czwartek, 19 grudnia 2019

Mamo, nie czekaj!


Grudzień sprzyja refleksjom i wspomnieniom. Dla mnie są to szczególne wspomnienia. Trzy lata temu tuliłam noworodka i wszystko było dla mnie tak bardzo nowe. Dwa lata później, również w grudniu, tuliłam następnego noworodka, a śliczny dwulatek patrzył na niego z zaciekawieniem i pytał "A co to?". Wiedziałam już, że pewnymi sprawami nie muszę się tak bardzo przejmować. Nabyłam doświadczenia, a jednocześnie widzę wyraźnie, że większość rzeczy robię jednak tak samo jak za pierwszym razem. 

Choć może nie jestem już nowicjuszką, z upływem czasu mam coraz więcej pokory. Tak jak trzy lata temu, tak i teraz nie czuję się odpowiednią osobą, by uczyć kogoś, jakim powinien być rodzicem. Mam doświadczenie tylko z moją dwójeczką, a skąd w ogóle mogę mieć pewność, że nie popełniam błędów? Czas pokaże. Mogę tylko podpowiedzieć, co u mnie - mam wrażenie - świetnie się sprawdziło.

Mamo, nie czekaj!


Na początku mojej wielkiej przygody z macierzyństwem często słyszałam "poczekaj", "warto poczekać". I jakoś tak wyszło, że nigdy się do tej rady nie zastosowałam. Nie dlatego, że nie chciałam - po prostu tak się złożyło. Może jestem z natury niecierpliwa. Z perspektywy czasu bardzo się cieszę, że nie czekałam! Uważam, że wyszło mi to na dobre. I możesz się ze mną nie zgodzić, tym bardziej, że zapewne słyszałaś nieraz coś zupełnie przeciwnego - ale chciałabym Ci powiedzieć, młoda mamo, że w tych sytuacjach po prostu nie warto czekać.

Nie czekaj z dzieleniem się swoją radością.


"Poczekaj do trzeciego miesiąca z mówieniem o ciąży, bo wcześniej to jeszcze nic nie wiadomo" - znacie to skądś? Ja owszem. Gdy to słyszałam, kiwałam z powagą głową i święcie wierzyłam, że tak właśnie trzeba. Miałam szczery zamiar poczekać do tego trzeciego miesiąca i aż do tego czasu nie zdradzać nikomu mojego słodkiego sekretu, bo przecież jeszcze nie wiadomo... Czy przeżyje

Cóż, tajemnicy przed mężem i tak nie zdołałabym zachować, bo obserwował mnie jeszcze uważniej niż ja sama. Rodzina dowiedziała się zaraz później, pracodawca zresztą też, bo okazało się, że moja pierwsza ciąża była zagrożona i faktycznie nie było jeszcze wiadomo, czy oboje z Robertem wyjdziemy z tego cało. Musiałam więc iść na L4. Jak się skończyło, to dobrze wiecie :) Ale chciałam zwrócić Waszą uwagę na coś innego.

A gdyby moja historia wyglądała inaczej? Gdyby jednak Robert nie przetrwał tych pierwszych, trudnych tygodni? Musiałabym wtedy zmierzyć się z bardzo bolesną stratą... SAMA?

Czy właśnie tego oczekujemy od kobiet, czy z tym się liczymy, kiedy decydujemy się na wszelki wypadek nic nie mówić? Gdybym straciła Roberta, na pewno byłoby to dla mnie potwornie trudne i jestem przekonana, że nie chciałabym zachować tego w tajemnicy. Nie chciałabym przechodzić przez to sama. Powiedziałabym rodzinie, przyjaciołom. Szukałabym w nich oparcia.

Nie twierdzę, ze trzeba od razu powiadamiać o ciąży wszystkich znajomych i cały świat. Ale moim zdaniem, nie warto zwlekać z rozmową z najbliższymi osobami.

Nie czekaj ze spotkaniami z bliskimi ludźmi.


W trosce o zdrowie maleństwa i jego wątłą jeszcze odporność, wiele mam decyduje, by przez pierwsze trzy miesiące po urodzeniu nikt go nie odwiedzał, poza może absolutnie najbliższą rodziną. I ono też nie jest zabierane w odwiedziny. Kiedy piszę te słowa, aż sama sobie nie dowierzam i sprawdzam co chwilę: nie pomyliło mi się coś?

Pierwsza sprawa: ta troska zupełnie na nic się nie zda, gdy maleństwo ma starsze rodzeństwo, które uczęszcza do żłobka lub do przedszkola. Pamiętam, że gdy Michał był malutki i poważnie zachorował, stanęłam przed dylematem: czy powinnam wypisać Roberta ze żłobka na te kilka miesięcy? Byłaby to bardzo trudna decyzja, i na pewno miałaby ogromny, niekoniecznie pozytywny wpływ na Roberta. Na szczęście później było już tylko lepiej.

Obaj moi synowie od początku mają kontakt z wieloma osobami. Zapraszamy gości, zabieramy ich w różne miejsca, do przyjaciół, do rodziny. Mam wrażenie, że dzięki temu wyrastają na otwartych, odważnych chłopców. Łatwo nawiązują kontakty, spotkania rodzinne nie wywołują w nich stresu, który musieliby potem odchorować.

Nie czekaj z dbaniem o swoje potrzeby.


Zadbaj o formę. Nie, wcale nie musisz z tym czekać x lat od urodzenia dziecka. Nie katuj się dietami matki karmiącej, bo to jedna wielka bujda, jedz co chcesz. Nie bądź niezastąpiona, zaangażuj bliskich w opiekę nad dzieckiem, a Ty idź - na fizjoterapię. Na aerobik. Na kawę. Na pogaduchy. Na zakupy. Na co chcesz. Napij się wina, jeśli to sprawia Ci przyjemność. Ufarbuj włosy, zjedz coś niezdrowego, zaszalej. A potem wróć do swojego maleństwa i bądź najlepszą na świecie zrelaksowaną, zadowoloną z życia mamą.

Dlaczego Ci nie wolno? Bo ono jest takie malutkie i zależne od Ciebie?

Cóż, może być też gorzej. Możesz mieć, dajmy na to, wypadek i trafić do szpitala. Wtedy będzie naprawdę nieciekawie, jeśli okaże się, że ta machina nie potrafi zadziałać bez Ciebie.

Nie chodzi mi o to, by wzbudzić w Tobie poczucie wiecznego zagrożenia i zmusić do przewidywania czarnych scenariuszy. Wręcz przeciwnie! Chcę Ci tylko powiedzieć, że... Masz prawo się dobrze bawić. Masz prawo myśleć o sobie. Jak ktoś już to kiedyś powiedział, szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko. Czyli tak naprawdę, robisz to też dla niego :)


Co jeszcze dodalibyście do mojej listy? Z czym nie warto zwlekać?

piątek, 13 grudnia 2019

Dzień, w którym skończył się bunt dwulatka.



Miałam nadzieję, że może uda mi się obudzić dzisiaj przed 5:05, czyli przed godziną, o której trzy lata temu Robert otworzył swoje piękne oczka i wydał z siebie pierwszy krzyk. Ale umówmy się, to strasznie wczesna pora ;) Na szczęście poranne okrzyki nie weszły mu w nawyk. Jeszcze godzinę później nasz Urodzinek spał smacznie z jasnymi włoskami rozsypanymi na poduszce.

Tak, zaprosiłam Was tu dzisiaj, żeby opowiedzieć Wam o moim trzyletnim już (a nie dwuletnim) chłopczyku. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko? ;) 

Dobrze pamiętam Roberta sprzed trzech lat. Był duży jak na noworodka, prawie całkiem łysy, z delikatnym jaśniutkim meszkiem na głowie, z gładką buźką, prześliczny. Starałam się zapamiętać każda chwilę, niczego nie stracić, bo wiedziałam, że te chwile, kiedy jest taki maleńki, miną bezpowrotnie znacznie szybciej niż można byłoby się spodziewać. I rzeczywiście, minęły! Ale uwierzcie mi, że teraz jest jeszcze cudowniej.

Co jest najpiękniejsze w byciu mamą trzylatka?


Mogę dowiadywać się od niego różnych rzeczy.

Na przykład, jak nazywają się jego koledzy i koleżanki. Nawet ta ulubiona koleżanka! Wiem, że uczyli się piosenki o Mikołaju, a wcześniej - bardzo ładnego wierszyka o przedszkolu. Wiem, że na wycieczce widział króliczki. Nie tylko ja pokazuję mu świat, ale on też zaprasza mnie do swojego świata i opowiada mi o przeżyciach z całego dnia. 

Mogę wdawać się z nim w dyskusje.

A powiem Wam, że potrafi dyskutować! Cieszy mnie, że gdy zadaję mu pytanie, mogę liczyć na odpowiedź. Kiedy coś mu nie odpowiada, potrafi mi powiedzieć, o co chodzi. Kiedy chce coś uzyskać i przekonać mnie do czegoś, potrafi wdzięczyć się i łasić jak kotek! Uwielbiam te zdania, które musiał usłyszeć najpierw z moich ust, wypowiadane jego słodkim głosikiem.

Mogę się z nim śmiać. 

Kiedy udaje małpkę, kiedy stwierdza, że dynia na surowo jest "bleee!", kiedy coś go mocno rozbawi, kiedy cieszy się z niespodzianki, kiedy bawi się z braciszkiem. Czasem śmiejemy się bez powodu, po prostu dlatego, że mamy świetny nastrój.

Mogę się z nim bawić.

Mam na myśli aktywną, angażującą zabawę, włącznie z odgrywaniem ról. Ostatnio ulubioną zabawą jest udawanie "pani doktor" i wypisywanie recept na bolące kolana lub stopy. Całusy też pomagają ;)

Mogę patrzeć na jego czułość i troskę.

Oczywiście, sama też doświadczam tych jego czułych gestów. Przytula mnie, głaszcze, bawi się moimi włosami. Daje mi buziaka, gdy jedzie do przedszkola. Martwi się, gdy coś mnie boli. Jest moim kochanym, troskliwym małym przyjacielem.

Mogę się wzruszać z jego powodu.

Jak choćby wtedy, gdy znalazł przypadkiem zdjęcie męża, które noszę w portfelu. Spojrzał, przytulił z czułością do serduszka i powiedział: "moje tatuś!" (tak, rodzajniki się czasami mylą) ;) 

Mogę być z niego prawdziwie dumna.

Och, dumna jestem zawsze, każdego dnia. Z maleńkiego Michasia oczywiście również. Ale są takie momenty, gdy Robert bardzo mocno zaskakuje mnie swoją dojrzałością. Na przykład w sklepie, gdy pomaga mi ułożyć zakupy na taśmie, a potem cierpliwie czeka, aż wszystko spakuję - choć dobrze wiem, jak wielką ma ochotę na smakołyk, który tam leży wśród tych zakupów. Albo kiedy daje większe, sprawniejsze autko swojemu braciszkowi, a sam bawi się mniejszym.  Albo kiedy stara się zapiąć kurtkę, choć wcale nie chce jej mieć na sobie - ale wie, że trzeba, bo na zewnątrz jest zimno. Takich sytuacji jest naprawdę dużo.


Bycie mamą dwulatka okazało się niezwykłą przygodą, która wiele mnie nauczyła, dostarczyła niezapomnianych wrażeń i wzruszeń, choć też nieraz przynosiła frustrację i bezradność, bo określenie bunt dwulatka nie wzięło się znikąd. Nawet jeśli wiem, że tak naprawdę to nie jest żaden bunt, tylko próba poradzenia sobie z całym ogromnym wachlarzem emocji, trudnych dla maleńkiego jeszcze, zagubionego, bardzo szybko rozwijającego się człowieczka. Teraz ta przygoda się skończyła, na szczęście będę mogła przeżyć ją jeszcze raz, z Michasiem. Tymczasem Robert ma dla mnie kolejną podróż w nieznane - bunt trzylatka? Ha, nic strasznego :) Damy radę!

środa, 4 grudnia 2019

Co mogę dla Ciebie zrobić w grudniu? "Brzuszkowy Mikołaj" raz jeszcze!



Wpis powstał w ramach akcji #blogrudzień2019

Brzuszka już nie ma, ale "Brzuszkowy Mikołaj" działa nadal! 


I będzie działać, póki starczy mi zapału, choć codzienność podwójnej matki, przeziębienia, obowiązki i plany nieraz skutecznie mi go odbierają. Ale bez obaw, z początkiem grudnia poczułam przypływ sił, chęci i świątecznego nastroju :) W tym roku pomożemy kolejnym wspaniałym, dzielnym mamom!

Powiem Wam, że to jest istna magia. Grudniowa magia pomagania, jak pisałam w zeszłym roku. Jeszcze kilka dni temu godziłam się z tym, że cała para poszła w gwizdek, zabrakło mi determinacji i po prostu w tym roku to nie wyszło. Czułam się niezręcznie na myśl o tym, że miałabym poruszać w rozmowach temat organizowanej przeze mnie akcji, bo przecież co to za akcja, jakaś fanaberia jednej blogerki, której się wydaje, że może zmieniać świat? Listopad minął, sama nie wiem kiedy, a w temacie "Brzuszkowego Mikołaja" nie działo się nic. Zastanawiałam się, czy to może nie był jednorazowy zryw serca? Czy warto próbować jeszcze raz?


Zaczął się grudzień i wszystko się zmieniło :) Wróciła do mnie ta energia i motywacja sprzed roku, zaczęłam się cieszyć na myśl o przygotowaniu paczki. Wspaniałe osoby zaoferowały wsparcie dla akcji :) Liczba osób zainteresowanych akcją ciągle rośnie. Spodziewam się, że w tym roku powstanie jeszcze więcej cudownych prezentów niż poprzednio!

Mam już wybraną mamę, do której zostanie wysłana moja paczka. Wiem, że naprawdę przyda jej się pomoc, którą mogę jej zaoferować. Tymczasem w mojej głowie ciągle kiełkują nowe pomysły: jak jeszcze możemy pomóc? Co jeszcze mogę zrobić dla drugiej osoby, przy ograniczonym budżecie, licznych obowiązkach i niemałych własnych potrzebach?

Jedną z cennych tegorocznych lekcji (chyba zacznę je spisywać!) było dla mnie odkrycie, że przeważnie możesz jednak coś zrobić. Ludzie boją się prosić o pomoc, co nie znaczy, że jej nie potrzebują. Czasem warto zapytać. Zastanowić się. Gdybym była na miejscu tej osoby, co sprawiłoby mi radość? Jaką pomoc najchętniej bym przyjęła?

Odwiedziny


Ludzie są nieraz porażająco samotni. Życie toczy się obok nich, a oni nie mogą się w nie włączyć, bo brak im zdrowia, sił, a może kogoś, kto po prostu zdjąłby z nich na chwilę część obowiązków. Gdy ktoś spędza czas w szpitalu, przykuty do łóżka, lub może poświęca każdą chwilę na opiekę nad bliską osobą, nawet krótkie spotkanie i rozmowa może być okazać się wyjątkowym prezentem i świątecznym cudem.

Przyznam, że marzy mi się, żeby przejść się któregoś dnia na oddział pediatrii, gdzie spędziliśmy Święta w zeszłym roku, i poprawić trochę humor pacjentom i ich rodzicom :) Teraz, kiedy napisałam Wam o tym, mam jeszcze silniejszą motywację, by faktycznie to zrobić! Mam tylko nadzieję, że mnie stamtąd nie wygonią :D

Oczywiście, odwiedziny mogą poprawić nastrój nie tylko osobie przebywającej w szpitalu. Może znasz kogoś, kto choruje lub po prostu jest w kiepskiej formie i potrzebuje towarzystwa? Zapytaj. Zaproponuj :)

Pomoc w wykonywaniu obowiązków


Osobiście wydaje mi się, że to jedna z trudniejszych form pomagania. Wszyscy mamy przecież swoje zajęcia, codzienną rutynę, nierzadko pod koniec dnia jesteśmy bardzo zmęczeni. Skąd wziąć siłę i czas na to, by jeszcze przejąć część obowiązków innej osoby? Ale może jest coś, co lubisz robisz, co będzie stanowić dla Ciebie miłą odskocznię od rzeczywistości - a ktoś dzięki Tobie na chwilę odpocznie?

Mam też wrażenie, że nawet te same, żmudne, codzienne zadania mogą sprawić nam przyjemność o wiele większą niż zwykle, gdy zobaczymy, jak bardzo ktoś się cieszy z ich powodu :)

Kartki świąteczne


Źródło: Madka roku

Niektórzy o nie proszą. Muszę przyznać, że pod tym względem zawsze zawalam :( Nigdy mi nie po drodze na pocztę, zapominam, przegapiam terminy. Może w tym roku zbiorę się i wyślę choć jedną :)

Piękne kartki świąteczne, wraz z egzemplarzem książki "O królewiczu, który się odważył" można licytować teraz u Madki roku. Kwota zostanie przekazana na cel charytatywny - i patrzcie, tym sposobem można pomóc dwóm osobom jednocześnie!

Wsparcie finansowe


Mimo wszystko taka pomoc jest zazwyczaj najpilniejsza. To nie muszą być duże kwoty. Ja najczęściej wpłacam 10-20 zł, rzadko więcej. Zdarza się, że chcę wesprzeć kilka różnych zbiórek w tym samym czasie, dlatego większa kwota byłaby już pewnym obciążeniem dla mojego budżetu.

Wspomniałam wcześniej o aukcji charytatywnej. Z pewnością wielu spośród Was będzie szukać w najbliższym czasie prezentów - mikołajkowych, gwiazdkowych, może macie jeszcze inne okazje, tak jak ja? Warto rozejrzeć się, może znajdziecie coś interesującego właśnie na aukcjach tego typu. Wtedy nie tylko dajecie radość swoim bliskim, ale też realnie pomagacie komuś potrzebującemu.

Pomóżmy!


Z całego serca zachęcam Was, byście współtworzyli ze mną akcję "Brzuszkowy Mikołaj". Im więcej nas będzie, tym więcej mam dostanie wspaniałe prezenty! Poza tym - będę miała większą motywację, żeby bardziej się przyłożyć w przyszłym roku ;)

Oczywiście, jeśli zamiast tego wspieracie inną akcję, w pełni to rozumiem. Tak naprawdę chodzi o to, żeby w tym magicznym, świątecznym miesiącu okazać serce komuś, komu poszczęściło się trochę mniej niż nam.

Życzę Wam wszystkim dużo, dużo miłości!


Wpis powstał w ramach corocznej akcji #blogrudzień, organizowanej przez Magdę, autorkę bloga Magda M. Codziennie przez cały grudzień będzie pojawiał się kolejny wpis o tematyce okołoświątecznej. Odwiedźcie nasze strony!

1 grudnia – Mama na całego
2 grudnia – Tarapatka
3 grudnia – Dzieciorka
4 grudnia – Szczęśliwa Siódemka 
5 grudnia – Do herbaty
6 grudnia – Z naciskiem na szczęście
7 grudnia – Przed ślubem
8 grudnia  – MamAsia Ogarnia
9 grudnia – Wysmakowana
10 grudnia – Dziubdziak
11 grudnia  – Pozytywny Dom
12 grudnia – Młoda mama pisze 
13 grudnia – Atrakcyjne wakacje z dzieckiem
14 grudnia – Młoda Mamma
15 grudnia – Kopanina.pl
16 grudnia – Pogodnie przez życie
17 grudnia – Humory Zmory
18 grudnia – Asertywna Mama
19 grudnia – Jaśkowe Klimaty
20 grudnia – I jak w domu
21 grudnia – Carpe Diem
22 grudnia – Dieta To Kobieta
30 grudnia – Magda M.

czwartek, 28 listopada 2019

365 powodów do wdzięczności, czyli: pierwsze urodziny Michałka.



365 dni, a każdy wart tego, by za niego dziękować. Każdy wypełniony Twoją obecnością, malutkimi rączkami, oczkami, minkami. Dwanaście cudownych miesięcy!


Pierwszy miesiąc

Szybko pokazałeś nam, że wcale jeszcze nie wiemy wszystkiego o byciu rodzicami. Kilkutygodniowe dziecko z zapaleniem płuc? Nie wiedziałam, że takie rzeczy zdarzają się w troskliwych rodzinach. Teraz już wiem. Tydzień w szpitalu, wenflon w małej główce - nazywaliśmy Cię teletubisiem, a pielęgniarki dziwiły się nam, że nie jesteśmy przerażeni. Jedyna w swoim rodzaju Wigilia spędzona na oddziale.

Byłeś przez cały czas radosny, pogodny i szybko przybierałeś na wadze. Przez większość dni sprawiałeś wrażenie zupełnie zdrowego. Pozdrawiam w tym miejscu lekarza, który próbował mi wmówić, że kaszlesz dlatego, bo za często Cię karmię :) Oj, to był ciężki dzień.


Drugi miesiąc

Poznałeś dużo wspaniałych osób, w tym ciocię Gosię, która nieco później została Twoją chrzestną. Tym sposobem masz dwie, a nawet trzy ciocie o tym imieniu - co za zbieg okoliczności :)

Na szczęście nie chorowałeś już więcej. Codziennie obdarzałeś nas swoimi pięknymi uśmiechami. W kraju działy się wtedy smutne rzeczy, więc i nasze nastroje nie były najlepsze, ale Twoja wesoła bezzębna buźka zawsze potrafiła nas pocieszyć.

Trzeci miesiąc

Nie czułam się dobrze. To, co ominęło mnie dwa lata wcześniej, tym razem chyba faktycznie mnie dopadło. Może nie od razu odnalazłam się w roli mamy dwóch synów, może faktycznie proza życia była wówczas trochę mniej znośna. Ale Wy dwaj, Ty i Robert, każdego dnia dawaliście mi siłę. Twój brat już wtedy zachwycał nas swoją troskliwością i czułością wobec Ciebie. Ty - wiadomo - siedem kilo uśmiechu, radości, zadowolenia z życia.

Czwarty miesiąc

Po raz pierwszy zostałeś na jakieś dwie godzinki beze mnie z babcią, a my z Twoim tatą wyskoczyliśmy na randkę. Dobrze się bawiłeś, tylko ta butelka nie bardzo Cię przekonała, prawda? Okazałeś się konserwatywnym zwolennikiem karmienia piersią :) Dość długo nie akceptowałeś innej formy podawania pokarmu.

Kształtowała się Twoja relacja z bratem. Czasem bywał zazdrosny o to, że okazuję Ci tak dużo uwagi. Ale też tulił Cię, bawił się z Tobą, dzielił się swoimi zabawkami.


Piąty miesiąc

To była dopiero rewolucja, co? Pojechaliśmy do dziadków w odwiedziny, tylko jakoś tak wyszło, że nie wróciliśmy na noc do domu. Mało tego, mijały kolejne dni, a my nadal nie wracaliśmy. Ale kto by narzekał! Świetnie się bawiłeś u dziadków. Miałeś do dyspozycji mnóstwo zabawek i fantastyczne, szerokie łóżko, na którym nauczyłeś się turlać :)

Szósty miesiąc 

Nadal u dziadków! Co prawda, odwiedziliśmy kilkakrotnie ogród, który dobrze znasz, ale do domu nie wchodziliśmy. Coś się tam działo, kręciły się tam osoby, których chyba nie znałeś. Ale mama i tata nie martwili się, więc i Ty zachowywałeś pogodę ducha. Nawet pomimo tego, że zęby szły i bardzo Cię męczyły.

Co do pogody, to było gorąco, oj... Słońce nawet trochę parzyło. Co chwilę musiałam przenosić koc w cień. A i tak próbowałeś z niego zejść, aby skubać trawę jak mała kózka :)


W tym miesiącu odbył się Twój chrzest. Nie bez przygód - wracaliśmy z kościoła przy akompaniamencie grzmotów i grubych kropel deszczu bębniących o dach auta. Ale spędziłeś piękne chwile z rodziną, również z ciocią Gosią i wujkiem Wojtkiem, czyli z Twoimi wspaniałymi chrzestnymi :) 

Kiedy wróciliśmy do domu, okazało się, że nasza łazienka bardzo się zmieniła :) Teraz jest piękna, prawda?

Siódmy miesiąc

Przetrwaliśmy już zapalenie płuc, więc ospa to dla nas drobiazg, prawda? Strasznie biednie wyglądałeś z tą zsypaną krostami buzią! Na szczęście zniosłeś chorobę bardzo dobrze. Praktycznie nie gorączkowałeś, nie traciłeś też dobrego nastroju. Pewnie miał na to wpływ również fakt, że Twój starszy brat troskliwie się Tobą opiekował.

Ósmy miesiąc

Nauczyłeś się siadać i raczkować :) Kiedy zorientowałeś się, że wyżej jest ciekawiej, chciałeś koniecznie opanować jak najwięcej umiejętności.

Spacery stały się teraz o wiele ciekawsze. Choć czasem ciężko było wyjść z domu przez upały i komary! W domu też zresztą bawiłeś się świetnie, a do Twoich ulubionych zabawek należała butelka z wodą.

Dziewiąty miesiąc

Wstawałeś, tańczyłeś, chodziłeś, trzymając się mebli! Nauczyłeś się też schodzić z łóżka, choć trzeba przyznać, że do tej pory czasami Ci się myli i próbujesz skakać z niego na główkę...

Po raz pierwszy wybraliśmy się na plażę. Woda w jeziorze Cię nie zachwyciła, za to spacery były dla nas wszystkich bardzo przyjemne :)


W sierpniu pojechaliśmy też na pierwsze tak dalekie wakacje, do moich rodziców, a Twoich dziadków. To był cudowny czas! Tyle zabawy, miłości, radości, nowych ludzi, nowych miejsc... I piesek, z którym ścigałeś się na czworaka :)

Dziesiąty miesiąc

Kolejna wielka rewolucja w Twoim życiu - żłobek! Nie zapomnę pierwszego dnia, gdy przyjechałam po Ciebie po dwóch godzinach, a Ciocia mi mówi, że Michałek śpi! Twoja adaptacja w żłobku była chyba jeszcze łatwiejsza niż w przypadku Twojego brata, a wydawało mi się, że lepiej już się nie da :)

Pokochałeś żłobek, a żłobek pokochał Ciebie :) Martwiłam się, że teraz to dopiero zaczniesz chorować, ale trzymałeś się dzielnie. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale kiedy wracałeś do domu, widziałeś mnie o wiele bardziej wypoczętą i pełną energii niż do tej pory.

Jedenasty miesiąc


Październik - nie przepadam za tym miesiącem, ale w tym roku naprawdę się udał :) Było ciepło, złociście i ogniście. Zapamiętam go jako czas spacerów i spotkań z cudownymi ludźmi. Na szczęście zdrowie Was nie opuszczało, czego nie mogę powiedzieć o sobie - zupełnie niespodziewanie zachorowałam na anginę. Na szczęście Was nie zaraziłam :)

Dwunasty miesiąc

Chłodniejsze dni, choroby, upadek z łóżka... Trzymam się myśli, że trudniejsze dni też są potrzebne, żebyśmy bardziej docenili te dobre. Listopad nas wymęczył, cała nadzieja w grudniu, że da nam trochę odpoczynku.

Dziś.


Pobudka o czwartej rano? Radosny uśmiech, mnóstwo energii i chęć zabawy? Michałku, oj, będziesz spał w ciągu dnia...



Na szczęście jesteś już zdrowy. Co rano jeździsz do żłobka, tam spędzasz radośnie czas, tworzysz z pomocą Cioć piękne prace plastyczne. Jesz coraz więcej, coraz lepiej gryziesz tymi swoimi imponującymi ośmioma zębami :) Zauważyłam, że znowu swędzą Cię dziąsełka, chyba idą trójki!

Kiedy wspominam, jaki był Robert w Twoim wieku, wydajesz mi się trochę młodszy. Może mimo woli widzę w Tobie ciągle maluszka, to mniejsze i bardziej bezbronne z moich dzieci, podczas gdy z Ciebie już taki duży chłopak! Nie, nie porównuję Was. Obaj jesteście całym moim sercem.

Wszystkiego najlepszego, kochany Urodzinku. Obyś zawsze był tak pogodnym, uśmiechniętym chłopakiem, pełnym miłości i zaciekawienia.

czwartek, 21 listopada 2019

"O królewiczu, który się odważył" - przepiękna baśń z wartościowym przesłaniem!





Gdy piszę te słowa, na moim biurku leży pewna książka. Chciałam ją przeczytać od chwili, gdy dowiedziałam się, że zostanie wydana. Czekałam na nią niecierpliwie, a teraz wreszcie mam ją w rękach. To bajka "O królewiczu, który się odważył" autorstwa Katarzyny Wierzbickiej, nagrodzona w tegorocznej edycji konkursu "Piórko".

Mogę się teraz przechwalać, że czytałam teksty Kasi Wierzbickiej na długo przed ukazaniem się tej książki! Wielu z nas czytało. Kasia prowadzi wspaniałego bloga o nazwie Madka roku. Na pewno kojarzycie, że wspominałam tu o nim nieraz. Kiedy czytałam błyskotliwe, fantastycznie napisane relacje z życia Kasi i jej rodziny, jej talent literacki zawsze robił na mnie ogromne wrażenie. Wiedziałam, że warto czekać na jej książkę.

Przyznam, że sama myślałam o wysłaniu swojej propozycji na konkurs "Piórko", ale przegapiłam termin. W sumie trochę się z tego cieszę ;) Moja radość ze zwycięstwa Kasi jest dzięki temu niezmącona myślą o mojej własnej przegranej. Spróbuję w przyszłym roku, a co! :)

O królewiczu, który się odważył.


Sam tytuł mnie urzekł. Kryje się w nim tajemnica - na co odważył się królewicz? Jednocześnie pozwala choć trochę domyślić się, jakie przesłanie niesie bajka - i że jest to przesłanie bardzo piękne. Cenię w bajkach tę wartość, jaką jest inspirowanie czytelników, by stawiali czoła swoim strachom, by wierzyli we własne siły, by sięgali po to, o czym marzą pomimo obaw i zwątpienia. Sama staram się przekazywać podobną treść w tym, co piszę.

Królewicz, o którym tutaj mowa, marzył o tym, by zaczęto traktować go poważnie. Chciał udowodnić, że jest dzielny, postanowił zatem stoczyć bohaterską walkę. Okazało się, że to trudniejsze niż myślał - bo, zresztą, czy z każdym trzeba walczyć? Może jednak lepiej porozmawiać, zobaczyć odmienną perspektywę, punkt widzenia osoby, która tylko wydaje się groźna? Może ta inna osoba też się czegoś boi - albo przynajmniej odczuwa niepokój?

Może wszyscy jesteśmy do siebie podobni bardziej, niż nam się wydaje? Może w każdym z nas jest taki mały królewicz, czekający na to, by go dostrzeżono i doceniono? Ja - dorosła baba - zobaczyłam w królewiczu bardzo dużo z samej siebie.

Ogromną zaletą książki jest humor, przejawiający się w zabawnych dialogach, zaskakujących zwrotach akcji i chyba przede wszystkim - w zderzeniu wielkich ambicji królewicza z faktem, że tak naprawdę jest on nadal małym chłopcem i doświadcza typowo dziecięcych zmartwień i lęków. Najmłodsi czytelnicy z łatwością będą mogli się z nim utożsamić. 

Starsi odbiorcy znajdą w książce nie tylko przepiękne, uniwersalne przesłanie, ale też - między innymi - subtelne nawiązania do znanych baśni. A jeśli jesteście uczuciowi, myślę, że zakończenie opowieści wzruszy Was równie mocno jak mnie!

Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły, żeby nie odbierać Wam przyjemności samodzielnego odkrywania jej niespodzianek. Ale niech wisienką na torcie będzie ten krótki cytat - oto, co powiedziała moja ulubiona postać z książki, zapytana o to, jakie jest jej największe marzenie:
"W sumie to nie wiem. Nie chciałam być Hermenegildą i siedzieć całymi dniami w zamku, więc sobie stamtąd poszłam. A co dalej? Pewnie coś wymyślę."

Jakie to proste, prawda? :)

Ilustracja z książki.
Autorka ilustracji: Julia Hanke


Książka jest przepięknie wydana. Wygodny format, dobra jakość druku, idealna wielkość liter. Warto wspomnieć o ilustracjach wykonanych przez Julię Hanke. Muszę przyznać, że preferuję inny styl ilustrowania, być może za bardzo tkwię we wspomnieniach z dzieciństwa i książkach, które wówczas wyglądały nieco inaczej :) Na pewno ilustracje do "Królewicza, który się odważył" są spójne, dobrze oddają treść książki i charakter postaci. Jestem przekonana, że zachwycą wielu odbiorców. 

Co tu dużo mówić - z reguły nie zachęcam tutaj do robienia zakupów w konkretnej sieci, ale teraz po prostu muszę: biegnijcie szybko do sklepu z owadem w logo, dopóki to cudo można znaleźć na półkach, bo naprawdę warto!

piątek, 15 listopada 2019

Listopad podwójnej matki.



Miałam ochotę zatytułować ten tekst "Listopadowe wpadki podwójnej matki", ale pomyślałam, że przez ten rym za bardzo skopiuję nazwę bloga mojej koleżanki, Sylwii - matkiupadki.pl (pozdrawiam!) :) Zostaje więc taki tytuł, jaki jest, choć będzie o wpadkach, a nawet i o upadkach i wypadkach.

Słuchajcie, co odkryłam w ciągu minionych dwóch tygodni, kiedy najpierw chorował jeden synek, potem drugi, w międzyczasie obaj, i tak przez pół miesiąca w ogóle nie mieliśmy odpoczynku od chorób i lekarstw:

Z jednym dzieckiem w domu jest łatwiej.


Przekonałam się o tym ostatnio, kiedy po długim weekendzie Michał, jako już zupełnie zdrowe dziecko, pojechał do żłobka po raz pierwszy od tygodnia. Robert natomiast został w domu z gorączką i kaszlem. Spodziewałam się huraganu, ośmiu godzin nieustannego zabawiania biedaka przyzwyczajonego do codziennych rozrywek w przedszkolu, no i ogólnie przewidywałam, że będzie raczej ciężko. Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, spędziliśmy razem spokojny, wręcz relaksujący dzień. Po części wynikało to zapewne z osłabienia wywołanego gorączką, ale też z faktu, że byliśmy tylko we dwoje.

Prawie trzyletni Robert wydaje się o wiele bardziej absorbujący niż niespełna roczny Michałek. Wszędzie go pełno, ma milion pomysłów na minutę. Jest też jednak o wiele bardziej samodzielny. Łatwiej się z nim dogadać, potrafi powiedzieć, czego potrzebuje. 

Wiecie, jaki był ten jeden, decydujący argument, dzięki któremu zdecydowaliśmy z mężem, że Robert będzie miał młodsze rodzeństwo? Bo będą się ze sobą bawić we dwóch/we dwoje. Cóż, na ten etap jeszcze musimy poczekać. Jak na razie tych chwil, w których dwaj braciszkowie zajmują się sobą nawzajem jest znacząco mniej niż tych, w których czuję, że powinnam się rozdwoić, żeby nadążyć za potrzebami starszego i młodszego dziecka.

Dwoje dzieci, dwa kolana...


Śmiałam się ostatnio, że gdybym miała zostać mamą po raz trzeci, musiałoby mi wyrosnąć trzecie kolano. Bo jak inaczej wszystkie moje dzieci miałyby siedzieć mi na kolanach?

Michaś jest jeszcze ode mnie bardzo uzależniony, nawet pomimo tego, że świetnie sobie radzi beze mnie w żłobku. Jednak czas, który spędzamy razem, wypełniony jest przytulaniem, wspólną zabawą, strojeniem min i siedzeniem na moich kolanach. Czy raczej: na jednym kolanie, bo drugie lubi zajmować Robert.

Mój starszak ma różne fazy; czasami mam go nie tulić, nie dotykać i w ogóle dać mu spokój. Szanuję jego zdanie i nie pcham się z łapami, póki nie ma takiej konieczności. Innym razem - ostatnio bardzo często - chce się tulić, wchodzi mi na kolana i na plecy, chce siedzieć ze mną na jednym krześle, potrzebuje bliskości, czułości. Uwielbiam te nasze czułe chwile. Bywa jednak ciężko, kiedy np. karmię malucha, a starszy ciągnie mnie za rękę tą swoją małą łapką i prosi: "Mama, chodź do mnie".

Wspólne wyjścia z domu.


Praktycznie zawsze w czwórkę. Niezależnie od celu i potrzeby. Jedziemy z maluchem do lekarza? Przecież Robert nie zostanie sam. Jedziemy z Robertem? Michał jedzie z nami. Zakupy z mężem? Przecież nie będziemy szukać opieki dla dzieci na każdą taką okazję!



Niedawno byłam na spacerze z Robertem, tylko z nim, przy okazji jego choroby i wizyty u lekarza. Trafiła nam się piękna pogoda, dużo złotych liści i bardzo przyjemna przechadzka, w czasie której mogłam się zachwycać tym, jaki ten mój chłopiec już duży i samodzielny, a zarazem jaki ostrożny! On natomiast zachwycał się przejeżdżającymi autami, wszystkie zauważał i nazywał.

Zdarzają się w(y)padki.


Każdemu się zdarzają, więc i mnie, podwójnej matce, też. Posłanie chorego dziecka do żłobka? Zaliczone. Kiedy trwa sezon na przeziębienia i wszyscy wokół mniej lub bardziej pokasłują, zdarza się, że dylemat - czy on powinien zostać dziś w domu? - towarzyszy mi codziennie. Zdarzyło mi się podjąć błędną decyzję i czułam się z tego powodu bardzo źle.

Czasami nie zdążę zareagować, gdy obaj chłopcy w tym samym czasie potrzebują mojej uwagi. Biegnę do Roberta, bo ma jakiś problem, a w tym samym czasie BAM! Michał uderzył się w główkę. Krzyk, łzy jak grochy, czerwona buźka, trzeba natychmiast utulić, ukoić.

Wiecie, co jest dla mnie najtrudniejsze w macierzyństwie? To, jak często może się zdarzyć coś złego. Przeważnie nic się nie stanie, bo uważasz. Masz oczy dookoła głowy, refleks, instynkt, codziennie ratujesz swoje dzieci przed całą serią wypadków. Po czym zdarzy się ten jeden raz, kiedy nie zareagujesz wystarczająco szybko, kiedy popełnisz błąd. Wtedy nie ma znaczenia, ile razy dzięki Twojej skuteczności uniknęłaś podobnej sytuacji.

Minione dwa tygodnie, męczące, wypełnione chorobami, miały wiele momentów, w których nie byłam idealną mamą, jaką chciałabym być. Tłumaczę sobie jednak po raz kolejny: moje dzieci nie potrzebują ideału, potrzebują mnie.

Będzie tylko lepiej.


Michał bierze do rączki autko-zabawkę, jeździ nim po podłodze, świetnie się bawi. Robert zauważa go i stwierdza głośno: "Ja też chcę się bawić autkiem!". Czekam na rozwój wydarzeń. Dogadają się? Obejdzie się bez płaczu i bitwy o autko?

Robert spokojnie bierze do ręki drugi samochód, mniejszy, i dołącza do Michała. Bawią się razem, każdy swoim autkiem.

Takich sytuacji jest coraz więcej. Michał staje się bardziej kontaktowy, łatwiej wciągnąć go we wspólna zabawę, z czego Robert chętnie korzysta. Myślę, że za rok o tej porze będą mieć już swoje ulubione sprawdzone zabawy i własny, braterski świat, do którego od czasu do czasu zaproszą rodziców. Kiedy tak patrzę, jak oni szybko rosną i wspaniale się rozwijają, myślę sobie - a może nawet nastąpi to wcześniej niż za rok? :)

czwartek, 31 października 2019

Halloween - o strachach, tradycji i zabawie.

Dziś jest ten dzień, kiedy jako rozsądna osoba powinnam raczej wylogować się z mediów społecznościowych. Mam bowiem dość silną fobię, a przedmiot mojego lęku często pojawia się w obrazkach związanych tematycznie z Halloween (nie, nie chodzi o dynię) :) Jakimś cudem udało mi się jeszcze uniknąć tego nieprzyjemnego dla mnie widoku.

Zastanawiam się czasem, jak wygląda życie osób, które muszą się mierzyć ze znacznie silniejszymi lękami niż mój. Ja co najwyżej narażam siebie na śmieszność, kiedy przeglądam w księgarni książkę z ilustracjami dla dzieci, po czym dosłownie podskakuję jak szalona, bo tam jest PAJĄK. Albo słucham, jak mój kolega czyta swojej dwuletniej córeczce bajkę o pająkach i nie mam odwagi nawet zerknąć na okładkę... (dwulatka w tym czasie radośnie przegląda ilustracje). Ale to wszystko, nie mam z tego powodu napadów paniki ani innych uciążliwych objawów. Życie z czymś takim musi być naprawdę trudne.

Strach, strachy i straszydełka.


Halloween to dobra okazja, żeby porozmawiać o strachu. Wiecie, od pewnego czasu mam ten dylemat. Moje dzieci, zwłaszcza Robert, będą już niedługo w tym wieku, kiedy dość łatwo można zetknąć się z czymś potencjalnie przerażającym. Na przykład w bajkach, w książeczkach, w czasie zabawy z rówieśnikami. Halloween jest jedną z takich okazji. Jeszcze nie wiem, czy moje dzieci będą się bały wampirów, wilkołaków, szkieletów czy potworów. Ja się bałam ;) 

Czasy się trochę zmieniły, odkąd byłam dzieckiem. Mam wrażenie, że to, co kiedyś miało budzić lęk, jest coraz częściej oswajane i pokazywane jako pozytywne, przyjazne. Znacie kreskówkę o Vampirinie? Ja nie mogę powiedzieć, żebym znała, widziałam tylko reklamy w telewizji - uroczą dziewczynkę z fioletową buzią i ostrymi ząbkami, która mówi, że "tu trzeba działać jak wampirka" - czyli jak? Wyssać komuś krew? Nie wiem, może powinnam obejrzeć choć jeden odcinek dla celów poznawczych, bo naprawdę zastanawia mnie fakt, jak twórcy Vampiriny poradzili sobie z faktem, że pozytywna bohaterka jest tak jakby, no, drapieżnikiem stanowiącym śmiertelne zagrożenie dla swoich koleżanek.

Źródło: Youtube

Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem zupełnie przeciwna pokazywaniu wampirów jako pozytywnych postaci - obejrzałam wszystkie dziewięć sezonów "Pamiętników Wampirów". Jednak tam była pokazana cała wewnętrzna (zewnętrzna zresztą też) walka między człowieczeństwem a naturą bestii, żal za popełnione zło, próba zapanowania nad morderczymi odruchami, słowem: nie było to takie głupie. Miałam wrażenie, że twórcy serialu naprawdę starają się uzasadnić w sposób wiarygodny wszelkie karkołomne zwroty akcji, np. jak dziewczyna może zakochać się w kolesiu, który próbował zabić kogoś z jej bliskich? Nie spodziewam się tego typu dylematów w kreskówce o Vampirinie. Może się mylę.

Zmierzam do tego, że trochę nie wiem, jak powinnam podejść do tych nowoczesnych przyjaznych straszydełek jako mama. Nie podoba mi się to, wydaje mi się dziwne i niemądre, ale może powinnam jednak okazać zrozumienie? Na pewno moje reakcje będą dla dzieci znaczące. Chłopcy mogą nauczyć się, że mama uważa wampirki za coś złego, strasznego i sami zaczną się ich bać. Wolałabym pokazać im, że tak naprawdę strach jest w tym przypadku niepotrzebny, co nie znaczy, że koniecznie muszą to oglądać :)

Tradycja.


Jeśli nie trafiliście jeszcze na żadną dyskusję na temat tego, czy Polak powinien świętować Halloween, skoro to obca tradycja (a my mamy przecież takie piękne polskie święta!) - to zazdroszczę Wam, bo chyba żyjecie w Narnii :) Z tego co słyszałam, nawet Lewandowskim się dostało za zdjęcie w strojach Jokera i Harley Quinn, no bo jak to tak, żeby polscy celebryci promowali jakąś obcą kulturę.

Wiecie, a ja się tak zastanawiam. Tak na serio. Co nam przeszkadzają te obce tradycje? Jeśli podoba Ci się jakieś święto obchodzone w innym kraju, to co, nie masz prawa go obchodzić? Wiecie, jutro w amerykańskim kalendarzu jest Dzień Autora (National Author’s Day). Czyli moje święto! Oczywiście, że zamierzam je uczcić, co nie znaczy, że chcę tym samym zaniedbać Dzień Wszystkich Świętych. Jedno wcale nie wyklucza drugiego.

Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, otwieramy się na różnorodność, zwiedzamy egzotyczne zakątki. Przejmujemy zwyczaje z innych stron świata. Będziemy się bać Halloween, serio? A nie przeszkadza nam Santa Claus w czerwonym wdzianku?  
(Hm, może nie powinnam tego pisać, w końcu sama się za tego Santa Clausa przebieram...) :)

Polskie tradycje są piękne nie tylko dlatego, że są polskie. Są piękne, bo ludzie od lat dbają o to, by zachować pamięć o nich i kultywować je w godny sposób. Halloween, choć nie jest polskie,  też może być dla kogoś piękną tradycją.

Satanistyczne święto?


Nie chcę tu wchodzić w zbyt ciężką tematykę. Spodziewam się, że niektórzy mogą mnie zarzucić linkami zawierającymi jakieś mniej lub bardziej niewiarygodne dowody na szatańską naturę Halloween. Powiem tylko jedno:

To, czy coś jest złe zależy od tego, co z tym zrobisz. Jeśli weźmiesz do ręki nóż i ukroisz kromkę chleba, którą podzielisz się z drugim człowiekiem, będzie to dobry uczynek. Jeśli weźmiesz do ręki nóż i zranisz nim drugiego człowieka, będzie to zły uczynek. Nóż nie jest ani dobry, ani zły.

Jeśli w Halloween przebierzesz dziecko za wesołego ducha i pozwolisz mu się świetnie bawić, nie stanie się nic złego. Jeśli w Halloween przebierzesz się za niekoniecznie wesołego ducha i zrealizujesz na żywo scenariusz któregoś horroru, oczywiście będzie to złe. Problem nie leży w Halloween.

Zabawa


Przeważnie w mniejszym lub większym stopniu staramy się jakoś uczcić to Halloween. Dla nas, rodziny, która lubi urozmaicać sobie czas, jest to po prostu jedna z wielu okazji w ciągu roku, by zrobić coś niestandardowego, innego od codziennej rutyny. W tym roku nie przewiduję wielkiego halloweenowego szaleństwa, bo trochę brakło nam czasu, by się tym zająć. Ale na pewno przygotuję coś pysznego i obejrzymy jakiś dobry film :)

A tak świętowaliśmy Halloween parę lat temu :)





czwartek, 24 października 2019

Siedem październikowych ogłoszeń i refleksji.




Nie wiem, jak przepraszać za to, że tak rzadko ostatnio pojawia się tutaj coś nowego. Nie mam nawet dobrego wytłumaczenia. Cieszę się, że nadal tu jesteście, ciągle Was przybywa, czytacie mnie i czekacie na kolejne teksty.

Dziś - może trochę nietypowa dla mnie forma. Zdałam sobie sprawę z tego, że mam do poruszenia kilka ważnych tematów. Dziś będzie więc dosyć zwięźle,  konkretnie, a zarazem wielowątkowo i treściwie!


1. Po pierwsze i najważniejsze - dziś są urodziny mojej mamy! Jak wiecie, mama jest cudowną, mądrą i wrażliwą osobą, która napisała tu kiedyś przepiękny list. Pomyślcie o niej dzisiaj bardzo, bardzo, bardzo ciepło. Mam nadzieję, że zajrzy tu dzisiaj i zobaczy, jak razem ze mną przekazujecie jej najserdeczniejsze życzenia zdrowia, radości, uśmiechu i samych wspaniałych dni, a także, żeby nigdy nie zabrakło jej pięknych marzeń.



2. Muszę się Wam pochwalić: dzięki Waszym głosom otrzymałam wyróżnienie w konkursie BLOGS from HEART. Razem ze mną w gronie nagrodzonych i wyróżnionych znalazła się sama parentingowa śmietanka: Madka Roku, Mama Pod Prąd i Mama na wypasie. Spotkaliście się już może tutaj z tymi nazwami? O tak, i to dwukrotnie :) Najpierw w moim zestawieniu #shareweek, a potem własnie wśród moich faworytów w konkursie BLOGS from HEART! Co tu dużo mówić, są po prostu najlepsze :) To zaszczyt znaleźć się w takim gronie.

Gratulacje dla zwycięskiego bloga, Niedroga Droga. Życzę dalszych sukcesów i pasji w blogowaniu.


3. Zajrzyjcie tu:
https://www.facebook.com/events/464917754232296/. Akcja "Brzuszkowy Mikołaj" ruszyła i mam nadzieję, że będzie miała w tym roku jeszcze większy zasięg. Choć za oknem słonecznie, jesiennie i złociście, to jednak do grudnia zostało już całkiem niewiele czasu. Ja już czuję mikołajkową atmosferę, a Wy? :)


Jeśli ktoś chciałby napisać coś o "Brzuszkowym Mikołaju" lub porozmawiać ze mną na jego temat, jestem do dyspozycji! 

4. Na blogu Mama Pod Prąd ukazał się wywiad ze mną. Rozmawiałyśmy z Elą o tym, że macierzyństwo to nie bajka i zdarzają się w nim również trudniejsze chwile, których nie znajdziecie na pastelowo-idealnych zdjęciach na Instagramie.

Ela jest jedną z dwóch osób, które zapytały mnie w ostatnim czasie o to, jak zmieniło mnie macierzyństwo. Wiecie, że w pierwszej chwili nie wiedziałam, co odpowiedzieć? Po części dlatego, że trochę już nie pamiętam siebie z czasów przed dziećmi - a za tym, co pamiętam, ciężko tęsknić. Pamiętam między innymi starania o dziecko, częste zmiany pracy i próby wybrnięcia z kłopotów finansowych. Trochę brakuje mi imprez i sesji zdjęciowych, zwłaszcza teraz, w październiku, kiedy wszędzie jest tak kolorowo i mogłyby powstać cudowne zdjęcia! Ale powiedzmy, że to nie jest aż taka wartość, żeby uważać jej brak za jakąś wielką stratę.


Z drugiej strony - teraz robię to, co lubię, mam czas na pisanie, realizuję się, mam plany na przyszłość i dążę do ich spełnienia. Czuję się bardziej na swoim miejscu niż w ciągu kilku ostatnich lat. Czy twierdzę, że moje życie po urodzeniu dzieci stało się łatwiejsze? No nie, to chyba jednak trochę przesada ;) Ale mogę powiedzieć, że stało się o wiele lepsze. Choć czasami brakuje mi cierpliwości, ogarnia mnie frustracja i mam wrażenie, że sobie nie radzę. Ale to tylko te gorsze chwile :)

5. Pytałam Was niedawno na fanpage'u o to, bez czego nie moglibyście żyć. Udzieliliście wielu pięknych odpowiedzi, od których aż biło radością i zadowoleniem z życia :) Ale przy okazji obudziła się we mnie refleksja, która tak naprawdę towarzyszy mi już prawie od miesiąca.

Jak ciężko jest zmienić swoje przyzwyczajenia! Każdy z nas ma swój rytm życia, swoją codzienność wypełnioną drobiazgami, które czasem wydają się mało istotne... Póki ich nie zabraknie.

Mam szczęście być człowiekiem bez nałogów. Przynajmniej bez tych najgorszych. Zdaję sobie sprawę z tego, że czasem ciężko mnie wylogować, ale póki Internet stanowi moje okno na świat, miejsce pracy i platformę do współpracy z innymi twórcami, naprawdę nie widzę możliwości, by to zmienić. Gdybym miała podjąć jakieś postanowienie, wyrzeczenie, że postaram się wytrzymać przez jakiś czas bez czegoś, co jest ważnym elementem mojego życia - byłyby to słodycze. Serio, wiem, że to brzmi banalnie, bo jak tu porównywać moją niewinną miłość do czekolady i domowych ciast - z prawdziwymi dramatami, z którymi borykają się ludzie? A jednak, gdy sobie wyobrażę, że miałabym z dnia na dzień całkowicie zrezygnować ze słodyczy, uwierzcie, że robi mi się na zmianę zimno i gorąco. Jak to? Całkowicie?

Zatem może... warto spróbować? Wierzę w moc dobrych postanowień. Wierzę, że niosą ze sobą ogromną pozytywną energię, która potrafi zmieniać świat na lepsze. 

Plan jest taki: zacznie się Adwent, ja odstawiam słodkości :D Na Święta trochę sobie odpuszczę, no wybaczcie, nie wyobrażam sobie Świąt bez słodyczy ;) A od nowego roku... Zobaczymy, jak będzie. Jeśli uznam, że nadal ma to sens - postaram się wytrzymać jeszcze dłużej.

To jak? Trzymacie za mnie kciuki? :)

6. Niedawno na moim fanpage'u pojawiła się również inna, odrobinę mniej budująca dyskusja. Światopoglądowa. Piszę, że była odrobinę mniej budująca, bo jednak widzę w niej bardzo dużo jasnych stron. Przede wszystkim: cieszę się, że jesteście ze mną niezależnie od różnic między nami. Moje poglądy, z którymi się nigdy nie kryłam, nie są dla Was powodem, by przestać mnie czytać. To imponujące i dziękuję Wam za to.

Po drugie, cieszę się, że mimo różnic jesteśmy w stanie dyskutować w sposób kulturalny, z szacunkiem dla rozmówcy. Poza bardzo nielicznymi wyjątkami, nie obrażaliście się nawzajem, pisaliście merytorycznie, odnosiliście się do poglądów i stwierdzeń, bez ataków personalnych.  Za to też Wam dziękuję.

Osoba, która prowadzi ten blog, to feministka, katoliczka o światopoglądzie mimo wszystko przechylonym bardziej w lewą stronę, wegetarianka, zwolenniczka prawa do wyboru, równości i do kochania swojej drugiej połowy. Uszanuj mnie taką, jaka jestem, bo inna nie będę. Niezależnie od tego, czy powyższy opis podoba Ci się, czy nie - nadal jestem też po prostu blogującą mamą, która potrafi nieźle pisać i z której tekstów możesz dowiedzieć się czegoś wartościowego :)

7. Trochę w związku z tym, o czym pisałam wyżej - kochani, jutro w wielu szkołach odbędzie się "Tęczowy Piątek". Niezależnie od tego, jakie macie poglądy - pomyślcie, proszę, przez chwilę o tych uczniach, nastolatkach, dojrzewających młodych osobach, które odkrywają nieraz z przerażeniem, że pociągają ich osoby tej samej płci. Wiedzą, że mogą spodziewać się z tego powodu wyśmiewania i braku zrozumienia. Niektórzy decydują, że będą się z tym kryć. Niektórzy liczą, że może to tylko tymczasowe, może im przejdzie, może jak się "postarają", to w końcu zaczną czuć pociąg do osób innej płci. Inni nie wytrzymują napięcia, stresu, obaw, a czasem pogardy otoczenia, i robią sobie straszne rzeczy.


Pomyślcie o tych dzieciach, one są wśród nas. Mijasz je na ulicy. Może chodzą do klasy z Twoim dzieckiem. Jeśli istnieje inicjatywa, która pomaga im czuć się na tym świecie trochę bardziej u siebie, jeśli dzięki niej mogą poczuć się choć przez chwilę zrozumiani i akceptowani, to moim zdaniem taką inicjatywę można tylko wspierać.

poniedziałek, 14 października 2019

Jak się blogerki umówiły - o spotkaniu z Mamą Pod Prąd.



Mama Pod Prąd mówiła mi, żebym w relacji z naszego spotkania koniecznie wspomniała o tym, że rozmawiałyśmy o miesiączkach. Potwierdzam, rozmawiałyśmy, oczywiście nie tylko o tym :) Tak naprawdę temat miesiączek pojawił się w kontekście starań o dziecko, w mojej opowieści o tym, jak starałam się długo o Roberta. Przypuszczam, że ten wątek (starań o dziecko, nie miesiączek) pojawia się w większości moich rozmów o macierzyństwie.

Macierzyństwo, podejście do wychowywania dzieci, nasze doświadczenia i anegdoty związane z życiem w rodzinie, to był niewątpliwie główny temat naszych rozmów. Nic dziwnego, w końcu spotkały się dwie blogerki parentingowe.

Jak to się zaczęło


Wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że śledzę blog Eli praktycznie od samego początku. Na pewno trafiłyśmy na siebie w którejś facebookowej grupie dla blogerów. Pamiętam, że stuprocentowo kupiła mnie tym tekstem: "Koty, ciąża i... toksoplazmoza". Temat bardzo dla mnie ważny, ujęty rzetelnie i z niesamowitym humorem. I do tego przepiękne zdjęcia kotów Eli! Ja też jestem kociarą, poczułam więc wtedy, że znalazłam pokrewną duszę. Z czasem odkrywałyśmy coraz więcej wspólnych tematów i zaskakujących podobieństw między nami - nasze dzieci są niemal dokładnie w tym samym wieku, nasze związki mają identyczny staż (choć ich historia jest zupełnie inna), słuchamy podobnej muzyki, kochałyśmy się kiedyś w tych samych aktorach :) I obie boimy się pająków!

Te podobieństwa zawsze robiły na nas duże wrażenie, ale chyba jeszcze ważniejsze jest dla nas to, jak bardzo zgadzamy się w różnych istotnych kwestiach. Obie kochamy ludzi bez względu na ich narodowość, kolor skóry, orientację seksualną, wyznanie. Obie wolimy pokazywać życie bez lukru, takie jakie jest. Obie wychowujemy nasze dzieci w duchu rodzicielstwa bliskości. Bardzo lubię czytać teksty Eli, uważam, że są mądre, celne i niezwykle szczere. Cieszę się, że Ela myśli to samo o moich tekstach.

Na początku tego roku podjęłyśmy wspólne postanowienie - musimy się zobaczyć na żywo! Dla dwóch mam, z których każda ma dwoje maleńkich dzieci, to było nie lada wyzwanie. Przekładałyśmy spotkanie dwukrotnie, wreszcie jednak się udało.

Jak się spotkałyśmy?


O godzinie 11:00 (a nawet 10:59!) tego pięknego dnia Ela wysłała do mnie wiadomość: "Szczęśliwa Siódemko, jestem. Ciebie jeszcze nie widzę. :)"

Nic dziwnego, że mnie nie widziała. Co robiłam w tym czasie? Biegłam krzywym chodnikiem wzdłuż całkowicie rozkopanej ulicy, po to, by znaleźć się na kolejnej rozkopanej ulicy i dopiero za ok. kilometr złapałam tramwaj, który zawiózł mnie już bezpośrednio na miejsce spotkania. To jakiś cud, że spóźniłam się tylko 15 minut!

Nazwę to pechem, choć z perspektywy czasu widzę, że można było uniknąć tej sytuacji. Wystarczyło sprawdzić, gdzie w tym czasie trwają w Krakowie prace drogowe. Nie bywam w centrum Krakowa aż tak często, więc ilość nieprzejezdnych ulic mocno mnie zaskoczyła. Ela pomyślała pewnie wtedy, że jestem strasznie niezorganizowana i roztrzepana, nie wpłynęło to jednak źle na przebieg naszych rozmów :)

W spotkaniu brała udział jeszcze jedna wyjątkowa dziewczyna: Natalia, córeczka Eli. Mam wrażenie, że nawiązała się między nami pewna nić sympatii :) Na pewno byłam przez nią obserwowana z wielkim zainteresowaniem!

Rozmawiałyśmy z Elą... trzy godziny, albo i dłużej. Nie liczyłam czasu. Gdy już wypiłyśmy kawę i zjadłyśmy marchewkowe ciacho, wybrałyśmy się na spacer po Rynku i Plantach. Pogoda udała się niesamowicie, Natalka słodko spała w wózku, mogłyśmy bez końca włóczyć się i rozmawiać.

Zdaje mi się, że nie potrzebowałyśmy nawet chwili na przełamanie lodów czy coś w tym stylu. Od pierwszego uścisku na powitanie byłyśmy po prostu dobrymi koleżankami! W końcu czytamy się od dawna i wiemy o sobie tak dużo. Zdarzało się, że jedna z nas coś zaczynała o czymś mówić, a druga zaraz wtrącała: "Wiem!" albo "Pamiętam, pisałaś o tym". To było aż niesamowite!

O czym rozmawiałyśmy?


Poza tym, że o miesiączkach? :) Kiedy pisałam Wam jakiś czas temu, że planuję napisać relację ze spotkania z Elą, od razu zastrzegłam, że nie będę cytować naszych rozmów :) To nie był wywiad przeznaczony do publikacji, po prostu spotkanie dwóch dziewczyn, które zajmują się blogowaniem. Mogę Wam zdradzić, że mówiłyśmy sporo o naszych dzieciach i rodzinach, o wspomnieniach, o zespole Kelly Family, serialu "Przyjaciele", a także o planach na przyszłość. Obie mamy wspaniałe plany związane z robieniem tego, co kochamy! Patrzcie, to kolejna rzecz, która nas łączy :)

Myślę, że jesteśmy też zgodne co do tego, że musimy się zobaczyć jeszcze raz, albo i wiele razy. Pewnie jeszcze nadarzy się okazja :)

Uwielbiam spotykać się z ludźmi, z którymi dzielę pasję. W Internecie nieraz łatwiej odważyć się na otwartość i szczere rozmowy, jednak tego bezpośredniego kontaktu nic nie zastąpi :) Hm, jeśli mieszkacie lub będziecie przejazdem gdzieś w okolicy Krakowa, Bochni i myśleliście kiedyś o tym, że chcielibyście pogadać ze mną na żywo - piszcie do mnie, może akurat się umówimy :)

A teraz, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, lećcie odwiedzić blog Eli: Mama Pod Prąd :)

piątek, 4 października 2019

Sławków, miasto mojego dzieciństwa :) Kościół, karczma i inne miejsca.



Autorką większości zdjęć jest Magdalena Nowacka-Kolano, artystka pochodząca ze Sławkowa, malarka i ilustratorka.

Rzadko piszę tutaj o miejscach, miastach, zabytkach. W zasadzie - nigdy? :) Teraz jednak nadarzyła się wyjątkowa okazja. W tym miejscu dziesięć lat temu miałam wziąć ślub. Wyszło inaczej ;) Jednak nadal mam ogromny sentyment do Sławkowa, zresztą nie ze względu na niedoszły ślub, a na lata, które w nim spędziłam.

Jedno z najtrudniejszych pytań, które można mi zadać, brzmi: "Skąd jesteś?", bo znam co najmniej pięć prawidłowych odpowiedzi na to pytanie :) Jednak to w Sławkowie spędziłam niemal całe dzieciństwo i okres dorastania. Moi rodzice wyprowadzili się stamtąd w 2012 roku, kiedy byłam już dorosłą osobą. Wszelkie wspomnienia związane z dzieciństwem, z domem rodzinnym, to właśnie Sławków. Aż dziwne, że nie byłam tam od tylu lat! A jeszcze dziwniejsze, że kiedy wreszcie tam pojadę, to będzie niby to samo miasto, ale jednak inne niż je zapamiętałam. I to mieszkanie, które tak dobrze pamiętam, należy już do kogoś innego i wygląda pewnie zupełnie inaczej.

Tak naprawdę wspomnienia to przede wszystkim ludzie, a w drugiej kolejności miejsca. Ale dzisiaj mówimy o miejscach :)

Sławków



Miasteczko małe, ale wyraziste. Jedno z najstarszych miast w Polsce. Położone niemal dokładnie pośrodku między Krakowem a Katowicami, a jeszcze dokładniej - między Olkuszem a Dąbrową Górniczą. Ma urok dawnych lat - ha, to cytat z piosenki o Sławkowie, jednej z wielu, bo to miasteczko inspirowało przez lata licznych poetów i tekściarzy. Wyjątkowo trafny cytat. Kiedy jesteś w Sławkowie, od razu zauważasz, że to miejsce ma historię, że setki lat temu tu również toczyło się życie.

Wiecie, jest coś ciekawego w byciu dziewczyną z małego miasteczka - kiedy tam dorastasz, często go nie doceniasz, marzy Ci się wielkie miasto, wielki świat. Gdy stamtąd wyjedziesz, miasteczko w Twoich wspomnieniach nagle pięknieje, staje się tym wyjątkowym, do którego będziesz tęsknić nawet po wielu latach. Wiecie, o czym mówię?

Kościół Podwyższenia Krzyża Świętego



Gdy byłam mała, to był mój ulubiony obiekt w Sławkowie, albo i ulubiony w ogóle :) Pamiętam, że mieliśmy w domu bardzo dużo pocztówek ze zdjęciem kościoła. Zgaduję, że musiałam regularnie prosić rodziców, żeby kupili "kościółek"!

Jest bardzo stary i rzeczywiście przepiękny. Pochodzi z XIII wieku, jest jednym z najważniejszych zabytków Sławkowa i jednym z najstarszych zabytków sakralnych powiatu będzińskiego. Wybudowany w stylu przejściowym między romańskim a gotyckim, natomiast wnętrze ma cechy barokowe. Nie będę Wam tutaj robić wykładu z historii sztuki, bo ani nie jestem najlepszą osobą do tego (co innego moja siostra), ani to nie jest adres poświęcony takim zagadnieniom :) Możecie jednak poczytać więcej na temat sławkowskiego kościoła na jego stronie internetowej. A najbardziej polecam odwiedzić Sławków i zobaczyć kościół na własne oczy!



Kościół znajduje się tuż przy Rynku, jest dość wysoko położony i dzięki temu widoczny z daleka. Kiedy przejeżdżasz przez Sławków, widzisz jego wieżę wznoszącą się nad okolicą. Ja mieszkałam na Rynku, więc mijałam kościół dosłownie codziennie. Tuż przy nim znajdowała się też filia szkoły podstawowej, gdzie chodziłam przez pierwsze dwa lata mojej edukacji.




Jedne z najmilszych wspomnień związanych ze sławkowskim kościołem to chyba roraty :) Codziennie po południu chodziliśmy tam razem z innymi dziećmi, oświetlaliśmy sobie drogę lampionami, odliczaliśmy dni do Świąt Bożego Narodzenia... Nie zapomnę też nigdy pierwszej Pasterki, na której byłam. Niespodziewanie spadło wtedy bardzo dużo śniegu. Pogrążony w mroku, przysypany śniegiem kościół wyglądał dosłownie magicznie.

W tym kościele po raz pierwszy śpiewałam psalm :) To było na mojej pierwszej komunii świętej. 

Karczma Austeria


Karczma Austeria
Źródło: slawkow.pl

Kiedy mówię ludziom, że wychowałam się w Sławkowie, rzadko zdarza się, że ktoś kojarzy tę miejscowość. Jeśli już, to pojawiają się skojarzenia związane z ulicą Sławkowską w Krakowie - tak, jej nazwa pochodzi od naszego Sławkowa. Natomiast bardzo sporadycznie, ale jednak zdarza się, że na wzmiankę o Sławkowie ktoś przypomina sobie - a, Sławków, to tam jest ta stara karczma!

To kolejny sławkowski zabytek. Jedna z najstarszych i niewątpliwie najpiękniejsza austeria zachowana do dzisiejszych czasów. Fragmenty fundamentów budynku pochodzą nawet z XIII wieku, natomiast karczma w jej obecnym wyglądzie pochodzi z XVIII wieku. Od tego czasu była oczywiście wielokrotnie remontowana, zmieniał się też jej charakter i rola. Przez pewien czas pełniła funkcję muzeum, potem domu kultury, w latach 2003-2017 funkcjonowała jako restauracja. Nie mam informacji o jej dalszym losie - wiem, że niedawno zmienił się najemca, a strona internetowa i fanpage nie funkcjonują.

Chyba tylko raz miałam okazję jeść obiad w sławkowskiej karczmie. To zrozumiałe, w końcu mieszkałam kilka kroków od niej i jadałam obiady w domu :) Ale ten jeden raz zapadł mi w pamięci, zamówiłam wówczas lokalną specjalność - pierogi z bobem. Coś wspaniałego! W przeciwieństwie do wielu osób, które znam, nieszczególnie przepadam za bobem, co dziwi nawet mnie, bo jestem fanką wszelkich warzyw strączkowych... poza bobem właśnie. Ale te pierogi smakowały po prostu wyśmienicie! Skoro nawet dla mnie były tak pyszne, to co powiedzieliby o nich prawdziwi amatorzy bobu? 

Uwielbiam stare, klimatyczne wnętrze Austerii. Byłam szczerze zainteresowana organizacją wesela w tak wyjątkowym miejscu - choć pewną przeszkodę stanowił fakt, że karczma nie mogła pomieścić zbyt wielu gości, zdaje się, że górną granicę stanowiło 60 osób. Chcieliśmy jednak zaprosić więcej osób.

Z dzieciństwa pamiętam między innymi zajęcia plastyczne, które odbywały się w karczmie, a także spektakl "Kopciuszek", na którym byłam. Przede wszystkim pamiętam jednak, że codziennie przechodziłam obok niej, bo mieszkałam bardzo niedaleko. Mijałam karczmę w drodze do szkoły, do parku, do sklepu. Była stałym elementem mojego codziennego krajobrazu.


Na koniec zapraszam Was do obejrzenia kilku zdjęć autorstwa Magdaleny Nowackiej-Kolano. Fantastycznie oddają klimat Sławkowa!






A Wy? Gdzie spędziliście dzieciństwo? :)