzień był lepszy. Nawet dzień, kiedy byłam oskarżana publicznie o przerażające rzeczy. Nawet dzień, w którym straciłam pracę, wydawałoby się, że idealną dla mnie. Nawet dzień, w którym pod względem zawodowym i finansowym straciłam praktycznie wszystko, co miałam. Nawet dzień, w którym dowiedziałam się, że nikt nie jest w stanie pomóc mi z moją bezpłodnością (haha, tak, był taki dzień!). W każdym z tych dni czułam się tak, jakby zawalił się dach mojego domu. Ale dziewięć lat temu czułam, jakby zawaliły się jego fundamenty.

Kiedyś myślałam o tym, co się wtedy zdarzyło, jako o wypadku. Teraz najczęściej używam słowa zdrada. Bo tak to widzę - zdeptanie czyjegoś zaufania i potraktowanie drugiej osoby jak przedmiot, to w pierwszej kolejności zdrada.

Dlaczego nie napiszę bardziej dosadnie? Mam kilka powodów, ale najważniejszym z nich jest uniwersalność tego, co chciałabym Wam przekazać. Każdy z nas nosi w sobie różne blizny. Niektórzy z Was stracili kogoś kochanego. Niektórzy zmagają się z ciężką chorobą, swoją lub bliskiej osoby. Niektórzy nie mogą mieć czegoś, czego pragną najbardziej na świecie. Niektórzy mają za sobą nieszczęśliwe małżeństwo, inni noszą w sobie jeszcze rany z dzieciństwa. Nie podejmuję się oceniania, kto cierpiał bardziej, czyja tragedia jest gorsza. To, co chcę Wam powiedzieć, jest do Was wszystkich.

I jeszcze - skąd we mnie tyle śmiałości, że chcę przekazywać Wam jakąś mądrość, jakąś wiedzę, jakieś rady? Czy nie mam w sobie pokory? Owszem, mam. Tyle lat różnych doświadczeń nauczyłoby pokory każdego, więc i ze mną się udało :) Mam jednak wrażenie, że nauczyłam się kilku ważnych rzeczy i moim obowiązkiem jest przekazać je dalej, bo może ktoś jeszcze ich potrzebuje. Być może każdy z Was mógłby napisać taki tekst. Ale napisałam go ja.

Czego nauczyłam się przez te dziewięć lat od największej życiowej kraksy?

1. Nikt nie poradzi sobie z tym, co Ci się przydarzyło, lepiej niż Ty.



Nie piszę tego po to, aby zniechęcić Was do zwierzania się, do dzielenia się swoją historią. Broń Boże! Jeśli tylko macie siłę i czujecie potrzebę, by o nich mówić, mówcie głośno! Piszę raczej po to, żeby usprawiedliwić te wszystkie osoby, które nie umiały odpowiednio zareagować.

Kiedy byłam nastolatką, miałam swój życiowy dramat, o którym wspominałam tutaj już raz. W pewnym momencie poczułam potrzebę, żeby podzielić się nim z osobami, które uważałam za bliskie. Spotkało mnie wówczas sporo rozczarowań. Okazało się, że prawie nikt nie potrafił zareagować na moje zwierzenie tak, jak tego oczekiwałam. Dzisiaj, jako osoba dorosła, nie widzę w tym nic dziwnego. Tak po prostu jest.

Ludzie kiepsko sobie radzą z bólem, którego nie czują.

Kiedy będziesz opowiadać innym o tym, co przeżyłaś, trafisz najprawdopodobniej na trzy rodzaje reakcji. Pierwszy: jak to dobrze, że nie mnie to spotkało. Często uzupełniony uzasadnieniem: nie spotkało mnie, bo jestem inna niż Ty, ostrożniejsza, rozsądniejsza. Drugi rodzaj reakcji to: a wierz, zdarzyło mi się/mojej koleżance/komuś coś podobnego, tylko że... i od tej pory rozmawiacie już tylko o tamtej osobie i o tym, co jej się przydarzyło, a wiadoma rzecz, że ona miała o wiele gorzej. Trzeci, najbardziej przykry typ reakcji to negowanie Twoich słów, a wręcz zarzucanie kłamstwa. Przecież to niemożliwe, no już nie rób z niego takiego drania, to taki porządny facet! Może coś źle zrozumiałaś? Może Ci się wydawało? Jesteś pewna? 

Wiesz... To jest bardzo trudne i bolesne, ale te osoby nie mówią tego, by Cię zranić. One najzwyczajniej w świecie nie mają pojęcia, co powiedzieć. A coś powiedzieć trzeba. Te osoby, które negują Twoje doświadczenie, najprawdopodobniej nie są w stanie sobie z nim poradzić. Może świadomość, że coś złego spotkało Ciebie, osobę tak bliską i ważną, jest dla nich zbyt trudna i bronią się przed nią właśnie w ten sposób. Udają, wmawiają sobie, że to na pewno nieprawda, to nie mogło się zdarzyć.

Kiedy zrani Cię czyjaś reakcja, spróbuj zrozumieć, skąd mogła się wziąć? Co jest jej przyczyną? I nie rezygnuj z mówienia o sobie. Ale pociechy, pomocy szukaj nie w czyichś słowach, ale raczej w samym fakcie, że możesz o tym opowiedzieć, że nie musisz dusić tego w sobie. Jeśli natomiast potrzebujesz usłyszeć od kogoś konkretne słowa pocieszenia, poproś o nie! Proszę, powiedz, że to nie moja wina. Proszę, powiedz, że kiedyś to nie będzie tak boleć. Może gdy nakierujesz swoich rozmówców na oczekiwany tor, okaże się, że jednak potrafią z Tobą porozmawiać na ten temat? Przecież to są Twoi bliscy. Zasługują na szansę.

2. Twoje życie się nie kończy. Jeszcze możesz być szczęśliwa.



Już słyszę, jak mówisz: "łatwo powiedzieć!". Tak, łatwo powiedzieć. Tak samo, jak łatwo mi było powiedzieć parze starającej się o dziecko: "nie martwcie się, uda się Wam, nam też się w końcu udało". Nie jestem już tą osobą, która zmagała się z bezpłodnością, tak samo nie jestem już osobą, która zmagała się z traumą. Mówię te słowa łatwo, bez ciężaru emocjonalnego, z coraz słabszą pamięcią o tym, jak się czułam, kiedy dotyczyły one również mnie. Ale mimo wszystko mówi przeze mnie także moje doświadczenie.

Nie wiem, kim jesteś i co przeżywasz. Ale prawdopodobnie masz przed sobą jeszcze wiele lat. Prawdopodobnie nie przeżyłaś jeszcze nawet połowy swojego życia. Naprawdę myślisz, że jedno wydarzenie jest w stanie przyćmić te wszystkie lata i wszystko, co się w ciągu nich wydarzy?

Być może potrzebujesz dużo czasu, by się pozbierać. Może to będzie kilka lat. Może dziesięć. Może więcej. Ale gdy minie ten czas, nadal będziesz mieć życie przed sobą. I okaże się, że słońce nadal wschodzi, jedzenie smakuje, a po ulicy chodzą ludzie, których jeszcze nie poznałaś. To po prostu niemożliwe, żeby już nigdy nie miało Ci się przydarzyć nic dobrego!

Jestem żoną fantastycznego mężczyzny i mamą cudownego dziecka. Jestem zakochana jak nastolatka. Jestem szczęśliwa. Walczyłam o to szczęście, ale też nie robiłam nic niemożliwego, nic szczególnie trudnego, by je osiągnąć. Po prostu żyłam, byłam, kochałam. Nie jestem nikim bardzo wyjątkowym. Nie istnieje żaden powód, dla którego ja miałabym na to zasługiwać, a Ty nie.

Niedawno pisałam bardzo emocjonalną recenzję, w której ze szczególnym oburzeniem odniosłam się do fragmentu książki mówiącego o tym, że nie da się pokonać raka. Bo to nieprawda i kłamstwo. Są ludzie, którzy wygrali z rakiem. Nie wiem, kim jesteś i co przeżywasz, ale jeśli nawet z rakiem można wygrać, to z Twoim cierpieniem też. Ono nie jest nieuleczalne.


3. Związki bez przyszłości powinno się zakończyć jak najszybciej.



Słyszałam to już tyle razy. Ty pewnie też. W różnych sytuacjach, w różnych okolicznościach. Może nawet też zdarzyło Ci się tak powiedzieć. Co za podła kobieta, jak mogła zostawić takiego wspaniałego mężczyznę! Nie mogę jej wybaczyć, że tak go potraktowała (zupełnie jakby to nie była sprawa wyłącznie pomiędzy nimi dwojgiem)! Co za nieszczęście, że ten związek się rozpadł!

Słuchajcie. Co za szczęście, że ten związek się rozpadł!

Wiecie, jaka była alternatywa? Że ten związek by przetrwał. I dwoje ludzi, którzy nie powinni być ze sobą, którzy nie umieją być ze sobą, tkwiliby dalej w przedziwnym układzie, w którym przynajmniej jedna strona nie jest już szczera. Może jeszcze pchnęliby ten kulawy związek na jakiś wyższy etap. Może pojawiłyby się dzieci. Straszna wizja, prawda?

Masz złamane serce i cierpisz, bo zostałaś sama, ale czy wiesz, co Ci groziło? Mogłaś tkwić w związku bez miłości. Z facetem, który nie chce z Tobą być. Który Cię oszukuje, może zdradza, nie szanuje, może nawet stosuje wobec Ciebie przemoc. Albo: z facetem, którego Ty już nie kochasz. Na którego nie możesz patrzeć. Którego wolałabyś zostawić i być z kimś zupełnie innym, ale z jakichś szalonych powodów decydujesz się jednak to ciągnąć.

Tu nie chodzi o to, kto zawinił! Czujesz, że to Ty jesteś tą złą stroną? Zatem zrób najlepszą rzecz, którą możesz zrobić i odejdź.

Facet Cię nie szanuje? Zostaw go! Ty już go nie szanujesz? Zostaw go!

Nie odejdziesz, choć Ci źle, bo boisz się, co ludzie powiedzą? A jeśli znajdą się tacy ludzie, którzy powiedzą "to fantastycznie, że od niego wreszcie odchodzisz", to będzie Ci łatwiej podjąć decyzję? To poszukaj takich ludzi, a reszty po prostu nie słuchaj.

To jest Twoje życie. Nikt nie przeżyje go za Ciebie, więc nikt też nie ma obowiązku wybaczać Ci decyzji, które dotyczą Twojego życia.

4. To, co się stało, nie świadczy o Tobie.



Kiedy byłam jeszcze nastolatką ze wspomnianym wcześniej bagażem doświadczeń, usłyszałam raz w odpowiedzi na moją opowieść:
"Nie możemy być przyjaciółkami, bo jesteśmy od siebie zbyt różne. Ja bym nigdy nie pozwoliła, żeby coś takiego się wydarzyło". 

Nawet mnie to jakoś nie zabolało. Chyba miałam już trochę dystansu do całej tej sprawy, a reakcję koleżanki uznałam za zwyczajnie niemądrą. Ale zapadło mi w pamięć, że wówczas chyba po raz pierwszy ktoś uznał, że coś, co mi się przydarzyło świadczy o tym, jaką ja jestem osobą. Pewnie nie po raz ostatni.

I mnie samej zdarzało się nieraz pomyśleć o sobie, że chyba mam w sobie coś, co sprawia, że przyciągam różne dziwne, niefajne sytuacje. Chyba wiele osób ma gdzieś zakorzeniony taki sposób myślenia. Zupełnie krzywdzący i niesprawiedliwy.

Czy zdarzyło Ci się pomyśleć kiedyś: nie mogę się z nią przyjaźnić, bo ona złamała kiedyś nogę? Albo nie lubię go, bo go okradziono? Czy zdarzyło Ci się pomyśleć, że nie znajdziesz wspólnej płaszczyzny z tym człowiekiem, bo zmarła mu babcia?

Dlaczego jedne wydarzenia z życia nie są traktowane jako podstawa do formułowania ocen i wypowiadania się na temat czyjegoś charakteru czy osobowości, a inne już tak?

Kiedy zdecydowałam, że napiszę ten tekst, zastanawiałam się przez chwilę, czy udzielić w nim jakichś praktycznych rad: jakich sytuacji unikać, na co uważać, kiedy powinna Wam się zapalać ostrzegawcza lampka w głowie. Po czym dotarło do mnie, że wcale tego nie chcę. Nie chcę przekazywać nikomu, że warto żyć jak cień, w wiecznym poczuciu zagrożenia, wiecznie ostrożnie i zachowawczo. Żyjąc w ten sposób wcale nie gwarantujesz sobie, że nic Ci się nigdy nie przydarzy, a przy okazji zamykasz się na wiele ciekawych przeżyć. Robisz sobie więcej krzywdy niż pożytku.

Ten chłopak, którego skreśliłaś, bo w Twoim odczuciu jedno wypowiedziane przez niego zdanie może świadczyć o tym, że lepiej go unikać - mógł być w rzeczywistości rewelacyjnym facetem, może nawet tym jedynym. To miejsce, w które wolałaś nie pójść, mogło być w rzeczywistości miejscem, w którym spotkałoby Cię coś wspaniałego. Ta sytuacja, której na wszelki wypadek wolałaś uniknąć, mogła być punktem wyjścia dla nowego, wyjątkowego rozdziału w Twoim życiu.

5. Co za tabu, do cholery?



No właśnie, co za tabu, do cholery?

Pół życia, a może dłużej słyszę, że o czymś nie wypada mówić. Publicznie albo i w ogóle. Przeważnie dotyczy to kobiet i spraw związanych z płciowością. O seksie oczywiście nie wypada mówić. Pożądanie, orgazm - nie wypada, no skąd, porządna kobieta nie mówi o takich rzeczach. Miesiączka - nie wypada, przecież jak to tak można mówić wprost o tym, że krwawisz co miesiąc jak większość kobiet na świecie? Zresztą o braku miesiączki też nie wypada mówić. O chorobie - nie wypada, przecież to sprawy osobiste. O częściach ciała - nie wypada, o ile są to części ciała przypisane tylko do jednej płci. O bezpłodności - nie wypada. O poronieniach - nie wypada. O doznanej przemocy też oczywiście nie wypada mówić. Całkiem spora rzesza kobiet postanowiła przełamać to tabu w ramach akcji #metoo, ale szybko dostało im się, że to przesada i niedługo nie wolno będzie nawet komplementu powiedzieć.

Ludzie! Nie wypada to łysemu włos z głowy. Nie wypada stały ząb u zdrowego człowieka. 

Czy ja zrobiłam coś złego, żeby mieć się teraz tego wstydzić?

Niech to będzie jasne: bardzo szanuję i popieram prawo do tego, żeby ktoś milczał, jeśli nie chce o czymś mówić. Jeśli nie czuje się na siłach. Jeśli ma swoje powody. Ale wstyd? Ale tabu? Wielkie bzdury i tyle. Wielkie, krzywdzące bzdury.


6. Nie jesteś sama.



Na którymś etapie radzenia sobie z wspomnianą sytuacją, zaczęłam szukać pozytywów w tym zdarzeniu. Jest ich, wbrew pozorom, bardzo dużo. Największym jest niewątpliwie to, że był to dla mnie impuls do zakończenia związku. Ale to nie wszystko, pozytywnych aspektów jest o wiele więcej. Dlatego właśnie mówię, że od dziewięciu lat jestem szczęśliwa.

Nie chcę jednak bawić się tutaj w Pollyannę i zarażać Was moim podejściem. Nie ośmieliłabym się tłumaczyć osobie, która naprawdę cierpi, że powinna się zamiast tego cieszyć, bo jej cierpienie ma też dobre strony. Ale jest jedna dobra rzecz, o której chcę Wam powiedzieć: wspólne doświadczenia zbliżają ludzi.

Ja odkryłam cały nowy świat. Zaczęło się od tego, że sporo czytałam. Oczywiście na interesujący mnie temat. Widziałam tytuł, uznawałam, że to może mnie dotyczyć i czytałam. I odkryłam, jak wiele osób myśli i czuje podobnie jak ja. Odkryłam, że to jest cała rzesza osób podobnych do mnie, dzielących wspólne doświadczenia i przemyślenia. I że to są te osoby, których wcześniej unikałam, bo wydawały mi się dziwne, zbyt głośne, zbyt zasadnicze. Okazało się, że naprawdę wiele nas łączy.

Żałuję trochę, że nie miałam wcześniej takiej wiedzy. Ale cóż, kiedyś musiałam ją zdobyć.

7. Nie oceniaj pochopnie doświadczenia innych osób.



Właśnie, jeśli już mowa o doświadczeniach...
Często zbyt łatwo zakładamy, że jeśli ktoś o czymś nie mówi, to znaczy, że tego nie ma. Albo jeśli podzielimy się z kimś naszym doświadczeniem, to ten ktoś odwzajemni nam się swoją historią. A skąd. Wcale nie musi.

Ja też nieraz robiłam ten błąd. Dwie sytuacje dość mocno dały mi do myślenia. Pierwsza, krótko po rozpadzie mojego związku: spotkanie w gronie kobiet, cztery nieznajome dziewczyny, uczestniczki badania. Miałyśmy rozmawiać czysto teoretycznie o kwestiach bezpieczeństwa, ale dość szybko zaczęłyśmy sięgać po przykłady z własnego życia. Trzy spośród nas. Jedna, pomimo przedłużających się rozmów i atmosfery coraz bardziej zachęcającej do zwierzeń, nie powiedziała o sobie właściwie nic. Czy to możliwe, że ona jedna nie miała żadnej historii w zanadrzu? Czy raczej: nie czuła się na siłach, by o niej opowiedzieć?

Druga sytuacja. Siedzimy sobie przy piwku, ja i moja przyjaciółka ze szkolnej ławy. Ja jej opowiadam w miarę szczegółowo, jak doszło do tego, że byłam z jednym facetem, a teraz jestem z drugim. Kiedy w bardzo oszczędnych słowach zasygnalizowałam, że coś przełomowego wydarzyło się w tamten wieczór 9 lat temu, ona nagle zrobiła dziwną minę i bardzo szybko musiała akurat w tym momencie iść do toalety. Przypadkiem tak się złożyło? Tyle o niej wiedziałam, ale może jednak nie powiedziała mi wszystkiego?

Nie wiesz, co przeżyła druga osoba. Nawet jeśli jesteście ze sobą blisko. Nawet jeśli mówi Ci "wiesz o mnie wszystko", to wcale nie musi mówić prawdy.

8. On też jest czyimś dzieckiem.



Ten punkt może dziwić na tej liście, ale uwierzcie mi, odkąd jestem mamą, tak właśnie na to patrzę.

Ta osoba, która Cię zraniła, która Cię źle potraktowała, też jest czyimś dzieckiem. Jego mama tuliła go z czułością do snu. A może właśnie tej czułości w którymś momencie zabrakło. Pewnie starała się nauczyć go wszystkiego, co ważne. Może czasem ustępowała zbyt łatwo. Może przypadkiem przekazała coś, czego wcale nie chciała przekazać. Może coś było w relacji między rodzicami, co pozwoliło mu uwierzyć w jakąś dziwną wizję bycia w związku. Myślę, że jego rodzice bardzo się starali, by wychować wartościowego człowieka. Myślę, że zrobili mnóstwo świetnej roboty. Nawet idealna matka nie jest w stanie zagwarantować, że jej dziecko nigdy nie zrobi niczego złego. Ja też nie mogę zapewnić, że żadna kobieta nie zapłacze nigdy przez mojego syna. Wiem, że będą płakały. Już teraz tulę te kobiety w moim sercu i przepraszam je, ale mój syn jest i będzie tylko człowiekiem. Popełni błędy. Mam nadzieję, że wyciągnie z nich wnioski i poprawi się, i kiedyś naprawdę uszczęśliwi jakąś kobietę.

Wierzę, że mężczyzna, z którym na kilka lat zetknęło mnie życie, jest dobrym człowiekiem. Tak jak i ja jestem dobrą kobietą, choć zrobiłam w życiu niejedną złą rzecz i niejedną osobę zraniłam. Wierzę, że być może tworzy teraz piękny, szczęśliwy związek z kimś innym. Może ma córeczkę i myśli sobie, że pozabijałby wszystkich, którzy potraktują ją kiedyś tak, jak on potraktował mnie. Myślę, że może być dobrym mężem i ojcem.

Wybaczenie jest najlepszym, co możesz zrobić dla siebie. On może, ale wcale nie musi przejmować się tym, czy mu wybaczyłaś. Ale Ty dzięki temu będziesz mogła ruszyć do przodu. Póki nie wybaczasz, tak naprawdę tkwisz jeszcze w przeszłości.

9. Jeśli to przetrwasz i nie zwariujesz, to już nic Cię nie pokona.



To była tak naprawdę pierwsza rzecz, jakiej się nauczyłam, ale zdecydowałam się zostawić ją praktycznie na koniec, jako pewne podsumowanie.

Może i stwierdzenie, że co Cię nie zabije, to Cię wzmocni jest dość radykalne, ale jednak - doświadczenia sprawiają, że nie tylko nabierasz odporności, ale też przekonujesz się, ile tak naprawdę masz w sobie siły. W komfortowych warunkach tego nie sprawdzisz.

Wspomniałam na początku, że życie nie rozpieszczało mnie także i później. Bywało ciężko. Nawet dwa ostatnie lata, tak cudowne dla mnie, miały swoje dramatyczne momenty. Ale zawsze towarzyszyła mi świadomość, że przecież na słabą nie trafiło. Że może to chwilkę potrwa, ale w końcu i tak sobie poradzę. Przecież już wiem, na ile mnie stać.

10. Skorzystaj z pomocy.



Trochę dziwnie mi umieszczać tu radę, z której sama nie skorzystałam. Ale uważam, że zbrodnią byłoby ją pominąć. Jeśli zmagasz się z trudnym, bolesnym doświadczeniem, poszukaj pomocy psychologa lub psychoterapeuty. Nie lecz się samodzielnie. Nie ryzykuj kontaktu z jakimiś wątpliwej profesji "specjalistami". Poszukaj lekarza.

Ja żałuję, że tego nie zrobiłam. Ale kiedy dojrzałam do takiej decyzji, to już właściwie nie było o czym gadać; żyłam już zupełnie innymi sprawami, ważniejszymi i pilniejszymi.

Nie twierdzę, że na pewno nie poradzisz sobie bez fachowej pomocy. Ale to jest trochę jak samodzielne skręcanie mebli bez żadnej instrukcji. Może się uda, a może okaże się, że jakaś śrubka miała być jednak w innym miejscu. I niby mebel stoi, ale w zupełnie niespodziewanym momencie może się załamać.

No i - czy samodzielnie stwierdzisz, że już na pewno sobie poradziłaś? Mnie zajęło to sporo czasu.

To żadna ujma czy wstyd, korzystać z pomocy, kiedy jej potrzebujesz.

--

Bardzo liczę na to, że podzielicie się ze mną swoimi refleksjami. Zapraszam również na mój fanpage Szczęśliwa Siódemka. Jeśli chcecie, możecie tam do mnie napisać.

wtorek, 20 lutego 2018

Cukinia - wyjątkowo "wszechstronne" warzywo.

Cukinia jest jednym z warzyw, które pojawiają się w mojej kuchni najczęściej. Przede wszystkim dlatego, że jest nie tylko smacznym, ale też wyjątkowo zdrowym i lekkostrawnym warzywem, bogatym w beta karoten, potas, magnez, żelazo i liczne witaminy. Robert spróbował cukinii po raz pierwszy, gdy miał nieco ponad pół roku!

W naszym jadłospisie cukinia pełni też dość szczególną rolę. Jaką? Otóż, dzielę życie i stół z kimś, kto wyjątkowo nie lubi jeść zielonego. Żadne nawet wymyślne sztuczki czy przepisy nie przekonają go do szpinaku, z brokułami ma relację co najmniej skomplikowaną: czasem zje, nawet powie, że smakowało, ale przeważnie jednak unika. A cukinię lubi. Cukinia jest więc w mojej kuchni nie tylko cukinią, ale też szpinakiem i brokułami, i pewnie jeszcze kilkoma innymi warzywami. Można ją stosować jako zamiennik niechcianego zielonego w niemal każdym przepisie. Nie wierzycie? Spróbujcie!


Tajemnicą sukcesu jest starcie cukinii razem ze skórką na tarce o drobnych oczkach. Uzyskacie w ten sposób papkę, która wygląda tak jak na zdjęciu powyżej.

Zupełnie jak szpinak, prawda? A jeśli weźmiecie pod uwagę, że smak szpinaku zależy w ogromnym stopniu od użytych przypraw - z łatwością jesteście w stanie przyprawić cukinię tak, żeby smakowała jak szpinak.

Jednak sprowadzanie cukinii do roli tylko i wyłącznie zamiennika szpinaku jest mocno krzywdzące. Cukinia to jedno z warzyw oferujących największe bogactwo możliwości. Z cukinii można zrobić niemal wszystko. Poniżej podaję tylko kilka przykładów przepisów z zastosowaniem tego zielonego skarbu natury.

Cukinia zamiast dyni.


Pamiętacie mój tekst "Co pysznego można zrobić z dyni?"? Właściwie w każdym z przepisów, którymi się wówczas z Wami podzieliłam, można zastąpić dynię cukinią. Uzyskane w ten sposób potrawy będą oczywiście smakowały inaczej, ale równie pysznie. Zielone cukiniowe kluseczki goszczą na naszym stole dość często, a w smaku placków z cukinii zakochałam się już wiele lat temu, jeszcze w czasach, gdy były największym przysmakiem w nieistniejącym już krakowskim barze Vega.


Cukinia jako sos do makaronu.


To jeden z moich ulubionych przepisów! Potrzebujemy:
350 g makaronu spaghetti lub innego,
1 średniej wielkości cukinię,
trochę oleju,
ulubione przyprawy,
tarty ser.

I właściwie tyle. Startą cukinię podsmażamy na oleju, dodajemy przyprawy, posypujemy serem. Czy może istnieć coś prostszego?

Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, by tak uzyskany sos wzbogacić innymi dodatkami. Na zdjęciu widzicie sos cukiniowy z dodatkiem pomidorów oraz kukurydzy. Świetnie pasuje też np. czosnek, cebula.

Cukiniowe mini-rollsy.


Kilka pszennych lub innych placków tortilla,
1 średniej wielkości cukinia,
szklanka kuskusu,
duża łyżka śmietany,
tarty ser,
sól i pieprz.

Podałam tę pyszną przekąskę na urodzinach Roberta. Goście byli zachwyceni! Kuskus należy namoczyć w wodzie zgodnie z instrukcją na opakowaniu, a następnie wymieszać z cukiniowym puree, śmietaną, serem i przyprawami. Uzyskaną masą posmarować tortille, zawijać, pokroić na nieduże rollsy. Gotowe! Można jeść na ciepło albo na zimno, jak kto woli. Są pyszne, a ich jedyną wadą jest to, że za szybko znikają!

Zapiekanka warzywna z cukinią.


ok. 4-5 ziemniaków średniej wielkości,
3 buraki,
1 duża cukinia,
1 duża cebula,
1 pietruszka,
łyżka koncentratu pomidorowego,
olej,
pieprz, sól, przyprawy,
opcjonalnie - seler, por.

Mam wrażenie, że to potrawa regionalna :) Spotykałam się z nią tylko w jednej części Polski, dokładnie w tej, w której spędziłam jak dotąd najwięcej lat życia. Mój przepis jest jednak mocno zmodyfikowany i co ważne, wegetariański, a wręcz wegański - choć weganką nie jestem. Bardziej niż tradycyjne pieczone ziemniaki przypomina zapiekankę warzywną, którą miałam okazję jeść pewnego razu w krakowskiej Chimerze.

Warzywa kroimy w cienkie plastry i smażymy pod przykryciem na dużej, głębokiej patelni. Oprócz warzyw z przepisu możecie dodać również inne, które nie będą dominować smakiem - podstawowa baza smakowa to właśnie ziemniaki, buraki, cukinia i cebula.

Jeśli nie zależy Wam na tym, by danie było wegańskie, możecie dodać trochę tartego żółtego sera. Wspaniale się komponuje ze smakiem zapiekanki.

Cukinia na słodko.


Przyznam, że nigdy jej sama nie robiłam. Natomiast moja mama radzi sobie z tym świetnie :) To jest tak zwana cukinia a la ananas. W Internecie znajdziecie bez trudu instrukcję, jak to zrobić. Taka słodka cukinia faktycznie przypomina w smaku ananas, nie jest to jednak łudzące podobieństwo. Moim zdaniem jest jeszcze smaczniejsza! Jak widzicie, cukinia może z powodzeniem zastępować nie tylko inne warzywa, ale również owoce.

Cukinię można również wykorzystać do pieczenia słodkich ciast i smakołyków :) W tym zakresie mistrzynią jest moja serdeczna koleżanka Magda, autorka bloga Różanecznik. Z przyjemnością polecam Wam przepis na muffiny cukiniowo-marchewkowe Magdy :) Takie muffiny są nie tylko pyszne, ale też bardzo zdrowe! Dzięki nim bez większego trudu przemycicie swoim maluchom solidną porcję warzyw :)

Może znacie jeszcze inne ciekawe przepisy z wykorzystaniem cukinii?



piątek, 16 lutego 2018

Kobieta po trzydziestce.


Pamiętam, jak w zamierzchłych przed-Robertowych czasach świętowałam moje dwudzieste dziewiąte urodziny w gronie znajomych z pracy. Ktoś wówczas rzucił żartem, że dopiero za rok będę się przejmować swoim wiekiem, gdy skończę 30 lat. Ku zdziwieniu moich rozmówców odpowiedziałam wówczas, że myśl o tej zbliżającej się trzydziestce jest dla mnie przyjemniejsza niż świadomość, że właśnie skończyłam dwadzieścia dziewięć lat.

Naprawdę tak było. Myślałam o tej magicznej trzydziestce jako o przełomowym punkcie w życiu, o takiej barierze, za którą będzie inaczej. Uważałam, że do trzydziestych urodzin na pewno wydarzy się coś, co bardzo zmieni moje życie: albo pojawi się dziecko, albo osiągnę coś wyjątkowego w sferze zawodowej. I rzeczywiście pojawił się Robert :) Choć moje przyjęcie urodzinowe było wyjątkowo skromne, czułam się fantastycznie: byłam trzydziestoletnią kobietą, mamą.

Już od roku jestem kobietą po trzydziestce. Mam dom, rodzinę, wspaniałych przyjaciół, najprzyjemniejszą pracę na świecie (i to nie jest żadna przenośnia, naprawdę tak uważam), mam swoją przestrzeń do działania, mam pomysły do zrealizowania i plany na przyszłość. To całkiem miły bilans. Lubię swoje życie, zarówno w chwili obecnej, jak i w perspektywie zmian, które powoli nadchodzą. 

Nie czuję się staro. Bawi mnie trochę, jak znajomi próbują mi czasem wytłumaczyć, że przecież jestem jeszcze bardzo młoda. Ja o tym wiem :) Zresztą, ilekroć zaczynam się czuć trochę zbyt zaawansowana wiekowo, wyobrażam sobie siebie w wieku stu lat, wspominającą z rozbawieniem: "a jak miałam trzydzieści lat, wydawało mi się, że jestem już stara!". Powiem Wam, że to naprawdę pomaga!

Nie czuję się staro, ale czuję się inaczej. Czuję, że nie jestem już dwudziestolatką. Spróbuję podsumować, na czym polega ta zmiana.

Spokój.


Chyba najważniejsza różnica, jaką widzę, kiedy porównuję siebie dwudziestoletnią i tą aktualną, po trzydziestce. Oczywiście, nie zawsze i nie wszędzie jestem spokojna. Ale przeważnie czuję w sobie duży spokój. Wiem, kim jestem, jaka jestem. Nie muszę zbyt wiele udowadniać ani sobie, ani innym. Kiedy ktoś wyraża się negatywnie na mój temat, wiem, że to tylko jego opinia i że te słowa w ogóle mnie nie określają, nie świadczą o mnie. Kiedyś zupełnie inaczej to odbierałam.

Nowe uczucie.


Złapałam się niedawno na tym, że często towarzyszy mi nowe uczucie, którego dawniej nie znałam. To taka specyficzna przyjemność wynikająca ze świadomości, że robię coś przydatnego, ważnego, coś, co powinnam robić. To bardzo odprężające, relaksujące uczucie, choć pojawia się przede wszystkim w chwilach, kiedy jestem bardzo zajęta. Kiedy zajmuję się dzieckiem, kiedy pracuję, kiedy dbam o dom. Myślę, że wiem już, co tak nakręca te wszystkie osoby, które zawsze podziwiałam za pracowitość i obowiązkowość. Myślę, że to jest właśnie to uczucie.

Co wcale nie oznacza, że zmieniłam się nagle w idealną panią domu. Odpoczywać też lubię :)

Chcę zostawić ślad.


To może odrobinkę... zabawne, kiedy ktoś w moim wieku i mojej sytuacji życiowej mówi, że nie marzy o wielkiej sławie. Niezbyt prawdopodobne, że takie zjawisko w jakikolwiek sposób mi zagraża. Ale prawda jest taka, że raczej nie odnalazłabym się w życiu na świeczniku. Za bardzo cenię swoją codzienność. Chciałabym jednak w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność na tym świecie, zrobić coś swojego, własnego, wymyślonego przeze mnie. Dlatego tak ważny jest dla mnie ten blog, a w szczególności wszystkie moje autorskie, oryginalne pomysły. Dlatego tak się cieszę, gdy ktoś mi pisze, że np. zrobił obiad według mojego przepisu. Dlatego marzę o zorganizowaniu akcji charytatywnej na większą skalę. Im jestem starsza, tym większą czuję potrzebę, żeby nie iść za tłumem, ale własną drogą.

Mniej się sobie podobam.


To może być też efekt pewnego zaniedbania ;) Ale też - nie czuję wielkiej potrzeby, by się podobać. W ciągu tych najatrakcyjniejszych lat mojego życia zdobyłam tyle pewności siebie, że w jakiś przedziwny sposób jestem z siebie zadowolona nawet teraz, gdy patrzę w lustro i niezbyt mnie zachwyca to, co tam widzę. Oczywiście, po raz kolejny - nie zawsze, nie w każdej sytuacji. Ale chyba nikt nie jest zawsze taki sam. Jesteśmy ludźmi, mamy swoje lepsze i gorsze momenty.

Trochę to brzmi, jakbym pisała tylko o wyglądzie zewnętrznym, ale tak naprawdę mam na myśli całokształt, również moją osobowość. Widzę siebie trzeźwo, jestem świadoma swoich wad. Co nie zmienia faktu, że zwyczajnie lubię siebie.

Moja strefa komfortu jest coraz mniejsza.


Niestety. Człowiek bardzo przyzwyczaja się do tego, że jest mu wygodnie. Kiedyś o wiele łatwiej było mi się zdobyć na wysiłek czy wyrzeczenie, lub podjąć się robienia czegoś wymagającego, niełatwego. Może to się zmieni, tak jak i zmieniają się inne rzeczy w moim życiu. Chwilowo jest mi bardzo dobrze w mojej wygodnej bańce :)

Planuję.


Pewnie zawsze w jakimś zakresie tak było, ale teraz czuję silniej niż kiedykolwiek, że mam plany do zrealizowania i ich powodzenie zależy przede wszystkim ode mnie. Postawiłam przed sobą kilka ambitnych zadań, ale jestem wyjątkowo spokojna o to, że poradzę sobie z nimi. Wiem, czego chcę i do czego dążę.


To miał być krótki tekst, ale jakoś tak rósł i rósł... Bardzo dziękuję tym, którzy dotrwali do samego końca :) Miło mi, że jesteście i że czytacie. Życzę Wam wszystkim bardzo udanego dnia!

poniedziałek, 12 lutego 2018

Tam, gdzie kończy się wyobraźnia.

Uwaga! Tekst dotyczy drastycznych wydarzeń.

Muszę przyznać się Wam do tego, że od jakiegoś tygodnia nie jestem do końca sobą. To znaczy, jestem sobą, ale tak trochę gorzej sypiam, zamyślam się czasami, a przy tym - obsypuję mojego synka czułościami jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Na szczęście on to bardzo lubi, więc ta moja nietypowa kondycja psychiczna ma swoje zalety.

Jakiś tydzień temu w Internecie zaczęło być głośno o sprawie małego Oskarka. Może czytaliście już coś na ten temat. Widziałam, że teksty dotyczące Oskarka pojawiły się również na kilku blogach, np. tutaj.

O tyle zadziwiające jest to nagłe zainteresowanie, że jest to historia sprzed lat. Oskar umarł w roku 2006. Nie wiem dokładnie, dlaczego teraz, po latach ktoś zdecydował się wrócić do tych zdarzeń.

W największym możliwym skrócie: matka Oskara i jej konkubent zostali skazani na 25 lat pozbawienia wolności za zabójstwo (konkubent) oraz pomoc i podżeganie do zabójstwa (matka). Uznano ich także za winnych wielomiesięcznego, okrutnego znęcania się nad dzieckiem. Sąd nie przychylił się do próśb adwokatów o złagodzenie kary i zmiany klasyfikacji czynu na pobicie ze skutkiem śmiertelnym.
Oskarek był zabijany przez dwa lata, dzień po dniu, bez przerwy. W chwili śmierci miał cztery lata, ważył 11 kilo i... oszczędzę Wam szczegółów. Nie każdy ma na tyle mocne nerwy, by o tym czytać. Ja sama zawsze po przeczytaniu takiej historii wyrzucam sobie, że nie powinnam była tam zaglądać, przecież wiem, jak na mnie to wpływa. Ale z drugiej strony - przecież po to ktoś opisuje te dramaty i przechowuje pamięć o tych dzieciach, żeby kogoś to poruszyło, żeby ktoś nad nimi zapłakał.

Cała historia Oskarka jest opisana na FB na fanpage'u Pamięci dzieci zakatowanych oraz na stronie oskarekmalgorzaciak.kupamieci.pl. Artykuł jest świetnie napisany, porusza już od pierwszych zdań. Zaczyna się opisem pogrzebu malutkiego chłopczyka. Ktoś uchyla wieko trumny, a w kościele rozlega się pełen przerażenia krzyk. Ludzie płaczą, mdleją... Przeczytajcie całość, jeśli zdołacie.

Próbuję zrozumieć.


Wiem, że nie da się. Ale nie mogę przestać myśleć o tym, zastanawiać się, co kryje się w głowie osoby, która znęca się nad dzieckiem. Przecież jest człowiekiem, ma uczucia, jak to możliwe, że różnimy się tak bardzo? Zastanawiam się nad tym, odkąd zostałam matką i dotarło do mnie, że każde cierpienie, każda przemoc zadana tej małej, bezbronnej istotce dosłownie rozerwałaby mi serce. Jak matka może patrzeć na katowanie swojego dziecka? Jak matka może przykładać do tego rękę? Co wtedy czuje? Jakie myśli pojawiają się w jej głowie?

Zawsze uważałam, że potrafię sobie wiele wyobrazić. Próbuję użyć tej mojej wyobraźni. Dziecko bywa nieposłuszne, czasem ciężko się z nim dogadać, człowiekowi puszczają nerwy, krzyczy, w końcu uderza... Raz. Tutaj moja wyobraźnia się kończy. Nie mogę pojąć, jak po takiej żałosnej porażce można spojrzeć na zapłakaną, wykrzywioną bólem buzię dziecka i uderzyć ponownie. Ja chyba spaliłabym się ze wstydu, a synka przepraszałabym pewnie jeszcze z tydzień. Albo i miesiąc. Albo dłużej. 

Może nie każdy lubi dzieci. Ja nie lubię pająków, nie mam ciepłych uczuć względem tych nieładnych zwierząt. Może dla kogoś małe dzieci są właśnie takimi pająkami? Zabijano już przecież i nienawidzono z powodu czyjegoś koloru skóry, wiary, orientacji seksualnej, może są ludzie, którzy nienawidzą dzieci?

W większości tych głośnych historii o zabitych, zadręczonych dzieciach rolę kata odgrywa nowy partner matki. Pozbawiony uczuć ojcowskich w stosunku do dziecka, traktuje je jak przeszkodę, nie chce się nim zajmować, typowo dziecięce zachowania wzbudzają w nim agresję i złość... Uderza. Popycha. Szarpie. Kopie. Poddusza. Kiedy zada ten ostatni, krytyczny cios, boi się tylko o siebie, bo przecież nie o dziecko, którego nie znosił.

Ale matka?


Przecież nosiła to dziecko pod sercem przez dziewięć miesięcy. Nadała mu imię Oskar, pewnie jej się podobało to imię. Podobno przez dwa lata dbała o dziecko. Czyli robiła to, co my wszystkie: kąpała, karmiła, nosiła na rękach, pielęgnowała, tuliła do snu. Co stało się z nią później? Gdzie się podziała czułość, troska, opiekuńczość? 

Podobno Oskarek przed śmiercią wołał ją: "Mamo! Brzuszek boli"... Szukał jej bliskości, pomocy. Pomimo całego bólu, który mu zadała. Kiedyś przecież musiał usłyszeć słowa pełne czułości. Kiedyś mama przychodziła na takie zawołania i uśmierzała ból. Czy jeden człowiek mógł zmienić ją aż tak bardzo?

Kiedy myślę o niej i tak bardzo nie mogę się pogodzić z tym, co zrobiła własnemu dziecku, próbuję sobie wmówić, że było inaczej. Przecież to, co dokładnie spotkało Oskarka, wiemy tylko z przerażających zeznań tych dwojga, matki i konkubenta. Próbuję wyobrazić sobie matkę Oskarka bezbronną, sterroryzowaną przez partnera-sadystę. Bojącą się okazać synkowi czułość. Naiwnie wierzącą, że któregoś dnia ucieknie z dziećmi od tyrana, może jak młodsze dziecko trochę podrośnie... Podczas składania zeznań nadal sterroryzowaną, zmanipulowaną, biorącą część winy na siebie. Wbrew logice wmawiam sobie, że tak było, bo nie mogę znieść myśli, że własna matka mogła tak skrzywdzić malutkie dziecko.

Dlaczego warto o tym mówić?


Oskar już nie żyje i nie pomożemy mu. Byłby dzisiaj nastolatkiem, gdyby pozwolono mu żyć. Ale są inne dzieci, które cierpią otoczone zmową milczenia, cierpią wśród ludzi, którym się wydaje, że to nie ich sprawa. Obudźcie się, ludzie! Przeraźliwie chude dziecko z sąsiedztwa może być głodzone. Zapytajcie, skąd ten siniak. Ślad po nożu czy papierosie nie zrobił się sam, dziecko też go sobie samo nie zrobiło. To jest Wasza sprawa. Tu chodzi o życie.

Nie wierzę, że przez dwa lata nikt nie widział Oskarka. To dziecko żyło w mieście, miało sąsiadów. W Internecie można znaleźć zdjęcie, na którym chłopiec wygląda jeszcze w miarę zdrowo, ale ma podbite oko i krew w nosku. Kto zrobił to zdjęcie? Nie widział oznak przemocy, której doznawało dziecko?

W każdym mieście, w każdej gminie jest Ośrodek Pomocy Społecznej. Telefon na policję zna każdy. Nie bójcie się reagować. Czego się boicie? Że oprawca dziecka pobije Was w odwecie? Powiem brutalnie: z pewnością zniesiecie to lepiej, niż ta mała krucha istotka, a i łatwiej Wam będzie dochodzić później sprawiedliwości. Dziecko nie wie, gdzie szukać pomocy. Wy wiecie.

Przytulcie dzisiaj mocno swoje dzieci. Posłuchajcie ich radosnego śmiechu. Są dzieci, które nigdy się nie śmieją i nigdy nie są tulone.

czwartek, 8 lutego 2018

Małżeństwo jest WAŻNE - jakie znaczenie ma ślub cywilny?


Dzisiejszy wpis powstał w ramach internetowej akcji Międzynarodowy Tydzień Małżeństwa 7-14 lutego.

Jakie znaczenie ma ślub cywilny?


"... to TYLKO ślub cywilny".

"... Powiedz mi szczerze, czy ten ślub cokolwiek dla ciebie zmienia?"

"... Obchodzicie rocznicę tego... kontraktu cywilnego?"

"... Znałam kilka par, które planowały wziąć ślub kościelny po cywilnym i w efekcie nigdy go nie wzięły. Nie mówię, że tak będzie w Waszym przypadku, ale..."

a z drugiej strony, między innymi:

"... Co, jednak ugięliście się i wzięliście też ślub kościelny?" 

"... Rodzina nie dała wam żyć?"

"... Jak to, bierzecie ślub? Przecież jesteście już małżeństwem?"

Z reakcji naszych bliskich i znajomych można wywnioskować, że jesteśmy bardzo nietypowym małżeństwem. Wzięliśmy ślub dwukrotnie: najpierw cywilny, a rok później kościelny. Oba śluby były dla nas ważnymi, przełomowymi wydarzeniami. Jesteśmy osobami wierzącymi i podchodzimy z pełną powagą do religijnego wymiaru ślubu kościelnego.

Dlaczego zatem - ślub cywilny?


W naszym przypadku odpowiedź jest prosta i prozaiczna: tak było szybciej. Chcieliśmy już być małżeństwem. Nie "pośpieszała" nas ciąża, bo jej nie było. Mój mąż jest takim typem człowieka, że jak już na coś się zdecyduje (w tym przypadku - na małżeństwo), to chciałby to zrealizować jak najszybciej. Jeśli o mnie chodzi, to już od pewnego czasu marzyłam o tym, by móc mówić o ukochanym mężczyźnie: "mój mąż" :) 

Od dnia zaręczyn do ślubu minęły równo trzy miesiące. Czy da się w takim krótkim czasie zorganizować ślub kościelny? Pewnie się da. Wszystko się da. Najpierw szukasz kościoła, gdzie znajdziesz jeszcze wolny termin. Potem szukasz sali weselnej, której jeszcze nikt nie zarezerwował, albo w ogóle rezygnujesz z wesela. Następnie czekają Cię intensywne trzy miesiące załatwiania spraw formalnych, odbycie przyśpieszonego kursu przedmałżeńskiego, zapraszanie gości (jeśli to jeszcze wchodzi w grę), szybkie wybieranie sukni, garnituru, dodatków, wszystkiego. 

My nie chcieliśmy organizować ślubu kościelnego w trzy miesiące. Chcieliśmy przygotowywać się do niego długo i starannie, żeby ten jedyny, najważniejszy dzień był taki, jak go sobie wymarzyliśmy. Ślub cywilny miał być tym szybkim, a ślub kościelny - tym wyczekanym i idealnym :)

Wiem, że nie każdy z Was zgodzi się z naszym podejściem, niektórzy pomyślą z pewnością, że to strasznie płytkie. Ale prawdziwe. Nie chciałabym do końca życia żałować, że nie miałam wesela i wymarzonej sukni, patrzeć z zazdrością na cudze zdjęcia ślubne i porównywać ich pięknie zorganizowane uroczystości z moim "ślubem w pięć minut". Oprawa nie jest najważniejsza, ale też ma znaczenie.

Co zmienił w moim życiu ślub cywilny?


Fot. Marek Krempa
Zmienił wszystko. Nagle byliśmy już nie parą narzeczonych, a małżeństwem. To, co nas łączyło, nie było już tylko obietnicą, zapowiedzią, ale formalnym, przypieczętowanym związkiem. Nasze życie małżeńskie nie było planem na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale stało się rzeczywistością.

Dla mnie ta zmiana miała może nawet większe znaczenie dlatego, że już raz byłam zaręczona. Mimo szczerych chęci i wspólnych planów tamten związek nie przetrwał. Jeśli nie mieliście podobnych doświadczeń, uwierzcie na słowo: bycie narzeczoną to coś zupełnie innego niż bycie żoną (choćby tylko po ślubie cywilnym). Zerwanie zaręczyn to nic przyjemnego, ale - nie jest to rozwód.

Zmieniło się moje nazwisko, adres zameldowania, dokumenty, nagle we wszystkich formularzach zaczęłam wpisywać "zamężna", a już nie "panna", zmienił się nawet mój adres mailowy, no i od tamtej pory noszę obrączkę... To formalności, ale - nie da się pozostać w pełni tą samą osobą, gdy zmienia się praktycznie wszystko, co Cię określało do tej pory. Nagle spędzanie czasu z drugą osobą to już nie jest randka, to już nie jest tymczasowe pomieszkiwanie razem, to jest codzienność. To jest Twoja rzeczywistość.

Dlaczego jeszcze ślub cywilny jest ważny?


Fot. Marek Krempa

Fot. Marek Krempa
  • Nas to nie dotyczyło, ale - osoba mieszkająca poza krajem swojego urodzenia może szybciej i łatwiej ubiegać się o obywatelstwo dzięki temu, że weźmie cywilny ślub z obywatelem kraju, w którym mieszka. I nie chodzi mi tutaj o wizje rodem z amerykańskich komedii romantycznych, kiedy ktoś musi szybko wziąć ślub choćby z nieznajomą osobą, bo inaczej zostanie deportowany - ale o realną sytuację wielu znajomych nam Polaków i Polek, którzy mieszkają i pracują za granicą.
  • Formalny związek małżeński otwiera drogę do licznych przywilejów, o których chyba wszyscy wiedzą, bo co jakiś czas ta kwestia jest podnoszona w różnych nieraz kontrowersyjnych dyskusjach na tematy społeczne. Jako małżeństwo możecie się razem rozliczać, możecie wziąć razem kredyt, w razie pobytu małżonka w szpitalu jesteście traktowani jak rodzina, a nie jak przypadkowa osoba, która próbuje uzyskać informacje o stanie zdrowia drugiej osoby... To tylko część udogodnień.
  • Czy komuś się to podoba, czy niekoniecznie, coraz więcej ludzi w naszym kraju odcina się od Kościoła i sakramentów. Niejedno małżeństwo, które znamy, ma za sobą tylko ślub cywilny. Taka jest ich decyzja i nie ma podstaw, by ktoś miał tej decyzji nie szanować. Ich małżeństwo jest ważne i prawdziwe. Tak samo ważne i prawdziwe było moje małżeństwo jeszcze przed ślubem kościelnym.


Jakie znaczenie ma dla nas ten ślub po latach?


Fot. Marek Krempa
Tu też odpowiedź jest krótka i prosta - to dla nas piękne wspomnienie. Nasz ślub cywilny był z oczywistych względów skromny, ale piękny i romantyczny. Po ceremonii zjedliśmy pyszny obiad w rodzinnym gronie, a wieczorem świętowaliśmy w gronie znajomych podczas wielkiej i szalonej imprezy nad jeziorem :) Mamy pamiątkę w postaci pięknych zdjęć. Co roku świętujemy dwukrotnie z okazji rocznicy ślubu, obie rocznice są dla nas tak samo ważne. I gdy nas ktoś zapyta, od ilu lat jesteśmy małżeństwem, to zawsze liczymy te lata od 23 czerwca 2012, czyli od daty naszego ślubu cywilnego. W tym roku będzie to już szósta rocznica :)

Bardzo jestem ciekawa, co Wy myślicie na ten temat :) Ślub cywilny, ślub kościelny? Jeden i drugi?

poniedziałek, 5 lutego 2018

Książka, której nienawidzę: "Niezwykła wędrówka Harolda Fry" Rachel Joyce.


Wczoraj, czyli 4 lutego, był Światowy Dzień Walki z Rakiem. To dobra okazja, żeby napisać parę słów o tej książce. Przeczytałam ją parę lat temu, ale nadal myśl o niej wywołuje we mnie silne negatywne emocje. 

Czytałam w życiu różne słabe, źle napisane książki, choć raczej staram się ich unikać. Książki pełne błędów rzeczowych, autorskich wpadek, napisanych z nieznajomością realiów albo niechlujnym językiem. "Niezwykła wędrówka Harolda Fry" nie jest jedną z nich. Jest dobrze napisana, pod względem literackim co najmniej przyzwoita. A jednak w moim odczuciu jest szkodliwa bardziej niż tuzin Greyów.

O co chodzi? Harold, 65-letni emeryt wiodący spokojne i nudne życie, otrzymuje pewnego dnia list od dawno niewidzianej przyjaciółki. Queenie pisze w nim, że ma raka, jest umierająca i chciałaby się pożegnać. Harold szybko odpowiada na list i idzie do skrzynki pocztowej, by wysłać swoją odpowiedź, ale w drodze, pod wpływem impulsu, decyduje się na coś o wiele bardziej nieoczekiwanego i odważnego. Wyrusza w pieszą wędrówkę do szpitala, w którym leży Queenie. Idzie sam, pieszo na drugi koniec Wielkiej Brytanii. Telefonicznie przekazuje pielęgniarce, że jest w drodze. Prosi Queenie, by zaczekała do niego. Wierzy, że póki on będzie szedł, ona będzie żyła.

Już po samym opisie spodziewałam się krzepiącej historii o wierze, która przenosi góry i ratuje życie, o zwykłym-niezwykłym człowieku, trochę dziwnym, trochę szalonym, a przy tym wspaniałym, jak Forrest Gump. Taka literatura, po którą się sięga, gdy chcecie się wzruszyć, ale tak pozytywnie, gdy chcecie odzyskać wiarę w ludzi i dobre, heroiczne uczynki. Tego się spodziewałam, a Wy spodziewalibyście się czegoś innego?

Okładkę polskiego wydania zdobi dodatkowo krótka recenzja autorstwa Małgorzaty Kożuchowskiej, która już zupełnie utwierdziła mnie w moich oczekiwaniach. "Czuła, piękna i wzruszająca. Ta książka naprawdę może zmienić życie".

"Niezwykła wędrówka... " ma 273 strony. Do strony 235 czytałam krzepiącą, optymistyczną, choć niepozbawioną też trudnych momentów opowieść, jakiej oczekiwałam i wierzyłam - czy naiwnie? - że Haroldowi uda się wszystko: że spotka się z Queenie, a może nawet pomoże jej wrócić do zdrowia, że naprawi relacje ze swoją żoną i dorosłym synem, że cała ta historia zmierza do szczęśliwego zakończenia. A potem była strona 236 i rozdział 27. I zwrot akcji, zaskoczenie, które trochę skojarzyło mi się z filmem "Szósty zmysł". A właściwie - to było dopiero pierwsze z całej serii zaskoczeń. Bo okazuje się, że w tej książce praktycznie wszyscy kłamią. Ludzie okłamują Harolda, Harold okłamuje ludzi, wszyscy okłamują czytelnika.

Przyznaję, że takie zwroty akcji mają swoją wartość literacką i potrafią naprawdę wzbogacić czytaną książkę. Ale nie taką książkę! Nie tę, która miała dawać nadzieję, pokazywać, że wszystko jest możliwe i że nigdy nie jest za późno! 

Na cmentarzysku marzeń i pragnień Harolda, na zgliszczach świata przedstawionego w książce, bohaterowi udaje się jedna rzecz: wyraźnie poprawia się jego relacja z żoną. Tak jakby od początku chodziło tylko o to, tak jakby cała heroiczna wędrówka zmierzała do tego, żeby dwoje nieszczęśliwych starszych ludzi znowu zaczęło się ze sobą dogadywać. To cały happy end, na jaki możemy liczyć.

Ale co jest dla mnie najgorsze i dlaczego uważam tę powieść za szkodliwą? Otóż padają w niej pewne straszne słowa. I to nie jest byle jakie zdanie rzucone przez jakiegoś niedowiarka, któremu Harold udowadnia, że ten się mylił. To zdanie pada pod koniec książki i to właśnie ono jest odpowiedzą, puentą, rozwiązaniem. A brzmi ono: "Gdy dopada kogoś rak, nic nie można zrobić, by go zatrzymać".

Nieprawda! Bzdura! Napisałabym dosadniej, ale nie wypada mi używać brzydkich słów. Wszyscy wiemy, że rak jest straszną chorobą. Prawdopodobnie każdy z nas znał kogoś, kogo ta choroba zabrała. Ale znamy też osoby, które wygrały z rakiem! Słyszymy o nich w mediach, a czasem znamy też takich ludzi osobiście. Ja znam kilkoro. Wiadomo, że już zawsze będą żyć ze świadomością, że choroba może wrócić, muszą stale obserwować swoje ciało i zważać na wszelkie możliwe symptomy. Ale żyją, mają rodziny, spełniają swoje marzenia. To jest możliwe. A wiara w wyzdrowienie naprawdę potrafi czynić cuda.

I wiecie, potrafię sobie wyobrazić, że po przeczytaniu samego opisu na okładce podsunęłabym taką krzepiącą lekturę osobie chorej na raka. Spodziewałabym się, że znajdzie tam słowa otuchy i inspiracji. A zamiast tego przeczytałaby, że już nic nie może zrobić... Kiedy o tym pomyślę, mam ochotę spalić tę książkę w piecu.

Nie polecam. Choć może inaczej czytałoby mi się "Niezwykłą wędrówkę...", gdybym przed rozpoczęciem lektury miała świadomość, że to nie musi się skończyć dobrze. Zostaliście ostrzeżeni.

Mam świadomość, że jestem w mojej opinii raczej odosobniona - książka zbiera praktycznie same entuzjastyczne recenzje. Tym chętniej podejmę dyskusję na jej temat. Proszę Was tylko, nie zbywajcie mnie krótkim "a mnie się podobało". Napiszcie, dlaczego Wam się podobało.