Pokazywanie postów oznaczonych etykietą płacz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą płacz. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 26 kwietnia 2020

Odcienie płaczu trzylatka.





Tak pisałam dwa lata temu.
I wówczas, i wcześniej dałabym się pokroić za przekonanie, że płacz dziecka jest zawsze szczery, że tak młody człowieczek nie jest jeszcze zdolny do grania na emocjach i wykorzystywania płaczu wtedy, gdy to dla niego wygodne.

Chodziłabym pokrojona ;) Robert ma trzy lata, już niedługo trzy i pół. Od pewnego czasu z wiadomych przyczyn spędzamy ze sobą jeszcze więcej czasu niż zwykle. Dosłownie całe dnie. W tym czasie zdążyłam poznać różne przyczyny płaczu trzylatka, z których wcześniej niekoniecznie zdawałam sobie sprawę.

Umówmy się, od dawna nie jest dla mnie tajemnicą, że można przeżyć prawdziwy dramat, gdy się czegoś bardzo chce, na przykład zjeść surowego ziemniaka, albo zeskoczyć z łóżka na ulubionym koniku-zabawce, a mama nie pozwala. Rozumiem, jakie to przykre i nie umniejszam prawdziwości tego smutku. Ale to jeszcze nie wszystko...

Dlaczego trzylatek płacze?


Odtwarza zasłyszane dźwięki.

Dziecko uczy się przez obserwację i naśladownictwo. Jeśli widziało płaczącą osobę, może próbować odtworzyć ten płacz. Mniej lub bardziej świadomie uczy się reakcji.

Zauważyłam, że w niektórych bajkach postacie reagują szczególnie ekspresyjnie na smutną lub przykrą sytuację. Nie twierdzę, że to złe, wręcz przeciwnie - dziecko uczy się wtedy, jak wpływają na nas emocje i dlaczego czasami ktoś reaguje w taki, a nie inny sposób. Natomiast formą nauki jest również zastosowanie zdobytej wiedzy w praktyce ;)

Pewnie zgodzicie się ze mną, że warto oglądać razem z dzieckiem jego ulubione bajki i obserwować, czy któraś scena płaczu nie wygląda dziwnie znajomo :)

Bawi się.

To też wynika z obserwowania i naśladownictwa. Dziecko przenosi zasłyszane reakcje do swoich zabaw. Czasem, gdy usłyszysz, że w trakcie zabawy dziecko rozpłakało się bez widocznego powodu - warto się upewnić, czy nie jest to płacz pluszowego misia lub autka :)



Płacze, bo poprzednio to zadziałało.

Nie nazwałabym tego manipulacją, raczej kolejnym przykładem na to, że dziecko obserwuje, wyciąga wnioski i uczy się konsekwencji.

Może poprzednio, gdy się rozpłakał, przytuliłaś go w szczególnie miły sposób? Może powiedziałaś coś, co chciałby teraz usłyszeć?

Nawet jeśli dziecko płacze, bo próbuje coś uzyskać, nie demonizowałabym tego. To nie świadczy o podstępnym charakterze. Na tym etapie dziecko dopiero uczy się relacji międzyludzkich, bada, sprawdza. Ważne, byśmy mu w tym pomogli z cierpliwością i konsekwencją.

Płacze dla towarzystwa lub ze współczucia.

To zdarza się Robertowi bardzo często. Kiedy jego mały braciszek wybucha płaczem, Robert często próbuje go pocieszyć, ale nie zawsze się mu się to udaje. Wówczas siada obok i płacze równie żałośnie. Jest w tym coś poruszającego.


Co ciekawe, kiedy Robert ma prawdziwy powód do płaczu, często wybiera inną reakcję. Czasem krzyczy, czasem zamyka się w sobie albo robi się w jednej chwili bardzo śpiący. Nauczyłam się wyłapywać te reakcje. Gdy widzę, że zachowuje się w taki sposób, od razu sprawdzam, czy np. nie uderzył się gdzieś albo nie skaleczył.


Jak to wygląda u Was? Macie podobne obserwacje do moich? :)

czwartek, 12 września 2019

Znam pewnego dwulatka.




Znam pewnego dwulatka, który regularnie zbiera pochwały, że jest niezwykle grzecznym dzieckiem, nie sprawia żadnych problemów w przedszkolu, da się z nim współpracować, jest pogodny i lubiany w grupie. 

Znam też pewnego dwulatka, który świętego wyprowadziłby z równowagi swoimi wiecznymi histeriami, przekorą, uporem i negatywnym nastawieniem.

Znam dwulatka, który jest inteligentny, umie czytać (!), bardzo stara się pisać, komunikuje się pełnymi zdaniami, próbuje liczyć w dwóch językach, śpiewa piosenki, nazywa kolory, naśladuje zwierzątka. Bez problemu można się z nim dogadać.

Znam też dwulatka, który w ciągu całego spotkania nie powie ani jednego słowa podobnego do ludzkiej mowy (poza często powtarzanym "nie"), a czasem pochłonięty zabawą lub, o zgrozo, bajką, tak zapomina o całym świecie, że po prostu nie słyszy, co się do niego mówi.

Znam dwulatka, który je samodzielnie i chętnie, bez problemu korzysta z nocnika, myje zęby, potrafi sam się umyć, uwielbia rytuały związane z wieczorną kąpielą. Sprząta po sobie i gdyby mógł, całymi dniami zmywałby naczynia. Chciałby jak najwięcej robić samodzielnie.

Znam też dwulatka, który zje kromkę lub jabłko, ale tylko wtedy, gdy mu się podzieli na kawałeczki. Kiedy w ogóle wyrazi chęć zjedzenia czegokolwiek, to jest cisza i wielkie święto w domu, bo dziecko je. Nigdy nie wiadomo, co wybije go z rytmu i spowoduje, że odechce mu się jeść. Nie korzysta z nocnika, wpada w rozpacz na sam dźwięk słowa "kąpiel". Możesz zapomnieć o porządku w domu, kiedy on w nim jest.

Znam dwulatka, który jest starszym bratem i uwielbia swojego małego braciszka. Tuli go, głaszcze, całuje, pociesza, gdy maluch jest smutny. Potrafi przywołać mamę, by poinformować ją, że braciszek czegoś potrzebuje. Dzieli się z nim zabawkami. Śmieje się do niego, bo wie, że go to bawi.

Znam też dwulatka, którego zazdrość o młodszego brata od razu rzuca się w oczy. Zabiera mu wszystkie zabawki, ciągle domaga się uwagi mamy, przegania małego, a nawet czasem podnosi na niego rękę. Oczywiście rodzice są czujni i nie dopuszczają do rękoczynów.

Skąd ja znam tych wszystkich dwulatków? Och, wiecie.

To jest jedno i to samo dziecko. 



Mój starszy syn, moja duma i radość, promyk słońca i żywe srebro. Każdego wieczoru, kiedy zasypia - czuję, jak bardzo odpoczywam... Bo co się działo chwilę wcześniej? Szalone chlapanie w łazience. Skakanie po łóżku i całym pokoju. Głośne śpiewanie piosenek. Udawane rozmowy przez telefon. A to nadal opis tego lepszego dnia, bez histerii i protestów o wszystko.

Odważę się na sformułowanie jakiejś opinii o charakterze, osobowości mojego syna może dopiero wtedy, gdy będzie dorosłym facetem szukającym swojej roli w świecie. Może wtedy spróbuję mu podpowiedzieć, jaki widzę w nim potencjał i predyspozycje, jakie cechy swojego fascynującego charakteru mógłby wykorzystać w przyszłej pracy czy innych zajęciach. Wcześniej - nie. Choć i mnie korci, by go oceniać, próbować określić za pomocą pewnych ram. Myślę o nim jako o pogodnym, przebojowym, kontaktowym, ale widziałam go też, gdy był zawstydzony, przestraszony, niechętny. Cenię jego inteligencję i dobry charakter, ale czasem mam wrażenie, że wystarczy go polać wodą, żeby zamienił się w gremlina.

Mówisz, że jest zazdrosny? Ktoś inny powie, że to niesamowite, jaki z niego kochający i opiekuńczy brat.

Mówisz, że jest źle wychowany? Ktoś inny właśnie się zachwyca jego wspaniałymi manierami.

Może wszyscy przestańmy po prostu tak dużo mówić i zachwyćmy się tymi naszymi dziećmi, które są tak zadziwiające, pełne sprzeczności i ludzkie, że trudno je opisać słowami.


wtorek, 15 stycznia 2019

Życie toczy się dalej.



"Rzeczywistość wymaga, 
żeby i o tym powiedzieć: 
życie toczy się dalej. "

Dobrze znam to uczucie. Nie po raz pierwszy go doświadczyłam. Wydaje mi się zresztą, że pamiętam ten pierwszy raz. Miałam dziesięć lat, układałam sobie puzzle i usłyszałam nagle wiadomość, że zginęła księżna Diana. Był to wtedy dla wszystkich wielki szok. Pamiętam, że po obejrzeniu materiału w wiadomościach wróciłam do tych moich puzzli i było mi tak strasznie dziwnie: jak to, mam teraz się bawić? Mam je układać? Kiedy wydarzyło się coś tak dramatycznego i nieodwracalnego, ja mam wracać do zabawy?

Potem nieraz doświadczałam tego samego uczucia. Przeważnie wtedy, gdy rzecz dotyczyła kogoś z mojej rodziny. Ale też wtedy, gdy jako nastolatka zobaczyłam w telewizji, jak najpierw jedna, potem druga wieża WTC zostaje uderzona przez samolot.

Albo wtedy, gdy w pewną leniwą kwietniową sobotę słuchaliśmy z moim chłopakiem (obecnie mężem) radia, a spiker między jedną a drugą piosenką rzucił mimochodem, że rozbił się samolot prezydencki i wszyscy zginęli. Nie słuchaliśmy więcej tej stacji radiowej. Ofiarom katastrofy należy się szacunek, niezależnie od poglądów politycznych.

Teraz, po tragedii, która wydarzyła się w Gdańsku, czuję się tak samo. Nie, nie porównuję tych wydarzeń, piszę tylko o swoich odczuciach. Czuję, że jest wokół mnie świat, który istnieje nadal i życie, które toczy się dalej, a ja tak trochę nie mam pomysłu, jak się w nie włączyć...

Bo zginął człowiek. Bo został ugodzony nożem chwilę po tym, jak powiedział, że kocha swoje miasto i żyjących tam ludzi. Bo radosne święto w jednej chwili zmieniło się w dramat. Bo ta jedna straszliwa śmierć położyła się cieniem na całym sukcesie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

Bo inny człowiek, który przez wiele lat napędzał niesamowitą machinę czynienia dobra, mówi teraz, że rezygnuje. I choć wierzę, tak jak inni, że Orkiestra będzie grała dalej - to jednak dzisiaj wygląda to tak, jakby zło zatriumfowało. Ktoś zabił, ktoś zginął, ktoś się poddał. 

Nie ustają kłótnie, spory, szukanie winnych. Z jednej strony zapewniamy, że potrafimy się jednoczyć w obliczu tragedii, z drugiej strony - ciągle pomstujemy na jedną lub drugą opcję polityczną.  

Jest smutno. I strasznie. Ciężko dziś o wiarę i nadzieję.

"Tyle ciągle się dzieje, 
że musi dziać się wszędzie." 

Moje dziecko właśnie się obudziło, gaworzy w swoim łóżeczku. 
Miałam wczoraj dobry dzień. Dzieci są zdrowe, my dorośli też już czujemy się lepiej - weekend nas dość mocno wymęczył. Robaczek pięknie się wczoraj bawił i nawet wrócił mu apetyt. Chciałam Wam pisać o tym, że lubię takie dni i że to podwójne macierzyństwo bywa bardzo satysfakcjonujące. 

O tych mniej pozytywnych aspektach też chciałam pisać. O tym, że czasem trzeba wcisnąć dziecku na siłę lekarstwo do buzi. Że czasem dziecko przez cały dzień nie chce nic zjeść. Że czasem niemowlak płacze rozpaczliwie, a mama jest w toalecie i choćby bardzo chciała, nie może w tym akurat momencie pobiec do niego i go utulić. Ale co to za problemy? Zwykła proza normalnego, udanego życia

Za miesiąc mam urodziny, zaczęłam już myśleć o tym, jak chciałabym je spędzić. Jakie to ma znaczenie? Sam fakt, że dożyło się urodzin jest wystarczającym szczęściem.

Mąż pocałował mnie dziś na pożegnanie, wychodząc do pracy. Po południu wróci i przywita się ze mną serdecznie. Inny mąż innej żony nie pożegnał się z nią wczoraj, choć lekarze chcieli mu to umożliwić.

Żaden temat nie wydaje mi się dzisiaj wystarczająco ważny, by o nim pisać. Żaden inny - w obliczu tragedii, zbrodni, chorej nienawiści i podziałów. Moje myśli są przez cały czas przy rodzinie zamordowanego Prezydenta. Dlatego piszę dzisiaj ten tekst.

"Nie bez po­wa­bów jest ten straszny świat, 
nie bez poranków, 
dla których warto się zbudzić." 

Życie ruszy do przodu. Będą kolejne dni, tygodnie, miesiące. Choć ciężko to sobie dziś wyobrazić - ci, którzy teraz płaczą, będą się jeszcze kiedyś uśmiechać. Tym wszystkim, którzy mówią o końcu, o przegranej, o klęsce, chcę powiedzieć: nieprawda! Przetrwamy to. Podźwigniemy się, tak jak już wiele razy wcześniej. Będą kolejne dni, kolejne lata. Zło chwilowo triumfuje, ale ta chwila przeminie, jak każda.

I wierzę, że Orkiestra nadal będzie grała. Nikt nie zdoła jej uciszyć. Będzie grała za rok i w następnych latach. Do końca świata i o jeden dzień dłużej. 


Wszystkie cytaty zawarte w tym tekście pochodzą z wiersza Wisławy Szymborskiej "Rzeczywistość wymaga".

czwartek, 6 września 2018

Misja: adaptacja! Pierwsze dni w żłobku.


"- Kochanie, kiedy mamy te dni próbne w żłobku? - zapytałam męża jakiś czas temu.
- 30-31 sierpnia. Nie próbne, a zapoznawcze - poprawił mnie. - Trzeba myśleć pozytywnie :)"

No właśnie... W obliczu wielkiej rewolucji w życiu całej rodziny pozytywne myślenie to klucz do sukcesu. Kiedy dziecko widzi nasze uśmiechnięte twarze i entuzjazm, nie czuje się zagrożone. Przygotowujemy go przecież na wspaniałą przygodę :) 

A co z nami, rodzicami? Dla nas to też ogromna zmiana. Wydaje się, że głównie dla mam, które do tej pory spędzały całe dnie z dziećmi. Ale widzę nawet po moim mężu, że dla ojców to też jest silne przeżycie. Kilka nowych trosk każdego dnia, zastanawianie się, jak dziecko radzi sobie w nowym miejscu... Nie tylko dziecko potrzebuje adaptacji. My też.

Jestem nietypową matką


Piszę to bez kokieterii, raczej z myślą o tym, że sama czasem dziwię się swojemu podejściu. Nie do końca tego się spodziewałam. A może jestem właśnie bardzo typową matką, tylko żadna z nas nie chce się przyznać do tego, że wszystkie mamy tak samo? W każdym razie, kocham moje dziecko do szaleństwa i uwielbiam spędzać z nim czas... ale bardzo lubię też kochać je na odległość i spędzać czas bez niego. Owszem, pierwsze wyjście z domu bez dziecka było dla mnie stresujące, ale chyba tak naprawdę martwiłam się głównie o to, jak sobie poradzi osoba, która zostaje z dzieckiem i czy ewentualne trudności nie zniechęcą jej na przyszłość...

Moje oczekiwanie na początek września nie było pozbawione stresu, ale też radości. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że naprawdę uważam, że mojemu synkowi będzie w żłobku dobrze, pod pewnymi względami nawet lepiej niż w domu. O tym, dlaczego tak uważam, pisałam w poprzednim tekście: "Dlaczego posłałam dziecko do żłobka?".

Oczekiwania a rzeczywistość


Kiedy w głowie układałam już beztroski plan na pierwszy tydzień września, kiedy to będę mieć tak bardzo dużo czasu dla siebie, pani ze żłobka delikatnie ściągnęła mnie na ziemię. Zasugerowała nam, tak jak i innym rodzicom, żeby na początku przywozić synka do żłobka tylko na kilka godzin i stopniowo wydłużać ten czas, aż dziecko będzie gotowe na ośmiogodzinny pobyt. 

"Rodzice, którzy od początku przywozili do nas dzieci na osiem godzin, po tygodniu zabierali dzieci, bo sobie nie radziły", tłumaczyła.

Nie dyskutowałam z tym. Przecież nawet z babcią Robert nie zostawał od razu na cały dzień, tylko najpierw na maksymalnie 15 minut, potem godzinę, potem kilka godzin... Może faktycznie nie ma sensu się śpieszyć. Tyle tylko, że nasz tygodniowy plan wymagał natychmiastowych i bardzo znaczących modyfikacji. Mąż miał odbierać synka codziennie po pracy, teraz okazało się to niemożliwe - przecież nie będzie urywał się z pracy każdego dnia kilka godzin przed końcem, przez tydzień albo i dłużej! 

Wygląda to więc tak, że każdego dnia wsiadam w busa, odbieram Roberta i idę z nim na przystanek, razem czekamy na busa powrotnego i jedziemy do domu. Zajmuje nam to sporo czasu i wcale nie jest łatwe. Mój wyczekany tydzień stanął na głowie. Ciężko mi cokolwiek zaplanować, mam wrażenie, że ciągle się śpieszę i z niczym nie mogę zdążyć. Wiem jednak, że to wszystko dzieje się nie bez przyczyny i ma pomóc mojemu dziecku w przyzwyczajeniu się do nowego miejsca.

30 sierpnia, dzień pierwszy: zapoznawczy


Pojechaliśmy do żłobka w trójkę. Dosyć zestresowani, że się spóźnimy. Okazało się, że niepotrzebnie się przejmowaliśmy; nikt nie trzymał się sztywno godzin wyznaczonych na adaptację, niektórzy rodzice przyprowadzali swoje dzieci znacznie później niż my.

Na miejscu zobaczyliśmy dwie sale: jedną nieco większą (a przynajmniej robiła takie wrażenie) i drugą mniejszą, nieco zatłoczoną. Ta większa jest przeznaczona dla starszych dzieci. Robert z racji swojego wieku jest w grupie maluszków. Trochę żałowałam, że tak jest - bo i nas, i Roberta od początku jakoś tak ciągnęło do tej większej, bardziej przestronnej sali. Było tam więcej zabawek, a jednocześnie było też ciszej i spokojniej. Nawet te panie opiekunki, które od początku wzbudziły w nas największą sympatię, okazały się być przypisane do grupy starszych dzieci. Na szczęście nasze opiekunki też są przesympatyczne :) 

Robert chętnie poznawał nowe miejsce. Ponieważ uwielbia autka, był tam w swoim żywiole - w żłobku znalazł ich bardzo dużo :) Jeździł radośnie pomiędzy obiema salami i po całym podwórku. Na nas prawie nie zwracał uwagi. Kiedy musieliśmy już zbierać się do domu, wcale nie był zachwycony. Chciał zostać dłużej.

Przy wyjściu podsłuchałam rozmowę rodziców jednego dziecka z panią opiekunką. Pani poleciła im, żeby następnego dnia tylko tata przyjechał z dzieckiem, skoro to tata będzie codziennie zawoził dziecko do żłobka. Pomyślałam, że i my powinniśmy się do tego zastosować.

31 sierpnia, dzień drugi: zapoznawczy


Następny dzień wyglądał więc tak, że Robert pojechał z tatą do żłobka, a ja miałam w domu chwilę dla siebie :) Wykorzystałam ją między innymi na sporządzenie notatki o tym, co Robert lubi, co umie, jak sobie radzi z jedzeniem i z innymi czynnościami. Panie prosiły mnie, bym dostarczyła im taką kartkę. Rozpisałam się na jedną stronę A4, a i tak miałam wrażenie, że nie napisałam wszystkiego. Potem bez pośpiechu ubrałam się i poszłam na przystanek, żeby złapać busa i dołączyć do moich chłopaków.

Ten dzień był bardziej pochmurny, dlatego nie było już zabawy na podwórku. Ale w środku zabawa trwała w najlepsze. Robert nie od razu mnie zauważył. Mąż również starał się nie przykuwać jego uwagi. Siedział spokojnie w kącie i obserwował, jak nasz synek sobie radzi.

Kiedy w końcu mały zdał sobie sprawę z mojej obecności, ogromnie się ucieszył i zaraz zaczął mi się gramolić na kolana. Pomyślałam, że samodzielna zabawa chyba już się skończyła. Nie miałam jednak racji. Po pewnym czasie Robert znowu zaczął zwiedzać obie sale, układać klocki, bawić się "kuchenką", jeździć autkami... My z mężem trochę się nudziliśmy ;) Patrzyliśmy na inne dzieci, które płakały i kurczowo trzymały się rodziców, i pytaliśmy retorycznie: "a gdzie jest Robert?".

Pod koniec był zmęczony i trochę marudził. Pojechaliśmy do domu. Tam czekała nas niemiła niespodzianka. Robert zaczął wymiotować. Obficie, z rozdzierającym płaczem po każdej serii wymiotów. Nie miał gorączki ani żadnych innych objawów choroby. Diagnoza: odreagowanie stresu. Jakiego stresu? Czy zestresowane dziecko bawi się w najlepsze przez dwie godziny? Zresztą, czy ta sytuacja naprawdę była dla niego aż tak stresująca? Dla dziecka, które jeszcze przed skończeniem pierwszego miesiąca poznało mnóstwo nowych ludzi? Które regularnie bywa na placach zabaw i w różnych miejscach, gdzie ma styczność z innymi dziećmi? Które średnio raz na dwa tygodnie zostaje u babci na cały dzień? Czy naprawdę dwie godziny spędzone w miejscu pełnym zabawek mogły wywołać taką reakcję?

Może jednak coś mu zaszkodziło...

3 września, dzień trzeci: Robert sam w żłobku.


Możecie sobie wyobrazić, jak obawiałam się tego pierwszego dnia. Już nie mogłam się pocieszać, że przecież na pewno będzie się tam dobrze bawił. Wiedziałam, że dopiero po powrocie będę mogła ocenić, czy wszystko jest w porządku. Kilka razy przeszło mi przez myśl, czy może nie zrezygnować z tego żłobka? Może jeszcze chociaż przez jeden dzień zatrzymać go w domu?

Pojechali z samego rana, Robercik jeszcze bardzo zaspany. Zwykle spał dłużej. Zostałam sama, w perspektywie miałam kilka godzin dla siebie. Nie mogłam się za nic zabrać. Kilka godzin to trochę za mało, żeby spokojnie rozsiąść się i pracować... A jeśli bus mi ucieknie? One nie jeżdżą tak często.

Łapałam się na tym, że z chęcią przytuliłabym moje śpiące dzieciątko... ale przecież jego nie ma w domu. Co to, czyżbym jednak nie była tak bardzo wyluzowana? Czyżbym przejmowała się, zupełnie jak inne mamy?

Kiedy dojechałam na miejsce, od razu pośpiesznym krokiem udałam się w kierunku żłobka. Płacz dzieci było słychać, zanim jeszcze zobaczyłam budynek. Czy i mój synek płacze razem z nimi? No pewnie płacze, co ma robić, jak wszyscy wokół płaczą...

Zadzwoniłam do drzwi i powiedziałam, że przyszłam po Roberta. Chwilę później jedna z pań przyprowadziła go za rączkę. Pociągał noskiem, tak jak po długim płaczu. Na mój widok rozkleił się po raz kolejny, ale szybko się uspokoił. Pani wytłumaczyła mi, że bardzo ładnie się bawił, ale zaczął płakać wtedy, kiedy usłyszał płacz innych dzieci. Cóż, pewnie większym powodem do niepokoju byłoby, gdyby nadal bawił się radośnie wśród tych wszystkich żałosnych krzyków.

Powrót do domu był trudny, choć robiłam co w mojej mocy, by go uatrakcyjnić. Byliśmy jednak trochę za wcześnie na przystanku, a autobus mocno się spóźnił. Długie czekanie na przystanku z małym dzieckiem to naprawdę wątpliwa przyjemność. Do tego to był początek roku szkolnego, mnóstwo ludzi, duży ruch... Tłumaczyłam sobie: "Nie jest łatwo, ale dajesz radę. Trudniej nie będzie".

W autobusie Robert szybko się uspokoił, w końcu zaczął przysypiać. Po powrocie do domu spał bardzo długo. Pocieszające było to, że już do końca dnia nie zdradzał żadnych objawów złego samopoczucia czy stresu. A co jest najdziwniejsze? Pomimo szalonego dnia i trudnego powrotu do domu, czułam się wypoczęta, wręcz zrelaksowana. Może to dlatego, że mój dzień był tak urozmaicony, pozbawiony codziennej rutyny.

4 września, dzień czwarty: trochę dłużej, znacznie lepiej.


Następnego dnia nie śpieszyłam się tak bardzo. Chciałam uniknąć długiego oczekiwania na autobus. Poza tym miałam w pamięci słowa o stopniowym wydłużaniu czasu spędzonego przez dziecko w żłobku. Wydłużyłam go więc nieznacznie, bo o jakieś 20 minut. 

Tym razem Robert przywitał mnie w zupełnie innym nastroju. Uśmiechał się od ucha do ucha. Dowiedziałam się, że praktycznie przez cały czas był radosny i świetnie się bawił. Pani zaproponowała, żebym następnym razem przyjechała godzinę później. Czyli - postęp! :)

Robert pomachał pani rączką na pożegnanie. Przez cały czas był bardzo radosny. Tym razem oczekiwanie na busa było łatwiejsze, choć również się przedłużyło. Była ładna pogoda, więc poszliśmy jeszcze na krótki spacer. W domu Robert, tak jak poprzednio, mocno zasnął.

5 września, dzień piąty: obiadek i drzemka! 


To właściwie było do przewidzenia. Kiedy następnego dnia przyjechałam o godzinę później, okazało się, że Robert w najlepsze śpi :) Zresztą większość dzieci spała o tej porze. Żłobek był teraz zupełnie innym miejscem - było w nim cicho i sennie.

Usiadłam na korytarzu. Nie mogłam przestać się uśmiechać. Adaptacja przebiegała dobrze! Zdążyłam już usłyszeć relację, że Robert był przez cały czas w dobrym nastroju, bawił się i zjadł cały obiad. 

Obudził się bez płaczu, szczęśliwy i wypoczęty. Nie śpieszyliśmy się z wyjściem. Ponieważ mieliśmy dużo czasu, poszliśmy na plac zabaw i tam bawiliśmy się tak długo, aż dołączył do nas tata :)

Mimo tak długiej drzemki, Robert był zmęczony. Zasnął w samochodzie. 

6 września, dzień szósty: co to będzie?


Dzień szósty jest dzisiaj :) Mam odebrać Roberta około godziny 14:00, czyli prawie przed końcem dnia! Podobnie jak wczoraj, nie będziemy jechać busem do domu, tylko poczekamy, aż mąż skończy pracę.

Od początku wierzyłam, że mój synek bez większego trudu przyzwyczai się do żłobka. W międzyczasie pojawiły się obawy i wątpliwości, okazały się jednak niepotrzebne. Chyba mogę już robić plany na następny tydzień ;)

Każde dziecko jest inne.


Dużo się teraz pisze o adaptacji. W jednych placówkach wygląda to lepiej, w innych gorzej. Czytam między innymi o przedszkolankach, które dosłownie wyrywają rodzicom dzieci z rąk. Jednocześnie słyszę z wielu stron, że najlepsza metoda to: pożegnać się jak najszybciej i wyjść, nie przedłużać i nie opóźniać momentu rozstania.

U nas w żłobku wygląda to właśnie tak: pani otwiera drzwi i zaprasza dziecko do środka, pożegnanie trwa dosłownie chwilę. Czy to jest dobre? Dla mojego synka - tak. Robert jest dzieckiem, które łatwo czymś zainteresować, zabawić. Nie trzyma się kurczowo rodziców. Myślę też, że metoda małych kroczków, którą zastosowaliśmy, znakomicie się sprawdziła w naszym wypadku.

Jeśli czujesz, że Twoje dziecko może potrzebować innego podejścia, najlepiej będzie, jeśli porozmawiasz o tym z opiekunkami. Im też zależy na tym, żeby Twoje dziecko czuło się w żłobku jak najlepiej. To jest ich praca, ich powołanie, jak to określiła jedna pani z naszego żłobka. Dobrze wiedzą o tym, że od ich podejścia zależy, czy dziecko będzie zadowolone i spokojne i przede wszystkim, czy będzie chciało przychodzić tam codziennie. Warto dać im szansę :)

poniedziałek, 7 maja 2018

O płaczu dziecka.


" - Mamo, a my dużo płakałyśmy, jak byłyśmy małe?
- Wyście w ogóle nie płakały! Jak tylko którejś z Was zdarzyło się zapłakać, od razu odnajdowaliśmy z ojcem przyczynę i reagowaliśmy."

Tak, to opowieść o moim dzieciństwie, w którą przestałam wierzyć, kiedy sama zostałam mamą :) Kiedy staliśmy się z mężem regularnymi uczestnikami dwuosobowego teleturnieju Zgadnij, czemu dziecko płacze?, w którym nagrodą była za każdym razem błogosławiona cisza, szybko dotarło do nas, że przez najbliższe miesiące-lata tak po prostu będzie. Mały będzie wybuchać od czasu do czasu rozpaczliwym szlochem, a my będziemy zgadywać: czy to kolka? A może zęby idą? A może jest zmęczony? Może znowu zgłodniał?

Różne odcienie płaczu.


Kolejna rzecz, którą musiałam zweryfikować po urodzeniu dziecka, to było przekonanie, że będę wiedziała. Z informacji, które posiadałam przed porodem wynikało, że mama ma w głowie specjalny radar, za pomocą którego rozpoznaje, co oznacza konkretny rodzaj płaczu dziecka. Cóż, urodziłam i nic takiego mi nie wyrosło.

Oczywiście, w jakimś zakresie da się to rozróżnić. Dziecko, które się właśnie obudziło płacze zupełnie inaczej niż dziecko, które spadło z łóżka (ten płacz jest straszny!). Dziecko, które jest zmęczone i senne zachowuje się w bardzo specyficzny sposób. Oprócz płaczu zazwyczaj są też inne objawy, które pozwalają określić, co dziecku dolega. Łatwo stwierdzić, czy jest głodne, czy jest mu za gorąco, czy trzeba je przebrać. Mimo wszystko, ocenianie przyczyny na podstawie samego płaczu to nieraz zupełna zgadywanka.

Dlaczego dziecko płacze?


Podstawowa przyczyna jest chyba oczywista dla każdego, ale czasem mam wrażenie, że trzeba ją ludziom tłumaczyć. Mam to wrażenie za każdym razem, gdy słyszę, że dziecko "terroryzuje", "wymusza płaczem", "jest niegrzeczne".

Dziecko płacze, bo to jego pierwszy i przez długi czas jedyny sposób komunikowania się.

Wyobraź sobie, że w wyniku jakiegoś wypadku czy choroby nie możesz mówić, nie masz kontroli nad ruchami, a jedyny sposób, w jaki możesz zakomunikować innym, że coś Ci dolega lub że czegoś potrzebujesz, to głośny krzyk. Wyobrażasz sobie? Chcesz coś zjeść - musisz krzyknąć. Chcesz do toalety - musisz krzyknąć. Swędzą Cię plecy, nie możesz się podrapać - musisz krzyknąć. Światło Cię razi, chcesz, żeby ktoś je zgasił - musisz krzyknąć. Coś Cię boli - krzyczysz.

To mówisz, że nie będziesz tego nadużywać?

Dziecko jeszcze nie wie, że można cierpieć w milczeniu. Kiedy odczuwa potrzebę, to ją komunikuje. Im jest starsze, tym więcej poznaje sposobów na komunikację, może np. pokazać coś rączką. Potem zaczyna używać pierwszych słów. Jednak długo podstawowym sposobem na poinformowanie opiekunów, że coś jest nie tak, pozostaje płacz.

Bunt dwulatka? Dlaczego dziecko starsze nadal płacze?


Pamiętam, jak przestraszyłam się kiedyś jednej dwulatki. To znaczy, oczywiście nie dosłownie ;) Wystraszyło mnie jej zachowanie. Dziewczątko pod byle pretekstem wybuchało tak dramatycznym płaczem, jakby działa jej się jakaś straszna krzywda. Ja byłam wówczas w ciąży i pomyślałam sobie, że chyba nie jestem emocjonalnie gotowa na bycie matką dziecka, które wpada w głęboką rozpacz, bo dostało nie ten kawałek ciasta, który chciało.

Dlaczego dwulatek tak bardzo płacze? Choć mój synek jeszcze nie ma dwóch lat, myślę, że znam już odpowiedź na to pytanie. Otóż, ten płaczący dwulatek ma w sobie jeszcze sporo z tego noworodka, który znał tylko jedną formę komunikowania się. Choć jest już starszy, choć potrafi już powiedzieć i pokazać, o co mu chodzi, nadal jest przecież tym samym dzieckiem, które przez większość swojego króciutkiego jeszcze życia ogłaszało swoje potrzeby głośnym płaczem. Jest do tego przyzwyczajony. Jeszcze nie nauczył się, że ta komunikacja może wyglądać inaczej. Dopiero się tego uczy, a zadaniem jego rodziców jest mu w tym pomóc.

Czy dziecko powinno się wypłakać?


Pisałam o tym już raz, pisali o tym inni, ale myślę, że jest to kolejna rzecz, która wymaga częstego podkreślania.

Kiedy Twoje dziecko płacze, weź je na ręce i przytul. Proste jak nie wiem co.

Czy rozpuszczę w ten sposób dziecko? Nie. Noworodka, niemowlęcia nie da się rozpuścić. Mówiąc, że dziecko jest rozpuszczone zakładasz, że ma ono jakąś świadomą postawę życiową i przemyślane reakcje, za sprawą których manipuluje otoczeniem. Tymczasem mowa tu o dziecku, które jeszcze nie wie nawet, że może wstrzymać się z oddaniem moczu do chwili, kiedy będzie siedzieć bezpiecznie na nocniku.

Dziecko płacze nie dlatego, że jest złośliwe i chce Cię dręczyć, zmuszając do ciągłego biegania do łóżeczka. Ono płacze, bo jest przerażone. Obudziło się, a obok nie ma mamy. Nie wie, gdzie jesteś. Jeszcze nie myśli na tyle abstrakcyjnie, by założyć, że na pewno jesteś w pokoju obok. Nie wie nawet, czy jeszcze Cię kiedyś zobaczy. 

Dziecko pozostawione samo sobie, żeby się wypłakało, w końcu zaśnie. Z wyczerpania. Wyobrażasz sobie, jakie to uczucie, tak bardzo zmęczyć się płaczem, by mimo przerażenia zasnąć? Dlaczego ludzie pozwalają na to, by ich maleńkie dzieci doświadczały czegoś takiego?

Metoda usypiania dziecka poprzez pozostawienie go samego, by się wypłakało, jest metodą "skuteczną". Dziecko po pewnym czasie przestaje płakać. Uczy się, że to nic nie daje, że i tak nikt nie przyjdzie go uratować. Jest zdane samo na siebie. A płacz męczy, od płaczu zdziera się gardełko. Dziecko leży więc w milczeniu i w przerażeniu, aż w końcu zasypia. Za ścianą jego mama śpi spokojnie, zadowolona, że tak świetnie wychowała dziecko...

A pod tym linkiem przeczytasz, jakie skutki dla mózgu dziecka powoduje ta metoda: https://www.ofeminin.pl/dziecko/mam-dziecko/pozwalanie-dziecku-na-wyplakiwanie-sie-niesie-negatywne-skutki-dla-jego-mozgu/

Moje dziecko płacze, czy jestem złą matką?


Spokojnie. Nie jesteś. Czasem niewiele możemy poradzić na płacz naszej pociechy. Bywa tak, że ciężko odgadnąć przyczynę, a dziecko nie powie nam przecież, o co chodzi. Nawiasem mówiąc, uważam, że co najmniej połowa znajomych mi dzieci wcale nie miała żadnej kolki, po prostu płakały z niewyjaśnionych przyczyn, a kolka była łatwym wytłumaczeniem ;) Ale mogę nie mieć racji.

Najważniejsze i najlepsze, co możesz zrobić, to być blisko i okazać dziecku swoją miłość. Nawet jeśli nie od razu ukoisz ból brzuszka lub wyrzynających się zębów, dziecko uczy się, że może na Ciebie liczyć i że jesteś przy nim, gdy Ciebie potrzebuje. 

Pamiętaj, że ten czas, kiedy dziecko jest malutkie i tak bardzo potrzebuje Twojej bliskości, nie będzie trwał wiecznie. Kiedyś będzie nastolatkiem i może się zdarzyć, że tulenie się do mamy to będzie dla niego obciach ;) Lepiej wytul je teraz porządnie za wszystkie czasy!

wtorek, 27 lutego 2018

Czego nauczyła mnie najgorsza chwila w życiu?

Mam prośbę. Nie komentujcie tego tekstu bez przeczytania go. To bardzo ważny dla mnie wpis i na pewno będę robiła dużo, by dotarł do jak największego grona odbiorców. Ale nawet jeśli trafiliście tu przypadkiem, poświęćcie chwilę na jego przeczytanie. Nie jest aż tak długi ;)

Mam na imię Martyna. Od dziewięciu lat jestem szczęśliwa.

Chociaż bliższa prawdy będę pewnie, gdy napiszę, że już nigdy nie byłam tak nieszczęśliwa jak dziewięć lat temu, równo dziewięć lat temu. Każdy następny dzień był lepszy. Nawet dzień, kiedy byłam oskarżana publicznie o przerażające rzeczy. Nawet dzień, w którym straciłam pracę, wydawałoby się, że idealną dla mnie. Nawet dzień, w którym pod względem zawodowym i finansowym straciłam praktycznie wszystko, co miałam. Nawet dzień, w którym dowiedziałam się, że nikt nie jest w stanie pomóc mi z moją bezpłodnością (haha, tak, był taki dzień!). W każdym z tych dni czułam się tak, jakby zawalił się dach mojego domu. Ale dziewięć lat temu czułam, jakby zawaliły się jego fundamenty.

Kiedyś myślałam o tym, co się wtedy zdarzyło, jako o wypadku. Teraz najczęściej używam słowa zdrada. Bo tak to widzę - zdeptanie czyjegoś zaufania i potraktowanie drugiej osoby jak przedmiot, to w pierwszej kolejności zdrada.

Dlaczego nie napiszę bardziej dosadnie? Mam kilka powodów, ale najważniejszym z nich jest uniwersalność tego, co chciałabym Wam przekazać. Każdy z nas nosi w sobie różne blizny. Niektórzy z Was stracili kogoś kochanego. Niektórzy zmagają się z ciężką chorobą, swoją lub bliskiej osoby. Niektórzy nie mogą mieć czegoś, czego pragną najbardziej na świecie. Niektórzy mają za sobą nieszczęśliwe małżeństwo, inni noszą w sobie jeszcze rany z dzieciństwa. Nie podejmuję się oceniania, kto cierpiał bardziej, czyja tragedia jest gorsza. To, co chcę Wam powiedzieć, jest do Was wszystkich.

I jeszcze - skąd we mnie tyle śmiałości, że chcę przekazywać Wam jakąś mądrość, jakąś wiedzę, jakieś rady? Czy nie mam w sobie pokory? Owszem, mam. Tyle lat różnych doświadczeń nauczyłoby pokory każdego, więc i ze mną się udało :) Mam jednak wrażenie, że nauczyłam się kilku ważnych rzeczy i moim obowiązkiem jest przekazać je dalej, bo może ktoś jeszcze ich potrzebuje. Być może każdy z Was mógłby napisać taki tekst. Ale napisałam go ja.

Czego nauczyłam się przez te dziewięć lat od największej życiowej kraksy?

1. Nikt nie poradzi sobie z tym, co Ci się przydarzyło, lepiej niż Ty.



Nie piszę tego po to, aby zniechęcić Was do zwierzania się, do dzielenia się swoją historią. Broń Boże! Jeśli tylko macie siłę i czujecie potrzebę, by o nich mówić, mówcie głośno! Piszę raczej po to, żeby usprawiedliwić te wszystkie osoby, które nie umiały odpowiednio zareagować.

Kiedy byłam nastolatką, miałam swój życiowy dramat, o którym wspominałam tutaj już raz. W pewnym momencie poczułam potrzebę, żeby podzielić się nim z osobami, które uważałam za bliskie. Spotkało mnie wówczas sporo rozczarowań. Okazało się, że prawie nikt nie potrafił zareagować na moje zwierzenie tak, jak tego oczekiwałam. Dzisiaj, jako osoba dorosła, nie widzę w tym nic dziwnego. Tak po prostu jest.

Ludzie kiepsko sobie radzą z bólem, którego nie czują.

Kiedy będziesz opowiadać innym o tym, co przeżyłaś, trafisz najprawdopodobniej na trzy rodzaje reakcji. Pierwszy: jak to dobrze, że nie mnie to spotkało. Często uzupełniony uzasadnieniem: nie spotkało mnie, bo jestem inna niż Ty, ostrożniejsza, rozsądniejsza. Drugi rodzaj reakcji to: a wierz, zdarzyło mi się/mojej koleżance/komuś coś podobnego, tylko że... i od tej pory rozmawiacie już tylko o tamtej osobie i o tym, co jej się przydarzyło, a wiadoma rzecz, że ona miała o wiele gorzej. Trzeci, najbardziej przykry typ reakcji to negowanie Twoich słów, a wręcz zarzucanie kłamstwa. Przecież to niemożliwe, no już nie rób z niego takiego drania, to taki porządny facet! Może coś źle zrozumiałaś? Może Ci się wydawało? Jesteś pewna? 

Wiesz... To jest bardzo trudne i bolesne, ale te osoby nie mówią tego, by Cię zranić. One najzwyczajniej w świecie nie mają pojęcia, co powiedzieć. A coś powiedzieć trzeba. Te osoby, które negują Twoje doświadczenie, najprawdopodobniej nie są w stanie sobie z nim poradzić. Może świadomość, że coś złego spotkało Ciebie, osobę tak bliską i ważną, jest dla nich zbyt trudna i bronią się przed nią właśnie w ten sposób. Udają, wmawiają sobie, że to na pewno nieprawda, to nie mogło się zdarzyć.

Kiedy zrani Cię czyjaś reakcja, spróbuj zrozumieć, skąd mogła się wziąć? Co jest jej przyczyną? I nie rezygnuj z mówienia o sobie. Ale pociechy, pomocy szukaj nie w czyichś słowach, ale raczej w samym fakcie, że możesz o tym opowiedzieć, że nie musisz dusić tego w sobie. Jeśli natomiast potrzebujesz usłyszeć od kogoś konkretne słowa pocieszenia, poproś o nie! Proszę, powiedz, że to nie moja wina. Proszę, powiedz, że kiedyś to nie będzie tak boleć. Może gdy nakierujesz swoich rozmówców na oczekiwany tor, okaże się, że jednak potrafią z Tobą porozmawiać na ten temat? Przecież to są Twoi bliscy. Zasługują na szansę.

2. Twoje życie się nie kończy. Jeszcze możesz być szczęśliwa.



Już słyszę, jak mówisz: "łatwo powiedzieć!". Tak, łatwo powiedzieć. Tak samo, jak łatwo mi było powiedzieć parze starającej się o dziecko: "nie martwcie się, uda się Wam, nam też się w końcu udało". Nie jestem już tą osobą, która zmagała się z bezpłodnością, tak samo nie jestem już osobą, która zmagała się z traumą. Mówię te słowa łatwo, bez ciężaru emocjonalnego, z coraz słabszą pamięcią o tym, jak się czułam, kiedy dotyczyły one również mnie. Ale mimo wszystko mówi przeze mnie także moje doświadczenie.

Nie wiem, kim jesteś i co przeżywasz. Ale prawdopodobnie masz przed sobą jeszcze wiele lat. Prawdopodobnie nie przeżyłaś jeszcze nawet połowy swojego życia. Naprawdę myślisz, że jedno wydarzenie jest w stanie przyćmić te wszystkie lata i wszystko, co się w ciągu nich wydarzy?

Być może potrzebujesz dużo czasu, by się pozbierać. Może to będzie kilka lat. Może dziesięć. Może więcej. Ale gdy minie ten czas, nadal będziesz mieć życie przed sobą. I okaże się, że słońce nadal wschodzi, jedzenie smakuje, a po ulicy chodzą ludzie, których jeszcze nie poznałaś. To po prostu niemożliwe, żeby już nigdy nie miało Ci się przydarzyć nic dobrego!

Jestem żoną fantastycznego mężczyzny i mamą cudownego dziecka. Jestem zakochana jak nastolatka. Jestem szczęśliwa. Walczyłam o to szczęście, ale też nie robiłam nic niemożliwego, nic szczególnie trudnego, by je osiągnąć. Po prostu żyłam, byłam, kochałam. Nie jestem nikim bardzo wyjątkowym. Nie istnieje żaden powód, dla którego ja miałabym na to zasługiwać, a Ty nie.

Niedawno pisałam bardzo emocjonalną recenzję, w której ze szczególnym oburzeniem odniosłam się do fragmentu książki mówiącego o tym, że nie da się pokonać raka. Bo to nieprawda i kłamstwo. Są ludzie, którzy wygrali z rakiem. Nie wiem, kim jesteś i co przeżywasz, ale jeśli nawet z rakiem można wygrać, to z Twoim cierpieniem też. Ono nie jest nieuleczalne.


3. Związki bez przyszłości powinno się zakończyć jak najszybciej.



Słyszałam to już tyle razy. Ty pewnie też. W różnych sytuacjach, w różnych okolicznościach. Może nawet też zdarzyło Ci się tak powiedzieć. Co za podła kobieta, jak mogła zostawić takiego wspaniałego mężczyznę! Nie mogę jej wybaczyć, że tak go potraktowała (zupełnie jakby to nie była sprawa wyłącznie pomiędzy nimi dwojgiem)! Co za nieszczęście, że ten związek się rozpadł!

Słuchajcie. Co za szczęście, że ten związek się rozpadł!

Wiecie, jaka była alternatywa? Że ten związek by przetrwał. I dwoje ludzi, którzy nie powinni być ze sobą, którzy nie umieją być ze sobą, tkwiliby dalej w przedziwnym układzie, w którym przynajmniej jedna strona nie jest już szczera. Może jeszcze pchnęliby ten kulawy związek na jakiś wyższy etap. Może pojawiłyby się dzieci. Straszna wizja, prawda?

Masz złamane serce i cierpisz, bo zostałaś sama, ale czy wiesz, co Ci groziło? Mogłaś tkwić w związku bez miłości. Z facetem, który nie chce z Tobą być. Który Cię oszukuje, może zdradza, nie szanuje, może nawet stosuje wobec Ciebie przemoc. Albo: z facetem, którego Ty już nie kochasz. Na którego nie możesz patrzeć. Którego wolałabyś zostawić i być z kimś zupełnie innym, ale z jakichś szalonych powodów decydujesz się jednak to ciągnąć.

Tu nie chodzi o to, kto zawinił! Czujesz, że to Ty jesteś tą złą stroną? Zatem zrób najlepszą rzecz, którą możesz zrobić i odejdź.

Facet Cię nie szanuje? Zostaw go! Ty już go nie szanujesz? Zostaw go!

Nie odejdziesz, choć Ci źle, bo boisz się, co ludzie powiedzą? A jeśli znajdą się tacy ludzie, którzy powiedzą "to fantastycznie, że od niego wreszcie odchodzisz", to będzie Ci łatwiej podjąć decyzję? To poszukaj takich ludzi, a reszty po prostu nie słuchaj.

To jest Twoje życie. Nikt nie przeżyje go za Ciebie, więc nikt też nie ma obowiązku wybaczać Ci decyzji, które dotyczą Twojego życia.

4. To, co się stało, nie świadczy o Tobie.



Kiedy byłam jeszcze nastolatką ze wspomnianym wcześniej bagażem doświadczeń, usłyszałam raz w odpowiedzi na moją opowieść:
"Nie możemy być przyjaciółkami, bo jesteśmy od siebie zbyt różne. Ja bym nigdy nie pozwoliła, żeby coś takiego się wydarzyło". 

Nawet mnie to jakoś nie zabolało. Chyba miałam już trochę dystansu do całej tej sprawy, a reakcję koleżanki uznałam za zwyczajnie niemądrą. Ale zapadło mi w pamięć, że wówczas chyba po raz pierwszy ktoś uznał, że coś, co mi się przydarzyło świadczy o tym, jaką ja jestem osobą. Pewnie nie po raz ostatni.

I mnie samej zdarzało się nieraz pomyśleć o sobie, że chyba mam w sobie coś, co sprawia, że przyciągam różne dziwne, niefajne sytuacje. Chyba wiele osób ma gdzieś zakorzeniony taki sposób myślenia. Zupełnie krzywdzący i niesprawiedliwy.

Czy zdarzyło Ci się pomyśleć kiedyś: nie mogę się z nią przyjaźnić, bo ona złamała kiedyś nogę? Albo nie lubię go, bo go okradziono? Czy zdarzyło Ci się pomyśleć, że nie znajdziesz wspólnej płaszczyzny z tym człowiekiem, bo zmarła mu babcia?

Dlaczego jedne wydarzenia z życia nie są traktowane jako podstawa do formułowania ocen i wypowiadania się na temat czyjegoś charakteru czy osobowości, a inne już tak?

Kiedy zdecydowałam, że napiszę ten tekst, zastanawiałam się przez chwilę, czy udzielić w nim jakichś praktycznych rad: jakich sytuacji unikać, na co uważać, kiedy powinna Wam się zapalać ostrzegawcza lampka w głowie. Po czym dotarło do mnie, że wcale tego nie chcę. Nie chcę przekazywać nikomu, że warto żyć jak cień, w wiecznym poczuciu zagrożenia, wiecznie ostrożnie i zachowawczo. Żyjąc w ten sposób wcale nie gwarantujesz sobie, że nic Ci się nigdy nie przydarzy, a przy okazji zamykasz się na wiele ciekawych przeżyć. Robisz sobie więcej krzywdy niż pożytku.

Ten chłopak, którego skreśliłaś, bo w Twoim odczuciu jedno wypowiedziane przez niego zdanie może świadczyć o tym, że lepiej go unikać - mógł być w rzeczywistości rewelacyjnym facetem, może nawet tym jedynym. To miejsce, w które wolałaś nie pójść, mogło być w rzeczywistości miejscem, w którym spotkałoby Cię coś wspaniałego. Ta sytuacja, której na wszelki wypadek wolałaś uniknąć, mogła być punktem wyjścia dla nowego, wyjątkowego rozdziału w Twoim życiu.

5. Co za tabu, do cholery?



No właśnie, co za tabu, do cholery?

Pół życia, a może dłużej słyszę, że o czymś nie wypada mówić. Publicznie albo i w ogóle. Przeważnie dotyczy to kobiet i spraw związanych z płciowością. O seksie oczywiście nie wypada mówić. Pożądanie, orgazm - nie wypada, no skąd, porządna kobieta nie mówi o takich rzeczach. Miesiączka - nie wypada, przecież jak to tak można mówić wprost o tym, że krwawisz co miesiąc jak większość kobiet na świecie? Zresztą o braku miesiączki też nie wypada mówić. O chorobie - nie wypada, przecież to sprawy osobiste. O częściach ciała - nie wypada, o ile są to części ciała przypisane tylko do jednej płci. O bezpłodności - nie wypada. O poronieniach - nie wypada. O doznanej przemocy też oczywiście nie wypada mówić. Całkiem spora rzesza kobiet postanowiła przełamać to tabu w ramach akcji #metoo, ale szybko dostało im się, że to przesada i niedługo nie wolno będzie nawet komplementu powiedzieć.

Ludzie! Nie wypada to łysemu włos z głowy. Nie wypada stały ząb u zdrowego człowieka. 

Czy ja zrobiłam coś złego, żeby mieć się teraz tego wstydzić?

Niech to będzie jasne: bardzo szanuję i popieram prawo do tego, żeby ktoś milczał, jeśli nie chce o czymś mówić. Jeśli nie czuje się na siłach. Jeśli ma swoje powody. Ale wstyd? Ale tabu? Wielkie bzdury i tyle. Wielkie, krzywdzące bzdury.


6. Nie jesteś sama.



Na którymś etapie radzenia sobie z wspomnianą sytuacją, zaczęłam szukać pozytywów w tym zdarzeniu. Jest ich, wbrew pozorom, bardzo dużo. Największym jest niewątpliwie to, że był to dla mnie impuls do zakończenia związku. Ale to nie wszystko, pozytywnych aspektów jest o wiele więcej. Dlatego właśnie mówię, że od dziewięciu lat jestem szczęśliwa.

Nie chcę jednak bawić się tutaj w Pollyannę i zarażać Was moim podejściem. Nie ośmieliłabym się tłumaczyć osobie, która naprawdę cierpi, że powinna się zamiast tego cieszyć, bo jej cierpienie ma też dobre strony. Ale jest jedna dobra rzecz, o której chcę Wam powiedzieć: wspólne doświadczenia zbliżają ludzi.

Ja odkryłam cały nowy świat. Zaczęło się od tego, że sporo czytałam. Oczywiście na interesujący mnie temat. Widziałam tytuł, uznawałam, że to może mnie dotyczyć i czytałam. I odkryłam, jak wiele osób myśli i czuje podobnie jak ja. Odkryłam, że to jest cała rzesza osób podobnych do mnie, dzielących wspólne doświadczenia i przemyślenia. I że to są te osoby, których wcześniej unikałam, bo wydawały mi się dziwne, zbyt głośne, zbyt zasadnicze. Okazało się, że naprawdę wiele nas łączy.

Żałuję trochę, że nie miałam wcześniej takiej wiedzy. Ale cóż, kiedyś musiałam ją zdobyć.

7. Nie oceniaj pochopnie doświadczenia innych osób.



Właśnie, jeśli już mowa o doświadczeniach...
Często zbyt łatwo zakładamy, że jeśli ktoś o czymś nie mówi, to znaczy, że tego nie ma. Albo jeśli podzielimy się z kimś naszym doświadczeniem, to ten ktoś odwzajemni nam się swoją historią. A skąd. Wcale nie musi.

Ja też nieraz robiłam ten błąd. Dwie sytuacje dość mocno dały mi do myślenia. Pierwsza, krótko po rozpadzie mojego związku: spotkanie w gronie kobiet, cztery nieznajome dziewczyny, uczestniczki badania. Miałyśmy rozmawiać czysto teoretycznie o kwestiach bezpieczeństwa, ale dość szybko zaczęłyśmy sięgać po przykłady z własnego życia. Trzy spośród nas. Jedna, pomimo przedłużających się rozmów i atmosfery coraz bardziej zachęcającej do zwierzeń, nie powiedziała o sobie właściwie nic. Czy to możliwe, że ona jedna nie miała żadnej historii w zanadrzu? Czy raczej: nie czuła się na siłach, by o niej opowiedzieć?

Druga sytuacja. Siedzimy sobie przy piwku, ja i moja przyjaciółka ze szkolnej ławy. Ja jej opowiadam w miarę szczegółowo, jak doszło do tego, że byłam z jednym facetem, a teraz jestem z drugim. Kiedy w bardzo oszczędnych słowach zasygnalizowałam, że coś przełomowego wydarzyło się w tamten wieczór 9 lat temu, ona nagle zrobiła dziwną minę i bardzo szybko musiała akurat w tym momencie iść do toalety. Przypadkiem tak się złożyło? Tyle o niej wiedziałam, ale może jednak nie powiedziała mi wszystkiego?

Nie wiesz, co przeżyła druga osoba. Nawet jeśli jesteście ze sobą blisko. Nawet jeśli mówi Ci "wiesz o mnie wszystko", to wcale nie musi mówić prawdy.

8. On też jest czyimś dzieckiem.



Ten punkt może dziwić na tej liście, ale uwierzcie mi, odkąd jestem mamą, tak właśnie na to patrzę.

Ta osoba, która Cię zraniła, która Cię źle potraktowała, też jest czyimś dzieckiem. Jego mama tuliła go z czułością do snu. A może właśnie tej czułości w którymś momencie zabrakło. Pewnie starała się nauczyć go wszystkiego, co ważne. Może czasem ustępowała zbyt łatwo. Może przypadkiem przekazała coś, czego wcale nie chciała przekazać. Może coś było w relacji między rodzicami, co pozwoliło mu uwierzyć w jakąś dziwną wizję bycia w związku. Myślę, że jego rodzice bardzo się starali, by wychować wartościowego człowieka. Myślę, że zrobili mnóstwo świetnej roboty. Nawet idealna matka nie jest w stanie zagwarantować, że jej dziecko nigdy nie zrobi niczego złego. Ja też nie mogę zapewnić, że żadna kobieta nie zapłacze nigdy przez mojego syna. Wiem, że będą płakały. Już teraz tulę te kobiety w moim sercu i przepraszam je, ale mój syn jest i będzie tylko człowiekiem. Popełni błędy. Mam nadzieję, że wyciągnie z nich wnioski i poprawi się, i kiedyś naprawdę uszczęśliwi jakąś kobietę.

Wierzę, że mężczyzna, z którym na kilka lat zetknęło mnie życie, jest dobrym człowiekiem. Tak jak i ja jestem dobrą kobietą, choć zrobiłam w życiu niejedną złą rzecz i niejedną osobę zraniłam. Wierzę, że być może tworzy teraz piękny, szczęśliwy związek z kimś innym. Może ma córeczkę i myśli sobie, że pozabijałby wszystkich, którzy potraktują ją kiedyś tak, jak on potraktował mnie. Myślę, że może być dobrym mężem i ojcem.

Wybaczenie jest najlepszym, co możesz zrobić dla siebie. On może, ale wcale nie musi przejmować się tym, czy mu wybaczyłaś. Ale Ty dzięki temu będziesz mogła ruszyć do przodu. Póki nie wybaczasz, tak naprawdę tkwisz jeszcze w przeszłości.

9. Jeśli to przetrwasz i nie zwariujesz, to już nic Cię nie pokona.



To była tak naprawdę pierwsza rzecz, jakiej się nauczyłam, ale zdecydowałam się zostawić ją praktycznie na koniec, jako pewne podsumowanie.

Może i stwierdzenie, że co Cię nie zabije, to Cię wzmocni jest dość radykalne, ale jednak - doświadczenia sprawiają, że nie tylko nabierasz odporności, ale też przekonujesz się, ile tak naprawdę masz w sobie siły. W komfortowych warunkach tego nie sprawdzisz.

Wspomniałam na początku, że życie nie rozpieszczało mnie także i później. Bywało ciężko. Nawet dwa ostatnie lata, tak cudowne dla mnie, miały swoje dramatyczne momenty. Ale zawsze towarzyszyła mi świadomość, że przecież na słabą nie trafiło. Że może to chwilkę potrwa, ale w końcu i tak sobie poradzę. Przecież już wiem, na ile mnie stać.

10. Skorzystaj z pomocy.



Trochę dziwnie mi umieszczać tu radę, z której sama nie skorzystałam. Ale uważam, że zbrodnią byłoby ją pominąć. Jeśli zmagasz się z trudnym, bolesnym doświadczeniem, poszukaj pomocy psychologa lub psychoterapeuty. Nie lecz się samodzielnie. Nie ryzykuj kontaktu z jakimiś wątpliwej profesji "specjalistami". Poszukaj lekarza.

Ja żałuję, że tego nie zrobiłam. Ale kiedy dojrzałam do takiej decyzji, to już właściwie nie było o czym gadać; żyłam już zupełnie innymi sprawami, ważniejszymi i pilniejszymi.

Nie twierdzę, że na pewno nie poradzisz sobie bez fachowej pomocy. Ale to jest trochę jak samodzielne skręcanie mebli bez żadnej instrukcji. Może się uda, a może okaże się, że jakaś śrubka miała być jednak w innym miejscu. I niby mebel stoi, ale w zupełnie niespodziewanym momencie może się załamać.

No i - czy samodzielnie stwierdzisz, że już na pewno sobie poradziłaś? Mnie zajęło to sporo czasu.

To żadna ujma czy wstyd, korzystać z pomocy, kiedy jej potrzebujesz.

--

Bardzo liczę na to, że podzielicie się ze mną swoimi refleksjami. Zapraszam również na mój fanpage Szczęśliwa Siódemka. Jeśli chcecie, możecie tam do mnie napisać.