wtorek, 29 grudnia 2020

Żużlowersum Joanny Krystyny Radosz - pasja, talent i bohaterowie, których się kocha


Zdradzę Wam pewien sekret. Jeśli przeczytacie jedną książkę Joanny Krystyny Radosz, będziecie musieli sięgnąć po kolejną.

Znaczy, wiadomo. Nikt do niczego Was nie zmusza :) Ale przeczytanie przynajmniej dwóch książek tej autorki pozwoli Wam dostrzec pełniej i wyraźniej, z jak przemyślanym uniwersum macie do czynienia. Tam nic się nie dzieje przypadkowo. Nie ma nieważnych, epizodycznych postaci - ktoś, kto w jednym tekście wydaje się barwnym dodatkiem do drugiego planu, w następnym okazuje się mieć własną, rozbudowaną historię, całkowicie spójną ze wszystkim, co do tej pory o nim przeczytaliście. Możecie też trafić w dwóch różnych tekstach na opis dokładnie tego samego zdarzenia - ale ukazanego z innej perspektywy, w innym kontekście, z naciskiem położonym na inne szczegóły. Czy to nie jest niezwykłe?

Dlatego postanowiłam podzielić się z Wami wrażeniami po przeczytaniu nie jednej, a dwóch książek. Przyznam też, że jestem wielbicielką talentu Joanny już od pewnego czasu, miałam przyjemność czytać również fragmenty jej niewydanych jeszcze książek, dostępne na fanpage'u autorki oraz na Wattpadzie. Mam swoje ulubione wątki i ulubionych bohaterów, jednym słowem - żużlowersum całkowicie mnie pochłonęło :)

Żużlowersum, czyli żużlowe uniwersum

Akcja obu książek, jak i większości tekstów autorki, toczy się w środowisku związanym ze sportem żużlowym - zawodników, trenerów, mechaników, kibiców. Czy to już czas na wyznanie, jak wiele wspólnego mam z żużlem ja, zafascynowana czytelniczka powieści i opowiadań o żużlowcach? Niewiele :) Nic. Kompletnie się na tym nie znam. Na motorze siedziałam raz w życiu, przez jakieś kilka sekund, i prawie go wtedy zepsułam. Na zawodach nie byłam ani razu. Jedyny (autentyczny) zawodnik, jakiego kojarzę, to Tomasz Gollob. Jeśli wiem o tym sporcie cokolwiek więcej, dowiedziałam się tego z twórczości Joanny.

Magia autorki polega na tym, że nie trzeba wiedzieć nic o żużlu, nie trzeba nawet go lubić (choć po lekturze pewnie go polubicie, słowo daję!), by dać się porwać historii. Bo opisani przez nią żużlowcy to przede wszystkim ludzie, z rozbudowaną psychiką, z motywacjami, z wadami i zaletami, żywi, prawdziwi, warci tego, by ich poznać i pokochać, a czasami powściekać się na nich. Spójni, wyraziści, kryjący w sobie mnóstwo zagadek, nieraz zupełnie inni niż wydają się na pierwszy rzut oka. Jak mówi notka na tylnej stronie okładki "Czarnej książki. Zostać mistrzem": Zdarza się bowiem, że to wcale nie na torze odjeżdżają swój najważniejszy wyścig. 

"Czarna książka. Zostać mistrzem"

To zbiór jedenastu opowiadań. Choć tematyka każdego z nich kręci się wokół żużla, same teksty są bardzo różnorodne. Różnią się narracją, nastrojem, nieraz uzupełniają się, dopowiadają historię rozpoczętą w poprzednim opowiadaniu, ukazują inną perspektywę. Wielką niespodzianką było dla mnie opowiadanie gościnne autorstwa Zuzanny Śliwy, "Święto bajora" - a najbardziej zaskoczyło mnie, jak znakomicie wkomponowało się ono w całość zbioru. Prawdopodobnie nie rozpoznałabym, że napisała je inna osoba, gdybym o tym nie wiedziała.

Wbrew pozorom, wybór ulubionego tekstu spośród jedenastu równie świetnych, nie jest wcale trudny. Jak już wspomniałam, są w twórczości Joanny postacie i wątki, do których przywiązałam się bardziej niż do innych. Dlatego moim ulubionym opowiadaniem jest "Życie po", a zaraz za nim opowiadanie tytułowe "Zostać mistrzem". Oba zawierają najbardziej wzruszające sceny w całym zbiorze i przypominają, że ten piękny sport, o którym czytamy, jest też niezwykle niebezpieczny.

Bardzo lubię też trzymające w napięciu opowiadanie "Kosa albo wszyscy skończymy tak samo", a także opowieść o ambitnej zawodniczce Adelinie, "Cudza wojna". Jeszcze bardziej doceniłam oba, gdy przeczytałam powieść Joanny, "Szkołę wyprzedzania", o której opowiem Wam w dalszej części tego wpisu :)

Ale co sprawia, że opowiadania Joanny czyta się tak znakomicie? Moim zdaniem, dwa kluczowe elementy przesądzają o sukcesie. Po pierwsze, język. Gdybym miała określić go jednym przymiotnikiem, powiedziałabym, ze jest bogaty. Autorka tworzy rozbudowane zdania, za pomocą słów doskonale maluje świat swoich bohaterów, oddaje klimat miejsc, o których czytamy, pozwala nam poznać charakterystyczne cechy zarówno głównych postaci, jak i tych pozornie mniej znaczących (pisałam już, dlaczego uważam, że w żużlowersum nie ma epizodycznych postaci). Zwraca uwagę na detale. 

Po drugie, znajomość psychiki ludzkiej. Panuje pewne przekonanie, że pisarki, zwłaszcza młode, nie potrafią w sposób wiarygodny oddać męskiej perspektywy. Joanna udowadnia, że to bzdury. Tworzeni przez nią bohaterowie są spójni, autentyczni i budzą emocje. Każdy ma swój charakter, narracja zmienia się w zależności od tego, przez czyje oczy patrzymy na opisywane wydarzenia.

Czasem można się pośmiać:

" - Panie Wacławie, mogę prosić o autograf? Uwielbiam pana!

Podnosi wzrok i widzi czerwoną z przejęcia kelnerkę, młodą, zbyt młodą, żeby pamiętała go z toru.

- To ja powinienem brać autograf od pani - mówi z olśniewającym uśmiechem. - Pani przynajmniej wykonuje ważną społecznie pracę, a ja najpierw przez lata jeździłem bez sensu w kółko, a teraz zabijam czas, tłumacząc innym, że jeżdżą w kółko nie tak jak trzeba."

Czasem można się wzruszyć:

" (...) Taksówkarz obrzucił badawczym spojrzeniem jego nieszczęsny nos, krew na koszuli i pokryte tatuażami ciało, po czym pokiwał ze zrozumieniem głową.

- Była chociaż tego warta?

- Nawet nie masz pojęcia jak bardzo."

Jedno jest pewno - ciężko oderwać się od czytania!

"Szkoła wyprzedzania"

Od tej powieści, podobnie jak od wspomnianych wyżej opowiadań, ciężko się oderwać. Czasem jednak trzeba - to cudo liczy sobie 535 stron. Pomimo takiej objętości, w książce nie ma dłużyzn, niepotrzebnych fragmentów, a historia wciąga od pierwszych scen.

Główny bohater, Dymitr, jest prezesem klubu żużlowego i przybranym ojcem Emila, młodego obiecującego żużlowca. Obu tych panów, szczególnie Emila, mieliśmy już okazję poznać dzięki opowiadaniom zawartych w "Czarnej książce. Zostać mistrzem". To jak spotkanie ze starymi znajomymi, a co więcej, powieść pozwala poznać lepiej ich relację, trudną przeszłość, wspólne doświadczenia. Widzimy pełniejszy, bardziej kompletny obraz.

Emil w "Szkole wyprzedzania" jest jeszcze nastolatkiem, ale nieraz wykazuje się większą dojrzałością niż jego opiekun. Samego Dymitra pokochałam od pierwszych stron, ale też wielokrotnie miałam ochotę bardzo mocno nim potrząsnąć, zwłaszcza wtedy, gdy zachowywał się jak idiota w relacji z Nataszą, dość zagadkową młodą psycholożką pomagającą zawodnikom.

Historia zaczyna się w chwili, gdy umiera ojciec Dymitra, potężny petersburski oligarcha. Dymitr nie opłakuje zmarłego - przez całe życie czuł się odtrącony jako gorszy syn. Nie spodziewa się cennego spadku. Kiedy otrzymuje kluczyk do tajemniczej skrytki, w pierwszej chwili nie zamierza z niego skorzystać. Wkrótce jednak okazuje się, że ktoś śledzi Dymitra i jego bliskich, jego życiu zaczyna zagrażać niebezpieczeństwo. Najwyraźniej w skrytce znajduje się coś cennego, a bohater miał dotąd bardzo mgliste pojęcie o tym, czym naprawdę zajmował się jego ojciec i jak daleko sięgały jego wpływy.

Wątek kryminalny przeplata się z obyczajowymi, bardzo silnie zarysowana i chwytająca za serce relacja Dymitra z przybranym synem staje się siłą napędową akcji, podobnie jak subtelny wątek romantyczny związany z postacią Nataszy. Klub żużlowy w tej historii jest raczej na drugim planie, niemniej odmalowany barwnie i wyraziście, a wśród zawodników spotykamy więcej znajomych z "Czarnej książki. Zostać mistrzem", w tym mojego ulubieńca Pettera Lindmanna. Ten łobuz pojawia się względnie rzadko i chyba przede wszystkim po to, by na chwilę rozbawić czytelnika. Tak czy inaczej, nie da się go przegapić.

Rozwiązanie głównej zagadki fabularnej zaskoczyło mnie aż dwukrotnie. Nie chcę oceniać wiarygodności zdarzeń. Motywy postępowania rosyjskich miliarderów to nie jest tematyka, w której mogłabym uważać się za znawczynię, a fikcja jest fikcją i nieprzewidywalne zwroty akcji bez wątpienia jej służą. Prawdopodobieństwo psychologiczne głównych bohaterów historii jest, jak zwykle u tej autorki, jednym z największych atutów.

Ostatnia scena książki zdaje się otwierać nowy wątek. To rodzi nadzieję, że może autorka zamierza napisać kontynuację "Szkoły wyprzedzania"... Czy tak jest w istocie? To się okaże :) Sama scena natomiast pojawiła się już wcześniej, choć widziana z zupełnie innej perspektywy - we wspomnianym wcześniej opowiadaniu "Cudza wojna"! Za to przeplatanie się i zazębianie scen i wątków uwielbiam pisarską twórczość Joanny Krystyny Radosz. Mam nadzieję przeczytać jeszcze wiele jej tekstów i nieraz cieszyć się na widok starych znajomych w nowych scenach.


czwartek, 24 grudnia 2020

Wigilia jedyna w swoim rodzaju

To był dla mnie zawsze najbardziej magiczny dzień w roku, wyrwany z baśniowej rzeczywistości. W dzieciństwie kojarzył się z prezentami, które niespodziewanie pojawiały się pod choinką, z ozdobami, które przygotowywałyśmy wspólnie z mamą i siostrą, z kolędami, które zawsze lubiłam śpiewać. 

Nasze Wigilie nie różniły się zbytnio od siebie. Zawsze spędzaliśmy je w czwórkę, na stole było mnóstwo pysznego jedzenia, panowała świąteczna atmosfera. Czasami przygotowania wiązały się z pewną nerwowością, co teraz rozumiem lepiej ;) 

Pamiętam bieganie po okolicznych sklepikach i szukanie prezentów dla rodziców i siostry. Przypuszczam, że w tym czasie u nas w domu pojawiło się najwięcej niepotrzebnych drobiazgów, figurek porcelanowych i innych kurzołapów ;) Ale pamiętam też radość, gdy udało mi się kupić pluszowego Kubusia Puchatka dla mamy - podobno o nim marzyła :)

Najmilej wspominam te Święta, kiedy po raz pierwszy poszliśmy na Pasterkę. Spadło wtedy mnóstwo śniegu, park otaczający rynek wyglądał magicznie.

Dość specyficzne były pierwsze Święta, które spędzaliśmy z psem. Prezenty nie mogły leżeć pod choinką, bo zwierzątko się nimi interesowało. Musieliśmy też chronić niektóre ze świątecznych przysmaków. I nie zapomnę tego wielkiego psiego zaskoczenia naszym zachowaniem, kiedy zaczęliśmy się modlić!

Spędzone wspólnie Święta to chyba moje najpiękniejsze wspomnienia z rodzinnego domu. W tym roku, choćbym chciała, nie spędzę ich z moimi rodzicami. Będzie nas czworo przy świątecznym stole - ja, mój mąż i nasi dwaj synkowie. 

(Może koty też przyjdą, wtedy będzie sześcioro :P).

Będzie inaczej niż zwykle. Ale to nie znaczy, że będzie źle. Może trochę bardziej na luzie, niezbyt dokładnie, beztrosko. Ze świadomością, że małe łapki chcą pomagać, a z nimi wszystko robi się nieco wolniej... ale i radośniej. Że pod nogami zawsze plącze się jakaś zabawka, a między kolędami śpiewa się "głowa, ramiona, palce nóg".

Na stole wigilijnym oprócz dwóch rodzajów pierogów, sałatki jarzynowej, "romansu z rybką", barszczu i wegańskich krokietów lądują banany, żeby było więcej potraw. Do kolacji zasiadamy o jakieś półtorej godziny później niż cała Polska, bo raz, że drzemka, a dwa, przygotowania trwają dużo, dużo dłużej niż można byłoby przypuszczać.

I dobrze. Przecież nigdzie nam się nie spieszy.

To nie pierwsza nietypowa Wigilia w moim życiu. Najdziwniejsza była ta dwa lata temu, w szpitalu z malutkim Michałkiem. Bez Roberta, z krótką wizytą męża, z przywiezioną przez niego miniaturową choinką, barszczem w termosie i opłatkiem przełamanym z wzruszoną pielęgniarką.

Życzyliśmy sobie wtedy, żeby ta Wigilia była jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna. Teraz też tego sobie życzymy. Za rok mamy nadzieję spędzić Święta w większym gronie. 

Ale i teraz jest dobrze.

piątek, 18 grudnia 2020

Zaskakujesz mnie codziennie

Pamiętam, jak to było cztery lata temu. Byliśmy jeszcze z Robertem w szpitalu, ja starałam się opanować szalejące emocje, zażywałam środki na zwiększenie laktacji i powoli godziłam się z tym, że pielęgniarki patrzą na mnie krzywo, bo noszę zbyt kolorowe piżamki. A Robert? Już wtedy był prześliczny, wyróżniał się wśród innych noworodków. Wyglądał na starsze dziecko. Był pogodny, ładnie spał, ufnie wtulał się we mnie przez większość czasu.

Tak wiele się zmieniło od tego czasu. Nadal noszę kolorowe piżamki, a i emocje czasem szaleją ;) Za to on, mój starszy synek, już prawie w ogóle nie przypomina tamtego bezbronnego maleństwa. Widzę, jaki jest duży i pięknie rozwinięty, a mimo to nadal mimowolnie myślę o nim jak o malutkim dziecku. A on zaskakuje mnie każdego dnia.

Zaskoczenie 1. A gdzie czekoladka dla Michałka?

O tym, jakim jest bratem, mogłabym pisać w każdym tekście, bo ta jego troskliwość i czułość nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. Nie spodziewałam się tego. Myślałam, że o dwa lata młodszy Michał będzie dla niego w jakimś stopniu intruzem, kimś, kto zabrał mu uwagę rodziców. Pamiętam, jak nieraz walczył o tę uwagę. Pamiętam spory, w których rozstrzyganiu musiałam pośredniczyć. Nie twierdzę, że teraz nie ma ich w ogóle - jasne, że się zdarzają. Jak w każdej rodzinie. 

Ale dla Michałka nigdy nie może zabraknąć czekoladki, buły, banana, ciasteczka, bo Robert prędzej sobie od ust odejmie niż na to pozwoli. To jest jego braciszek i niechby ktoś spróbował potraktować go nieodpowiednio! Od razu miałby z Robertem do czynienia. I powiem Wam, mam wrażenie, że od samego słuchania, z jaką czułością Robert zwraca się do Michała, staję się lepszym człowiekiem.

Zaskoczenie 2. Przepraszam, pomyliłem się

Myślami ciągle jestem jeszcze trochę na tym etapie, kiedy Robert niewiele mówił i każde pełne zdanie, które padło z jego ust, traktowaliśmy jak wyczyn. A tymczasem naszemu małemu synkowi gładko przechodzą przez usta słowa, z którymi znacznie starsi od niego ludzie miewają problem. Czasem myślę, że on nawet za często przeprasza. Na pewno nie wymagamy od niego tych częstych przeprosin.

Zaskoczenie 3. Ja to zrobię!

Jednym z momentów, które uświadomiły mi, jakiego dużego mam już synka, było wspólne krojenie warzyw. Nie sądziłam, że odważę się dać takiemu maluchowi nóż do ręki (oczywiście, niezbyt ostry, a cała rzecz odbywała się z moją pełną asystą!). Najpierw dałam mu łyżkę. Kiedy zobaczyłam, że naprawdę fachowo zabiera się do tego krojenia, a przeszkadza mu tylko fakt, że ciężko ukroić cokolwiek łyżką, zdecydowałam się spróbować. Fantastycznie sobie poradził.

Umie też włączyć kuchenkę, z moją pomocą robi muffinki i naleśniki. Uwielbia czuć się samodzielny i przydatny.

Zaskoczenie 4. Rozmowy telefoniczne

Lubi je bardziej niż ja, o co nietrudno. Kiedyś jego rozmowa z tatą lub babcią wyglądała tak, że zabierał mi telefon, coś tam pokrzyczał do niego po swojemu i się rozłączał. Teraz naprawdę jest w stanie porozmawiać, choć nadal mówi trochę zbyt szybko i czasem muszę tłumaczyć rozmówcy, co powiedział. Nie do końca zdaje też sobie sprawę z tego, że rozmówca nie widzi tego, co on mu pokazuje. Ale wszystko w swoim czasie :)

Zaskoczenie 5. Śpiew

Halo, panie policjancie, zapytać się chcemy,

Jak coś złego zobaczymy, gdzie dzwonić możemy? 

Mam wrażenie, że to się zmieniło z dnia na dzień. Jednego dnia tylko słuchał piosenek i ewentualnie dośpiewywał jakieś proste końcówki, a następnego zaśpiewał mi cały taki długi fragment! Myślę, że to zasługa pań w przedszkolu, które uczą go wielu piosenek. Których później muszę szukać w Internecie, bo Robert prosi, żebym zaśpiewała jak pani Justynka... :)

Ale najbardziej mnie zadziwia, gdy wymyśla piosenki sam. Opiera się na znanych melodiach, ale tekst układa i dopasowuje do okoliczności, np. jeśli bawi się pociągiem, to piosenka będzie o pociągu.

Zaskoczenie 6. Strażak-koparka i strażak-samolot

Odkrycie ostatnich dni to LEGO :) Nie byłam może najbardziej zachwyconą mamą na świecie, gdy zobaczyłam je w paczce od Świętego Mikołaja - tym bardziej, że oprócz czteroletniego Roberta mam przecież w domu również dwuletniego Michałka, dla którego te klocki są jeszcze zdecydowanie za drobne.

Szybko zmieniłam zdanie. Michał praktycznie nie interesuje się LEGO, za to Robert radzi sobie z klockami znakomicie. Kiedy już ułożył wóz strażacki kilkakrotnie, zaczął kombinować i wprowadzać modyfikacje do projektu. Zbudował wóz strażacki-koparkę, a innym razem - samolot. Jego kreatywność jest zachwycająca :)

Zaskoczenie 7. Idziesz do więzienia, mały pająku!

Takie słowa właśnie padły w zabawie :) Robert ma niesamowitą wyobraźnię. Właśnie rysuje ogród, nieco wcześniej był autobusem i używał wycieraczek (a ja byłam deszczem), jedną z jego ulubionych zabawek jest "remiza" - czyli grający stolik. Uwielbiam te jego pomysły!

To tylko niektóre z wielu cudownych, wyjątkowych codziennych zaskoczeń :) Niektóre bawią, inne wzruszają, każde z nich przypomina mi o tym, jak bardzo jestem dumna z naszego czterolatka :)

środa, 2 grudnia 2020

Niespodzianka, mamy dwulatka!

Ostatnio na spacerze zauważyliśmy, że Michał nie chce już siedzieć w wózku, o wiele lepiej czuje się, gdy może swobodnie przemieszczać się na dwóch nóżkach. Idzie przed siebie jak mały czołg, problem pojawia się wtedy, gdy z jakichś względów musimy go zatrzymać :)

Nie lubi, gdy się go karmi łyżeczką. Zdecydowanie woli jeść samodzielnie. To samo z myciem zębów - robi to bez protestów, gdy tylko może sam trzymać szczoteczkę w rączce. Lewej, bo ewidentnie jest leworęczny.

Michał skończył dwa lata

Nasz mały Misio, Braciszek, słodka przytulanka, to już dwuletni chłopiec. Czy jesteśmy zaskoczeni? Przyznam, że trochę tak!

Mam wrażenie, że młodsze dziecko zawsze wydaje się mniejsze, bardziej delikatnie i bezradne, niż wskazuje na to jego wiek. Przecież w porównaniu ze starszakiem to jeszcze taka kruszynka! Michał do tego ma w sobie pewien... powiedziałabym, niemowlęcy urok. Uśmiech niewiniątka prawie nie schodzi z jego pyzatej buzi, małe rączki z absolutnie przepięknymi paluszkami wydają się dość nieporadne, ale to tylko złudzenie - w rzeczywistości są coraz bardziej sprawne, potrafią na przykład kolorować albo tworzyć piękne obrazki! Kiedy zasypia, zwija się w kłębek i naprawdę wygląda jak niemowlak. Śmiejemy się, że będzie długo młody ;)

Niemniej, każdego dnia Michał daje nam odczuć na wiele sposobów, że faktycznie stał się już dwulatkiem. Na przykład, przejawia typowy bunt dwulatka ;) Odkrył, że może mieć swoje zdanie i nieraz obstaje przy nim bardzo uparcie. Skoro postanowił sobie, że będzie właśnie teraz szedł środkiem drogi, to niech nikt nie myśli, że zdoła go powstrzymać!

Mówi coraz więcej, przeważnie słowa typu: mama, tata, dziękuję, halo, pa, nie ma, brawo, miau, kwa-kwa, siku, kupa, autko. Najczęściej dogaduje się z Robertem w ich własnym języku. Często śpiewa, tańczy, czasami próbuje grać na cymbałkach lub różnego rodzaju domowych instrumentach perkusyjnych ;)

Ulubione rzeczy

Ulubiona zabawka? To się zmienia, ale mam wrażenie, że jest w domu jeden przedmiot, któremu Michaś jest wierny od dłuższego czasu. Miotła na kiju. Poważnie, dziecko ma cały pokój pełen grających zabawek, aut i pluszaków, ale mogłoby godzinami kursować między pokojami i zamiatać podłogę.

Ulubiona piosenka? I-ja-i-jajo! Trochę jak w refrenie o Starym MacDonaldzie, jednak melodia jest nieco inna, i pojawia się za każdym razem, gdy Michaś bawi się wozem strażackim lub autkiem policyjnym. 

Ulubiony rodzaj interakcji z otoczeniem? Są dwa. Pierwszy to najsłodsze całusy pod słońcem, zwykle zupełnie spontaniczne - ot, robisz coś w kuchni, a tu przydreptuje do ciebie maleństwo i dostajesz całusa. I od razu dzień piękniejszy :) Drugi rodzaj to łaskotki. Michaś je uwielbia, jak już kiedyś pisałam, jest chyba jedynym człowiekiem na świecie, który potrafi połaskotać się sam i ma z tego radochę. Oczywiście, jeszcze weselej jest wtedy, gdy można połaskotać brata, mamę, tatę, a raz nawet sprawdzał, czy lodówka też ma gili-gili. No cóż, dwa lata to jeszcze malutko :)

Ulubiona postać? Chyba Blippi, bo Michaś nauczył się nawet wymawiać bezbłędnie jego niełatwe przecież imię. Znacie Blippiego? Nagrywa zabawne, edukacyjne filmiki, z których można się sporo dowiedzieć  np. o budowie i zasadach działania pojazdów, o pracy w różnych zawodach. Początkowo odstraszał nas trochę specyficzny sposób poruszania się Blippiego, jak i fakt, że filmiki są w języku angielskim, ale przekonaliśmy się do nich. A Robert i Michał uczą się dzięki nim ciekawych rzeczy i przy okazji szlifują język.

Ukochany brat

Robert jest wspaniałym, kochającym bratem. Potrafi oddać maluchowi swoją bułkę lub banana, a potem sam jest głodny. Dzieli się z nim zabawkami, smakołykami, wszystkim. Pociesza go i rozśmiesza, gdy mały płacze. Kiedy wczoraj usypiałam Michała, Robert nie pozwolił mi zgasić nocnej lampki, bo będzie ciemno i Michałek będzie się bał. Chwilami bardziej troszczy się o potrzeby braciszka niż o własne!

Coraz częściej chłopcy bawią się we dwóch, a my możemy zająć się czymś innym lub z zachwytem obserwować, jak pięknie ze sobą współpracują.

Wydaje się, że te dwa lata zleciały tak szybko. A jednocześnie - każdy dzień miał znaczenie, każdy miesiąc uczył czegoś nowego, tyle zdążyło się wydarzyć. I tylko ten uśmiech na małej buźce nadal tak samo niewinny i dziecięco uroczy :) Pewnie już zawsze będę widziała w Michałku moje maleństwo. Po prostu za kilka lat zacznę się z tym trochę kryć... Żeby dziecku obciachu nie robić! ;)