środa, 27 grudnia 2017

Święta, Święta... I co dalej?


Minęły Święta, te moje ulubione spośród wszystkich dni w roku. Darujcie mi, że nie chcę się za bardzo o nich rozpisywać. To dla mnie bardzo osobiste emocje, połączenie zachwytu, zadowolenia i wzruszenia z odrobiną stresu (czy wszyscy ucieszą się z prezentów?), troski (bo niektórzy z moich bliskich nie mają już na tyle mocnego zdrowia, by w pełni cieszyć się wszystkimi radościami Świąt) i jednak tęsknoty za tymi spośród moich bliskich, z którymi spędzałam każde Święta przez dwadzieścia kilka lat mojego życia. Bez względu na ogrom miłości i życzliwości, jaką otrzymuję od rodziny mojego męża, ta tęsknota zawsze we mnie jest. Na szczęście jutro zobaczymy się z moimi rodzicami :)

Jeśli miałabym się podzielić z Wami jedną świąteczną refleksją... To powiem Wam, że miał rację ksiądz Twardowski, kiedy pisał: "Śpieszmy się kochać ludzi". Tylko że to jeszcze za mało. Pewnie to oczywiste dla każdego, że im bliżsi są dla nas ludzie, tym silniejsze emocje wzbudzają. Czasem te dobre, czasem te złe. Śpieszmy się zatem mieć cierpliwość dla najbliższych. Śpieszmy się ich rozumieć. Śpieszmy się na nich nie denerwować. Pamiętaj, że kiedyś zdenerwujesz się na bliską Ci osobę po raz ostatni. Oby to nie było Wasze ostatnie wspólne wspomnienie.

To własnie chciałam Wam przekazać z okazji Świąt. Teraz pytanie brzmi, co dalej z blogiem? Od ponad miesiąca - choć z małymi przerwami - królowała tutaj tematyka świąteczna. Prezenty, świąteczna dobroczynność, adwentowe kalendarze... Teraz, kiedy jest już po Świętach, czas odpowiedzieć na pytanie:

O czym będę pisać po Świętach?


Piszecie do mnie czasem z prośbą, żebym poruszyła jakiś temat na blogu. Te wiadomości są dla mnie bardzo cenne i jestem skłonna odpowiedzieć pozytywnie na każdą taką prośbę. Dzięki Waszej inicjatywie powstały m.in. takie teksty jak: O pomaganiu, Dzieci, których nie ma, czy Siedem głów, cztery ogony, czyli: jak nie dostać kota, gdy masz w domu koty. Z przyjemnością uwzględniam więc Wasze prośby w moich najbliższych planach na kolejne teksty na blogu. Pamiętajcie o tym i piszcie, co Was interesuje!

Oto wstępna lista tematów, które zamierzam poruszyć w ciągu najbliższych tygodni/miesięcy:

  1. Na pewno pojawią się tutaj pewne podsumowania minionego roku oraz postanowienia noworoczne. Nie ma takiej możliwości, żebym odpuściła taką okazję na napisanie długiego i osobistego tekstu! ;) Nie wiem tylko, kiedy znajdę na to czas, bo nie planuję spędzać Sylwestra przed ekranem komputera. 
  2. Początek roku to także kilka moich osobistych świąt i rocznic, do których na pewno będę chciała się odnieść.
  3. Zamierzam poruszyć temat brzucha po porodzie. Co może być przyczyną tego, że czasem brzuszek nie maleje?
  4. Cukinia w kuchni. Z przyjemnością podam Wam kilka przepisów na ciekawe i smaczne wykorzystanie cukinii. Tym bardziej, że oznacza to, że będę musiała je wypróbować :) Cukinia gości na naszym stole dość często i zawsze z powodzeniem.
  5. Zamierzam zrobić przegląd znanych filmów animowanych i razem z Wami zastanowić się, czy są to na pewno filmy dla dzieci, czy może raczej dla dorosłych?
  6. Planuję w nowym roku zamieszczać na blogu co jakiś czas recenzje książek lub rozważania na temat literatury. Powiedzmy, raz w miesiącu. Przede wszystkim dlatego, że w kwietniu ma się ukazać najnowsza powieść Małgorzaty Musierowicz i po prostu nie ma takiej możliwości, żebym o niej tutaj nie napisała. A nie chciałabym też sprawiać wrażenia, że nie czytam nic oprócz książek Małgorzaty Musierowicz (póki co, jest to jedyna autorka, o której twórczości pisałam, i to aż dwukrotnie). Od stycznia zrobi się tu zatem nieco bardziej literacko.
  7. Mam zamiar napisać TEN tekst. Myślę, że sobie z nim poradzę. Poruszałam już trudne tematy, nawet takie, o których osobiście nie wiem zbyt wiele. Myślę, że to już jest dobry moment.
Osobnym pytaniem pozostaje, czy w przyszłym roku też będę prowadzić Adwentowy Alfabet. Szczerze? Jeszcze nie wiem :) Z jednej strony chciałabym w przyszłym roku zrobić coś innego, z drugiej strony... Adwentowy Alfabet to mój autorski pomysł, zupełnie własny i oryginalny. I cieszył się dużą popularnością. Może warto zrobić sobie z niego mój znak rozpoznawczy?

Cóż, niewątpliwie mam sporo czasu, żeby się nad tym zastanowić :) Póki co, mogę być spokojna, że przez jakieś dwa miesiące nie muszę się martwić brakiem pomysłów na kolejne teksty. 

Zostańcie ze mną w przyszłym roku! Jesteście tu zawsze mile widziani :)





sobota, 23 grudnia 2017

Adwentowy Alfabet 23: Z jak Zdjęcia!

Fot. Paula Przestworek
Na zdjęciu: ja
Pisałam Wam niedawno o świątecznej sesji zdjęciowej, do której przygotowywałam się razem z koleżankami. Dzisiaj z wielką przyjemnością mogę pochwalić się Wam rezultatami tej sesji. 

Zastanawiam się, która z nas dłużej marzyła o takich zdjęciach - Paula, Lidia, czy ja. Ja na pewno marzyłam o nich już od dawna. Wiedziałam, że muszę znaleźć do współpracy nad takim pomysłem osobę, która będzie nim zafascynowana równie mocno jak ja. Znalazłam, a raczej znalazłyśmy się nawzajem podczas jednej dyskusji na Facebooku. Można więc powiedzieć, że zadziałała magia mediów społecznościowych :) Ustaliłyśmy wspólnie, że każda z nas od dawna marzy o sesji zdjęciowej w wannie - z nieprzezroczystą wodą, na której będą unosiły się różne dodatki. Paula jako fotograf, ja i Lidia jako modelki. Z dziewczynami spotkałam się już wcześniej podczas organizowanej przeze mnie sesji zdjęciowej "Tajemnice lasu", wiedziałam więc, że mogę liczyć na świetną współpracę i dobrą zabawę.

Tajemnice lasu.
Fot: Paula Przestworek
Na zdjęciu: ja
Podczas ustalania szczegółów mokrej sesji Paula podsunęła pomysł, żeby jedna ze stylizacji nawiązywała do Świąt. Zareagowałam na ten pomysł chyba z jeszcze większym entuzjazmem niż jego autorka :) Świąteczne sesje zdjęciowe również zawsze mi się podobały, a już tego, co proponowała Paula - świątecznej sesji w wannie - nie widziałam jeszcze u nikogo, w żadnym portfolio. Miałyśmy szansę stworzyć coś bardzo oryginalnego. 

Ustaliłyśmy wszystkie szczegóły - gdzie zrobimy zdjęcia, jakich dodatków użyjemy, czym zabarwimy wodę. Najtrudniejsze okazało się ustalenie terminu, który pasowałby każdej z nas trzech. Jedyny dzień, który mi naprawdę nie pasował, to była sobota 16 grudnia, bo wtedy urządzaliśmy Robertowi imprezę urodzinową. Dla Pauli natomiast właśnie ten dzień był najlepszym możliwym terminem na sesję :) Ostatecznie umówiłyśmy się na niedzielę 17 grudnia.

W ciągu bardzo pracowitych trzech godzin Paula zrobiła po trzy serie zdjęć z każdą modelką; po dwie stylizacje świąteczne i po jednej szalonej imprezowej. W sam raz na Sylwestra! Zużyłyśmy na to wszystko około siedmiu litrów mleka i oczywiście jeszcze więcej wody.

Pozowałyśmy w ubraniu. Nigdy nie pozuję nago i nie zamierzam tego zmieniać, choć przyznam, że nie miałam nic przeciwko pozowaniu w wannie bez ubrania - przy założeniu, że woda będzie całkowicie nieprzezroczysta i nie będzie nic widać. Jednak okazało się, że o ile ubrania znikają pod wodą całkiem skutecznie, o tyle po zdjęciu ubrania woda okazała się trochę zbyt przezroczysta. Zdecydowanie za dużo było widać. Zostałyśmy w ubraniach, które zresztą bardzo ładnie pasowały do koncepcji sesji.

Jak się pozuje w wannie? Przyznam, że bardzo wygodnie i pachnąco :) Po pewnym czasie jednak zrobiło się nam wszystkim bardzo gorąco. Pod koniec sesji chyba każdej z nas trochę kręciło się w głowie. Pewnym utrudnieniem był też fakt, że po zanurzeniu uszu w wodzie nie słyszałyśmy prawie wcale instrukcji Pauli :)

Robert, który był obecny podczas sesji, zapewnił nam nieco nieprzewidzianych dodatkowych atrakcji. Nie przypuszczałam, że widok mamy w wannie pełnej białej wody, będzie dla niego aż tak fascynujący. Z ogromną radością wkładał rączkę do wody, chlapał i śmiał się radośnie. Pewnie nieraz wszedł przez to w kadr!

Fot. Andrzej Dymek
Na zdjęciu: ja
Mój mąż również nam towarzyszył. Ponieważ jest początkującym fotografem i robi w tej dziedzinie niesamowite postępy, zrobił mnie i Lidii również kilka zdjęć. Jest też autorem naszego wspólnego pamiątkowego zdjęcia po zakończonej sesji.

Fot. Andrzej Dymek
Na zdjęciu: ja, plecy Roberta, Paula i Lidia
Z przyjemnością dzielę się z Wami efektami tej sesji. Cieszę się, że mimo przeszkód zrealizowałyśmy nasz przedświąteczny plan. Mogę Wam powiedzieć w sekrecie, że nie zamierzamy na tym poprzestać i pewnie spotkamy się w tym samym gronie już w przyszłym roku, żeby realizować kolejne pomysły!

Fot. Paula Przestworek
Na zdjęciu: Lidia


Fot. Paula Przestworek
Na zdjęciu: ja

Fot. Paula Przestworek
Na zdjęciu: Lidia
Więcej zdjęć autorstwa Pauli znajdziecie na jej fanpage'u: Paula Przestworek Fotografia. Napiszcie do niej, jeśli chcecie umówić się na sesję!

Bardzo dziękujemy siostrze chłopaka Pauli za udostępnienie nam mieszkania, a w szczególności łazienki :)

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Adwentowy Alfabet 18: R jak Rodzice.

Słuchajcie, nie wiem, jak oni to robią. A jednak robią to co roku.


Jedno z pierwszych skojarzeń, które przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o Świętach w moim rodzinnym domu, to stół zastawiony po brzegi jedzeniem. Dwanaście potraw to był zawsze cel do osiągnięcia! Co prawda w skład tych dwunastu potraw wchodził zazwyczaj też chleb, opłatek i kompot ;) Ale też barszcz, pierogi, karp, kilka rodzajów sałatek, kluski z makiem, kulebiak…

Za każdym razem, rok w rok mama powtarzała: „W tym roku na Święta będą dwa ciasta”. I za każdym razem były dwa. Razy cztery. Bo okazywało się, że nie może być Świąt bez makowca, a w sumie to mamy ochotę na orzechowca, a zostało też trochę sera, więc może i sernik…

Moi rodzice nigdy nie byli bogatymi ludźmi, choć właściwie… są różne rodzaje bogactwa. Z pewnością przygotowanie takiej uczty pochłania za każdym razem mnóstwo składników. Ja przygotowałam ostatnio obiad dla dziewięciu osób, dwie sałatki, dwie tortille, tort i trochę przekąsek – a paragonem za zakupy na tę imprezę mogłabym owinąć się w biodrach :p

Zresztą, zakupy to nie wszystko. Ktoś jeszcze musi zrobić to jedzenie. Przeważnie starałam się przygotowywać świąteczne pyszności razem z mamą, zwłaszcza ciasta i sałatki, ale jednak większość potraw mama robiła sama. I oczywiście, przygotowania nie kończą się na jedzeniu. Dom był zawsze starannie wysprzątany, choinka przystrojona pięknie i artystycznie, a pod choinką leżały starannie zapakowane, wspaniałe prezenty.

Nie wiem, jak oni to robili. A raczej: jak oni to robią, bo robią to nadal, tylko mieszkają teraz tak daleko ode mnie, że bardzo rzadko mogę w tym ich świątecznym czarowaniu uczestniczyć. Marzy mi się, że któregoś roku pojedziemy z mężem i Robertem do nich i spędzimy Wigilię z nimi. Ale to jeszcze nie będzie ten rok. Może następny?

Wigilia u moich rodziców zawsze była bardzo tradycyjna i przepełniona świąteczną, modlitewną atmosferą. Przed rozpoczęciem uroczystej kolacji modliliśmy się dość długo (w czym czasami przeszkadzał niecierpliwy piesek), potem jedna z nas – ja albo moja siostra – czytała fragment Pisma Świętego. Składaliśmy sobie długie i serdeczne życzenia przy łamaniu się opłatkiem. Niczego nie skracaliśmy ani nie przyśpieszaliśmy, choć każde z nas pewnie skrycie czekało na chwilę, kiedy będzie można zacząć jeść te wszystkie pyszności, które już stały na wigilijnym stole.

Podczas kolacji staraliśmy się raczej nie wstawać od stołu, choć ścisłe trzymanie się tej zasady było niemożliwe. Tak jak trzymanie się zasady, że trzeba spróbować każdej potrawy. Zawsze przychodził ten moment, kiedy byliśmy po prostu przejedzeni. Wtedy braliśmy się za rozpakowywanie prezentów.

Potem odpoczywaliśmy, cieszyliśmy się prezentami, śpiewaliśmy kolędy, przeważnie oglądaliśmy jakiś dobry film albo koncert w telewizji. Kładliśmy się spać o wczesnej porze, ale tylko po to, żeby krótko przed północą zebrać się do kościoła na Pasterkę. Nigdy nie zapomnę pierwszego wyjścia na Pasterkę. Miałam jakieś siedem lub osiem lat. W samą Wigilię spadł gęsty, puszysty śnieg. Rynek naszego miasteczka wyglądał jak wyjęty wprost ze świątecznej bajki. 

Najpiękniejsze i najważniejsze w naszych rodzinnych Świętach było to, że spędzaliśmy je razem. Nie brakowało wtedy czasu na rozmowy przy stole, na grę w scrabble albo w karty, na wspólne tworzenie pół żartem, pół serio rankingu najsmaczniejszych ciast... Nawet wspólne oglądanie telewizji miało w Święta jakiś wyjątkowy urok. Kiedy wracam pamięcią do tamtych dawnych Świąt, każda chwila wydaje mi się równie magiczna i warta wspominania.

Podzielicie się swoimi świątecznymi wspomnieniami? ;)

środa, 13 grudnia 2017

Adwentowy Alfabet 13: Ł jak Łyk szampana - Robert skończył roczek!

365 niezwykłych dni. 12 miesięcy wyjątkowych wspomnień.


Pierwsze dni... Byłeś wtedy dużym, zdrowym, pięknym noworodkiem o jasnych włoskach i jasnej, pucołowatej buźce. Jak to stwierdzał każdy, kto Cię widział po raz pierwszy, wyglądałeś na starsze dziecko, nawet kilkumiesięczne. Cieszyłeś się opinią jednego z najgłośniejszych noworodków na oddziale, ale szybko zyskałeś również opinię najbardziej wyprzytulanego dzidziusia na całym oddziale. Swoją imponującą wagę 4 kg traciłeś w dość szybkim tempie, co zaczynało nas niepokoić, bo niewiele brakowało, żeby Twoja utrata wagi przekroczyła dopuszczalne 10%. Ale potem zacząłeś jeszcze szybciej przybierać na wadze. 

Kiedy zawoziliśmy Cię do domu, byłeś przerażony i ciężko było Cię uspokoić, płakałeś głośno praktycznie przez cały czas. W domu zmęczony zasnąłeś, okryty kocami, a ja niespokojnie krążyłam wokół Ciebie i starałam się ulepszyć każdy skrawek Twojego małego świata. Wyglądałeś tak krucho i bezbronnie, że nie potrafiłam powstrzymać się od łez.


Po porodzie byłam w emocjonalnej rozsypce, ale szybko zaczęłam sobie radzić. Jest coś w tych wszystkich opowieściach o matczynym instynkcie. Nasza cudowna położna powiedziała mi na wizycie domowej: "Wiedziałam, że kto jak kto, ale pani sobie poradzi! Pani rozumie macierzyństwo. Gdyby wszystkie mamy były takie jak pani, to ja bym była bezrobotna!". Przechowuję te słowa w sercu, bo dodają mi pewności siebie w tej zupełnie nowej roli życiowej, do której nigdy nie jest się idealnie przygotowaną.

Jeden miesiąc... Wkroczyłeś w drugi miesiąc swojego życia z uśmiechem na twarzy. To już nie był ten bezwiedny uśmiech noworodka, ale prawdziwy wyraz radości. Wybrałeś dzień, o którym wszyscy mówili, że to najbardziej depresyjny dzień w roku. Dla nas taki nie był :)

Dwa miesiące... Byłeś wtedy tzw. idealnym dzieckiem, przesypiałeś noce, w dzień potrafiłeś się przez dłuższą chwilę zająć sam sobą, przez większość czasu byłeś pogodny i zdrowy. Uwielbiałeś leżeć na brzuszku, podnosiłeś wysoko główkę, próbowałeś pełzać, turlałeś się. Ale też zdarzyło się, że spadłeś z łóżka! Byłam tuż przy Tobie, zabrakło centymetrów, żebym zdążyła Cię złapać. Tak się bałam o Ciebie! Ale nic Ci się nie stało.

Trzy miesiące... Już wtedy byłeś duszą towarzystwa. Uwielbiałeś być wśród ludzi, nawet jeśli było ich dużo. Szczególnie polubiłeś taniec. Tak mocno przytuliłeś się do cioci, gdy razem tańczyliście! Pełzałeś już bardzo ładnie, ciężko Cię było zatrzymać w jednym miejscu. Wszystko Cię interesowało.

Cztery miesiące... Spędziliśmy wspólnie Wielkanoc. Dla Ciebie to na pewno było silne przeżycie, dla mnie nie mniej emocjonujące. Poczułam, jakie to uczucie, kiedy jest się matką i najbardziej przerażającą rzeczą na świecie jest wizja, że ktoś kiedyś mógłby zrobić krzywdę mojemu dziecku. Wielkanoc to takie trudne święto dla mam ;)

Ale byliśmy też po raz pierwszy w kościele :) A potem spadł deszcz i czekaliśmy, aż tata przyjedzie po nas samochodem. Spałeś sobie spokojnie, a ja przeżywałam w kościele swoje wyjątkowe, jedyne i niepowtarzalne sam na sam.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie pojawiły się Twoje dwa pierwsze zęby, ale to musiał być ten miesiąc. Wcześnie, prawda?

Pięć miesięcy... i kolejne ważne religijne wydarzenie: Twój chrzest! Trochę się rumienię na to wspomnienie, bo mam wrażenie, że byłam podczas tego wydarzenia strasznie nieporadna. Nie było żadnej próby ani instrukcji, a w innych parafiach te chrzty wyglądały inaczej. Trochę nie wiedziałam, co i kiedy mam robić. Ty za to byłeś perfekcyjny i bezbłędny, najpierw sobie spokojnie leżałeś, a potem bawiłeś się białą szatką.


Spotkałeś tego dnia wyjątkowo dużo kochających Cię ludzi. Świetnie się wszyscy razem bawiliśmy.

Zacząłeś podejmować pierwsze próby siadania i stawania. Zawsze byłeś ambitny. Ciągle przewracałeś się na brzuszek, nawet w wózku na spacerze, nawet w kąpieli. Coraz więcej rzeczy Cię interesowało, zacząłeś zwracać uwagę na nasze przekąski i na przedmioty, których używamy.

Pół roku... to był czas wielkich rewolucji. Nauczyłeś się siadać. Zacząłeś raczkować, choć ciągle jeszcze wolałeś pełzać. Kupiliśmy Ci kojec, w którym świetnie się bawiłeś. Zacząłeś jeść coś innego niż tylko moje mleko. Na początku myślałeś, że to taka nowa zabawa, mama wkłada Ci łyżeczkę do buzi. Ale zjadałeś wszystko bardzo ładnie.

Zrobiło się bardzo ciepło, często chodziliśmy na spacery, spotkałeś dużo nowych osób. Musieliśmy uważać, żebyś nie był za ciepło ubrany i żeby nie świeciło na Ciebie zbyt ostre słońce. Trochę to było męczące, ale teraz tęsknię za tymi upalnymi dniami ;) 

Spałeś już dość mało w ciągu dnia. Odkryłam przy okazji zasadę zachowania energii: dziecko, które było spokojne w ciągu dnia, zachowało tony energii na zabawę w nocy!

Siedem miesięcy... Pojawił się kolejny ząbek. Próby mycia zębów szczoteczką jeszcze Cię nie przekonały, musieliśmy sobie radzić inaczej. Raczkowałeś już po całym domu. Zdarzało się, że spędzałeś czas w swoim kojcu z zabawkami, od jakiegoś czasu jednak traktowałeś go trochę jak więzienie i szybko zaczynałeś protestować, gdy czułeś, że już jesteś tam za długo. W łóżeczku już w ogóle przestałeś przebywać, bo nauczyłeś się w nim stawać i zaistniało ryzyko, że z niego wyskoczysz ;) W tym miesiącu zacząłeś też stać bez trzymanki. Zacząłeś wstawać w wózku i baliśmy się, że w końcu z niego wypadniesz, dlatego przesiedliśmy się na spacerówkę.

Osiem miesięcy... Ziup! Ziup! Śmieszne słowo? Nie zapomnę nigdy, jak się zaśmiewałeś, kiedy to słyszałeś! Sam też mówiłeś już coraz więcej, najczęściej oczywiście "mama". Zacząłeś też śpiewać, a właściwie podśpiewywać. Bardzo lubisz, kiedy my z tatą śpiewamy.

Twoją ulubioną zabawą stało się bębnienie - w cokolwiek... Czasem nawet w kota, ale wtedy oczywiście protestowaliśmy.

Dziewięć miesięcy... To był świetny czas, każdego dnia uczyłeś się nowych rzeczy. Zacząłeś chodzić, trzymając się mebli. Nauka chodzenia bywa trudna, dlatego nieraz się przewracałeś, ale radziłeś sobie z tym bardzo dzielnie.

Tak jak przewidywaliśmy, wraz z rozwojem ruchowym rozwinął się u Ciebie lęk, że mama znika Ci z oczu. Ciężko znosiłeś nawet bardzo krótką rozłąkę. Z czasem zacząłeś też na szczęście zauważać tatę. 

Dziesięć miesięcy... Jak dotąd, najtrudniejsze chwile w Twoim życiu. Najpierw wypadek, potem choroba. Strasznie się bałam, kiedy miałeś taką wysoką gorączkę! Mieliśmy z tatą mnóstwo zmartwień i w związku z tym byliśmy często nerwowi, co na pewno też na swój sposób odczułeś. A jednak nawet w tych trudnych dniach zdołałeś nauczyć się nowej umiejętności - schodzenia z łóżka! Wreszcie nie musieliśmy się obawiać, że obudzisz się sam i spadniesz z łóżka. Dało to mnie i tacie trochę więcej swobody.

Jedenaście miesięcy... Oj, dużo się działo. Zacząłeś chodzić! Bez trzymanki! Najpierw to były bardzo nieśmiałe i dość przypadkowe próby, kiedy coś zaintrygowało Cię do tego stopnia, że zapominałeś, że musisz się czegoś trzymać. Ale wreszcie nadszedł czas i na zupełnie śmiałe kroki! Nowa umiejętność tak Cię ucieszyła i zafascynowała, że zacząłeś chodzić po całym pokoju. Ale potem wróciłeś do raczkowania, póki co to dla Ciebie nadal szybsza forma przemieszczania się :)

Po raz pierwszy bawiłeś się z innymi dziećmi, śmialiśmy się, że poznałeś pierwszą dziewczynę :) Rodzinne wyjścia do pizzerii stały się wreszcie atrakcją dla całej rodziny. W czasie, gdy my siedzimy przy stole, Ty bawisz się w kąciku zabaw. I tylko czasami stwierdzasz, że kącik jest za mały i postanawiasz pozwiedzać całą pizzerię :)

Bardzo zżyłeś się z tatą, co nas ogromnie cieszy. Często go wołasz: "tata, tata!' i już wiemy, że to nie są przypadkowe zbitki liter, ale naprawdę wiesz, co oznaczają.

Na nowo polubiłeś swój kojec, a to dlatego, że nauczyłeś się wchodzić do niego i wychodzić z niego :) Cóż, coś za coś. Nauczyłeś się też bawić, wkładając jedną rzecz do drugiej. To trochę kłopotliwe, zwłaszcza gdy wrzucasz swoje zabawki do kosza na papier albo do dzbanka z herbatą ;) Doskonale rozumiesz słowo "nie", natomiast nie wiesz jeszcze tego, że kiedy mama i tata mówią "nie", to Ty powinieneś przestać robić to, co robisz. A często słyszysz "nie", bo dziwnym trafem najbardziej interesują Cię te rzeczy, których nie wolno Ci ruszać.

Za to nauczyłeś się pięknie jeść samodzielnie. Wiedziałam, że w końcu nadejdzie ten dzień! Teraz po prostu siedzisz w swoim krzesełku i jesz to, co Ci przygotowałam, a ja w tym czasie mogę w spokoju jeść własny posiłek :)

Rok.


Budzisz się ze śmiechem, od rana jesteś samą radością. Mrużysz oczy w uśmiechu zupełnie jak Twój tata. Opowiadasz mi coś w swoim języku, mówisz całe zdania tym swoim słodkim, uśmiechniętym głosikiem, zmieniasz intonację, raz pytasz, raz oznajmiasz, tylko ja nie rozumiem z tego ani słowa :) Próbujesz nakarmić mnie swoją kaszką i ogromnie Cię to bawi.

Jesteś najpogodniejszą, najpiękniejszą, najbardziej zachwycającą istotą ludzką, jaką znam. Od roku nieprzerwanie każdego dnia zadziwia mnie cud, jakim jesteś. Wydaje się, że tak szybko ten czas minął... A jednak każdy dzień tego roku miał znaczenie, każdy przynosił kolejne cudowne niespodzianki.


Może przeczytasz kiedyś te słowa, synku. Nie miej do mnie żalu, że tak lubię wracać myślami do tych dawnych dni, których Ty nawet nie pamiętasz. Taka już jestem, lubię celebrować wspomnienia. Ale dobrze wiem, że to, co najpiękniejsze, jest jeszcze przed nami.

Wszystkiego najlepszego, Promyku Słońca, Roberciku, mój Ty Urodzinku. Rośnij zdrowo i pięknie. Kocham Cię z całego serca.







sobota, 9 grudnia 2017

Adwentowy Alfabet 9: I jak Inspiracje.


Grudzień, ach, grudzień :) Każdej nocy wyrywa mnie na chwilę ze snu sygnał przychodzącej wiadomości, bo jak zwykle zapominam wyciszyć dźwięk w telefonie. A zgodziłam się na to, żeby codziennie pewna strona wysyłała do mnie zadania do zrealizowania w czasie Adwentu. Zadanie na dzisiaj to przygotowanie listy prezentów dla najbliższych. Warto pomyśleć o tym wcześniej, żeby nie szukać na ostatnią chwilę. Tym bardziej, że niektóre prezenty wymagają więcej czasu, zwłaszcza jeśli przygotowujemy je własnoręcznie.

Moja lista rzeczy do zrobienia jest dłuższa niż kiedykolwiek. Ciągle przybywa na niej nowych punktów, a choćbym bardzo chciała, nie znikają one w tym samym tempie, ale nieco wolniej. Podjęłam się realizacji wielu zadań. Na niektórych z nich bardzo mi zależy. Już wkrótce pierwsze urodziny Roberta. Z tej okazji robimy duże przyjęcie dla rodziny i przyjaciół. Po raz pierwszy zapraszam do naszego domu aż tylu gości, i to w grudniu, kiedy jest zbyt zimno, żeby posiedzieć w ogrodzie. Czeka mnie mnóstwo przygotowań. Ale nie wyobrażam sobie, żeby mój synek nie miał swojego przyjęcia urodzinowego - nawet jeśli on sam jest jeszcze zbyt malutki, żeby w ogóle wiedzieć, jak fajne są takie przyjęcia :)

Kolejnym punktem na mojej liście rzeczy do zrobienia w grudniu jest sesja zdjęciowa, do której przygotowujemy się z dwiema koleżankami - fotografką i modelką. To będzie sesja o tematyce okołoświątecznej, dlatego musi się odbyć jeszcze przed Świętami. Na razie nie mogę powiedzieć Wam nic więcej, ale z przyjemnością pochwalę się rezultatami!

A przecież muszę jeszcze znaleźć czas na ubranie choinki, na kupienie oraz przygotowanie prezentów świątecznych... I oczywiście, na konsekwentne prowadzenie blogowego odliczania do Świąt. Nie wspominając już o pracy i innych codziennych obowiązkach. A tak naprawdę najważniejsze jest to, by w całym tym zamieszaniu nie zgubić istoty Świąt Bożego Narodzenia i przygotować się do nich nie tylko zewnętrznie, ale przede wszystkim w duchu i w sercu.

Chciałabym dzisiaj podzielić się z Wami kilkoma ciekawymi inspiracjami ze stron, na które zaglądam. Mam nadzieję, że podobnie jak ja znajdziecie na nich pomysły warte wykorzystania oraz przydatne wskazówki, które pomogą Wam przeżyć ten czas w wyjątkowy sposób.
  1. Mama Biznesowa i jej poradnik, jak dzień po dniu przygotować Święta. To jest jeden z kilku blogów, które śledzę regularnie i z wielką przyjemnością. Poradnik pozwala na spokojne, systematyczne rozdzielenie obowiązków i prac na poszczególne dni. Jeśli zastosujecie się do niego, nie będziecie w panice ogarniać wszystkiego na kilka dni przed Świętami :)
  2. Dzieciorka i lista najbardziej nietrafionych prezentów świątecznych. Warto wziąć ją sobie do serca, szczególnie jej pierwszy punkt. Śliczne, puchate zwierzątko może wydawać się cudownym prezentem, ale wraz z nim dajemy komuś obowiązek i odpowiedzialność, a ta osoba wcale nie musi być na to gotowa. Nie jest tajemnicą, że najwięcej zwierząt trafia do schronisk tuż po Świętach. To są właśnie niechciane prezenty. 
  3. Handmade by Taja i jej Grudniownik. Przygotowania do Świąt można uwiecznić w pięknym albumie, który będzie stanowił rodzinną pamiątkę na wiele lat!
  4. Skoro już mowa o pamiątkach... Na blogu Bakusiowo pokazał się nowy wpis o tym, jak bardzo wartościowe są prezenty, które stanowią właśnie taką sentymentalną, wyjątkową pamiątkę. Warto o tym poczytać... i zachwycić się cudownymi zdjęciami, które zdobią ten wpis! Ja po prostu oniemiałam z zachwytu.
  5. Moja kochana Victoria Handmade zrobiła kiedyś pięknego świątecznego skrzata. Jeśli jeszcze go nie widzieliście, szczerze polecam zajrzeć! Kto wie, może i Wy zrobicie podobnego świątecznego cudaka?
  6. Tekstualna i jej grudniowe inspiracje. Czuję się dość zobowiązana wobec Tekstualnej, bo to chyba jej cykliczne listy zainspirowały mnie do stworzenia własnej. Cóż to za inspiracyjne zapętlenie! :) Polecam lekturę tego wpisu, w którym znajdziecie między innymi bardzo ciekawy cover "Last Christmas"
  7. Czy wiecie, że pod hasztagiem #blogrudzień znajdziecie każdego dnia nowy, inspirujący tekst o tematyce okołoświątecznej? Autorem każdego z nich jest inny bloger. Bardzo podoba mi się ta akcja i żałuję, że nie dowiedziałam się o niej na tyle wcześnie, by móc się do niej włączyć. Ale z przyjemnością śledzę teksty powstające w ramach akcji :)
Mam nadzieję, że zajrzycie pod zamieszczone tutaj linki :) Może zostaniecie na dłużej na którymś z tych blogów? 

wtorek, 5 grudnia 2017

Adwentowy Alfabet 5: E jak Entuzjazm, ekscytacja, euforia!


Kochani, udało mi się :) Pierwsze dwa, a nawet trzy punkty z mojego listu do Świętego Mikołaja - spełnione. Moje największe postanowienie - już prawie zrealizowane... Jeszcze trochę nie mogę uwierzyć, jeszcze mi trochę ręce drżą, kiedy piszę te słowa. 

Udało się. Spakowałam dziś do dwóch kartonowych pudeł kilka ciuszków, kilka przydatnych drobiazgów dla mamy noworodka i trochę zdrowych smakołyków. Zdrowych, bo to dla mamy maluszka.

Skąd ten pomysł? Dlaczego tak mi zależało? 


Moje postanowienie ma już prawie rok, zupełnie jak mój synek. Zaczęło tworzyć się w mojej głowie w taki dzień jak dziś, tuż przed Mikołajkami, kiedy Robert był jeszcze w brzuszku, choć było już po terminie. Czułam z różnych stron mniejszą lub większą, choć przecież absurdalną presję, żebym wreszcie urodziła to dziecko. Tak jakby to zależało ode mnie. No i stało się w końcu tak, że coś mnie ominęło, coś, co chciałam mieć i co sprawiłoby mi dużą radość, a ominęło mnie dlatego, że nie zdążyłam jeszcze urodzić. Podobno to było normalne, zrozumiałe... Dla osoby z wielkim brzuchem, od co najmniej tygodnia czekającej na poród, to było jak kara za to, że tak się ociągam z tym rodzeniem.

Było też tak, że kilka osób, które jeszcze chwilę wcześniej oferowały wsparcie, pomoc, odwiedziny - z dnia na dzień odwróciło się ode mnie. I choć wiem, że to niesprawiedliwe - bo tak naprawdę nadal było wiele osób, na które mogłam liczyć - czułam się jednak w tamtym momencie, jakby świat zapomniał o nas i o naszym dziecku. 

Zaczęłam sobie wyobrażać wtedy, że może kiedyś będę bogata i będę miała możliwość, by zrobić coś miłego dla jakiejś innej młodej mamy. Wiedziałam, że na pewno obdarowałabym hojnie taką osobę. Minął rok i znów zbliżają się Mikołajki, moja sytuacja jest o wiele lepsza niż w zeszłym roku, czas więc wywiązać się z obietnicy danej samej sobie.

Niewiele brakowało, żeby się nie udało...


Jak wiecie, mieliśmy niedawno wypadek, a jednym z jego najdotkliwszych skutków jest w tej chwili to, że w dalszym ciągu nie mamy samochodu. Mieszkamy na wsi, raczej daleko od stacji kolejowej. Wyprawa do sklepu po duże zakupy wydawała się nierealna i zbyt kłopotliwa. Na szczęście w końcu udało się nam pożyczyć samochód i pojechać do sklepu. Byliśmy tego dnia zmęczeni i obawiałam się, że nie będziemy mieć siły na robienie zakupów, daliśmy jednak radę i kupiliśmy mnóstwo smakołyków oraz przydatnych drobiazgów. Dziś rano przejrzałam też rzeczy, których mój synek nie używa, a są w dobrym stanie, praktycznie nienaruszone. Dorzuciłam je do paczki. W efekcie powstał duży, bogaty, wartościowy prezent. Musiałam jeszcze tylko porządnie go zapakować, a następnie - co okazało się najtrudniejsze - dostarczyć.

Komu i gdzie?


Nawet nie przypuszczałam, że największą trudnością okaże się wybór osoby, która taką paczkę ode mnie otrzyma, a także nawiązanie kontaktu z taką osobą. Okazało się, że w moim otoczeniu nie ma nikogo, kto do tego stopnia potrzebowałby pomocy. Nie chciałam też wybierać zupełnie przypadkowej osoby z Internetu, bo obawiałam się, że nie mogę mieć pewności, że taka osoba szczerze opisuje swoją sytuację. Już praktycznie zdecydowałam, że pomogę znajomej koleżanki. Pojawił się jednak kolejny problem - jak się z nią skontaktować? Gdzie zawieźć lub wysłać paczkę? Wysłałam wiadomość, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Może ta osoba nie jest jednak zainteresowana taką formą wsparcia?

Kiedy kończę pisać ten tekst, dalsze losy paczki są jeszcze nieznane. Nie wątpię jednak, że do końca jutrzejszego dnia znajdę osobę, dla której stanie się ona cudownym prezentem mikołajkowym. Tak bardzo się z niej cieszę! :)


Dopisek z 6 grudnia: Wiedziałam, że znajdzie się ktoś, komu przyda się paczka! Dziś zostanie wysłana pocztą :) 

piątek, 1 grudnia 2017

Adwentowy Alfabet: A jak Adwent ;)


Napiszę krótko, bo czas mnie nagli, a chcę zdążyć jeszcze przed końcem dzisiejszego dnia :) Kocham Adwent! Ten radosny, grudniowy czas oczekiwania, uwieńczony najukochańszymi Świętami, to mój ulubiony czas w roku. Samo czekanie, odliczanie dni, przygotowywanie się do wielkiej tajemnicy Bożego Narodzenia ma w sobie nieopisany, jedyny w swoim rodzaju urok. 

Pamiętam z dzieciństwa dylematy, czy w czasie Adwentu tez powinniśmy być tacy wyciszeni jak w czasie Wielkiego Postu i też odmawiać sobie różnych rzeczy, na przykład tańca. Po wielu rozmowach na ten temat ktoś wreszcie przyznał, że Adwent to radosne oczekiwanie i w związku z tym - tańczyć można :) Pamiętam, że bardzo mnie to ucieszyło. Pamiętam chodzenie na Roraty z lampionami, po każdym spotkaniu było zadanie do wykonania, przykładaliśmy się do tych zadań bardziej niż do szkolnych prac domowych :) W kościele na wielkiej drabinie posadzona była figurka Dzieciątka Jezus. Każdego dnia Dzieciątko było o jeden szczebel niżej.

Pamiętam też dwa kalendarze adwentowe - jeden z ładnym, świątecznym obrazkiem i czekoladowymi figurkami schowanymi w dwudziestu czterech okienkach. Drugi kalendarz był poważniejszy, obrazek przedstawiał stajenkę z Maryją, Józefem i małym Jezuskiem, a pod każdym z okienek kryły się króciutkie teksty, ciekawostki, czasem rysunki dotyczące danego dnia. Oba kalendarze były dla mnie ogromnie atrakcyjne, ten drugi chyba nawet bardziej. Tak bardzo ciekawiło mnie, co będzie w następnym okienku, czego tym razem się dowiem! 

Mimo upływu lat, nadal lubię kalendarze adwentowe ;) Choć wiem, że w modzie na coraz bardziej fantazyjne pudełka z dwudziestoma czterema niespodziankami kryje się pewne niebezpieczeństwo; niebezpieczeństwo spłycenia Adwentu, sprowadzenia go tylko i wyłącznie do kolejnej świetnej okazji na wydanie dużej ilości pieniędzy. 

Chodzi o odliczanie dni do Bożego Narodzenia, tak?
(źródło: Archiwum Allegro)
Czy o to, żeby dać klientom pretekst do wydania pieniędzy?
Ten kalendarz adwentowy Porsche jest wart milion dolarów!

(źródło: luxlux.pl)
A tu sprawa jest prosta - chodzi o to, żeby wygrać!
(źródło: lotto.pl)

Dobrze jednak, że równolegle z modą na drogie, ekskluzywne i nietypowe kalendarze adwentowe, przeznaczone już nie tylko dla dzieci, ale bardziej dla dorosłych - rozwija się też moda na kalendarze adwentowe domowej roboty, stanowiące źródło kreatywnych zabaw i wyzwań dla całej rodziny. Takie kalendarze zawierają najczęściej, oprócz różnego rodzaju słodyczy, także karteczki z zadaniami na każdy dzień. Dzięki zadaniom dorośli i dzieci mogą cudownie przeżyć czas Adwentu i w wyjątkowy sposób przygotować się do Świąt Bożego Narodzenia.

Przykładem kalendarza DIY jest ten zrobiony przez Natalię, autorkę bloga Świat Tomskiego. Zobaczcie sami, jaki jest piękny :) 
Każdego dnia dzieci otrzymują kolejne zadanie. Dzisiaj miały napisać lub narysować list do Świętego Mikołaja! Ciekawe, jak im poszło :) 

Dlaczego ja nigdy nie zrobiłam swojego kalendarza adwentowego? Chyba obawiałam się, że będzie za mało idealny ;) Ale jestem przekonana, że podejmę wyzwanie w przyszłym roku!

A póki co... zapraszam do wspólnego odliczania dni do Świąt!


Codziennie na moim fanpage'u pojawi się krótki tekst i obrazek. Czasem będzie mu towarzyszyć dłuższy tekst na blogu - ale nie zawsze. Każdemu tekstowi będzie patronować kolejna litera alfabetu - tym sposobem będziemy mieć podwójne odliczanie, adwentowe i alfabetyczne!

Jeśli jeszcze nie obserwujecie mojego fanpage'a - zachęcam do tego. Obiecuję, że codziennie będzie tam czekała na Was miła niespodzianka lub ciekawostka :) Mam też nadzieję, że pomożecie mi w wymyślaniu słów na kolejne litery alfabetu.

Na koniec polecam Waszej uwadze również inne piękne kalendarze adwentowe DIY:
Może znacie jeszcze inne oryginalne kalendarze adwentowe? Podzielcie się!

poniedziałek, 27 listopada 2017

Dzieci, których nie ma.


Obiecałam, że poruszę ten temat, a staram się zawsze dotrzymywać słowa. Temat jest dla mnie podwójnie trudny, a raczej trudny na dwa sposoby: po pierwsze dlatego, że nasuwa same smutne skojarzenia; po drugie dlatego, że dla mnie samej jest jednak obcy. Osobiście nigdy tego nie doświadczyłam.

Kiedy zastanawiałam się, jak zacząć ten wpis, spojrzałam przelotnie na kalendarz i zobaczyłam tam datę 27 listopada. Przypomniało mi się, że myślałam kiedyś, że to będzie data mojego porodu. A potem pomyślałam o prawdziwej dacie mojego porodu, czyli o 13 grudnia. Przypomniałam sobie, jak to wtedy było.

Byłam wykończona i prawie cały dzień przespałam, ale w którymś momencie zdecydowałam się jednak zalogować do Facebooka i napisać coś tym wszystkim osobom, które oczekiwały wieści ode mnie. Zanim zdążyłam odczytać powiadomienia, moją uwagę przykuło zdjęcie smutnej twarzy koleżanki, która - jak doczytałam - szykowała się do zabiegu. Poroniła i czekała na operacyjne usunięcie martwego płodu.

Jeden dzień, jedna data, dwie matki, dwie ciąże. Dwa porody, dwie operacje. Dwoje dzieci, jedno żywe, drugie nie.

To podobieństwo naszych sytuacji (choć z tak bardzo różnym finałem) sprawiło, że bardzo łatwo mogłam wyobrazić sobie, że jest na odwrót. Że to ja jestem na jej miejscu, a ona na moim. Że to ona po skończonej operacji dostaje pulchną, różową buźkę do pocałowania, a ja po skończonej operacji słyszę, że zabieg przebiegł prawidłowo i że jeszcze będę mogła mieć dzieci w przyszłości. Do dnia 13 grudnia byłyśmy identyczne; obie w ciąży, obie pełne planów, marzeń i pomysłów, jak będzie wyglądać nasza przyszłość z dzieckiem, które rośnie pod sercem.

Próbowałam dla potrzeb tego tekstu policzyć, ile znam kobiet, które poroniły. Przerwałam i stwierdziłam, że taka wyliczanka nie ma sensu. Dużo. Jest ich dużo. Na tyle dużo kobiet, na tyle bliskich mojemu sercu, żebym wiedziała, że to nie jest coś, co zdarza się sporadycznie, ale jest to częsta tragedia, z którą muszą się mierzyć kobiety na całym świecie. Ty je znasz, ja je znam, wszyscy je znamy. Prawdopodobnie znasz kobietę, która poroniła i nie wiesz o tym. One niechętnie o tym mówią. 

A jeśli wiesz, jeśli chcesz pomóc... Bolesna prawda jest taka, że niewiele możesz zrobić. Jest jednak kilka rzeczy, które warto mieć w pamięci. Myślę, że dobrze się stanie, jeśli napiszę o nich tutaj.

Nie wiesz, co powiedzieć.


To nie jest pytanie, to stwierdzenie faktu. Nie wiesz, jakie słowa mogą przynieść ukojenie, jeśli w ogóle takie słowa istnieją. Nie wiesz, co ona czuje. Nawet jeśli masz za sobą podobne doświadczenia. Ile jest kobiet, tyle jest podejść do ciąży i macierzyństwa, i poronienia też to dotyczy. Ona może przeżywać ten ból zupełnie inaczej niż Ty. Poza tym Ty już masz mimo wszystko pewien dystans do tego zdarzenia, bo jakiś czas już minął, dla niej to jest zupełnie świeża sytuacja.

Uszanuj jej żałobę.


Niedawno inna moja znajoma również straciła dziecko. To był 39 tydzień, czyli praktycznie donoszona ciąża. Jej sposobem na przeżycie tego bólu stało się częste i obfite pisanie o tym, jak cierpi i jak bardzo tęskni za swoim maluszkiem.

Jej znajomi nie bardzo potrafili poradzić sobie z tym pisaniem. Przeważnie próbowali mobilizować ją jakoś, żeby się pozbierała, żeby zobaczyła jasne strony życia i chciała żyć dalej.

Daj jej czas. Ona się pozbiera. Może za kilka miesięcy, może za kilka lat. Ona teraz, gdy o tym pisze, czuje się zdruzgotana i nieszczęśliwa. To jest jej żałoba tu i teraz. To nie jest jej normalny stan, to nie jest jej podejście do życia, to nie jest coś, co można oceniać, o czym można mieć opinię, to nie jest jej prawdziwe ja. Za rok o tej porze ona będzie już inna osobą. Teraz pozwól jej się wypłakać.

Uszanuj jej doświadczenie.


Czytałam kiedyś artykuł o tym, że mamy aniołków czują się osamotnione i wykluczone w swoim doświadczeniu. Jedna z takich mam wypowiadała się w nim, że boli ją, że gdy jej koleżanki rozmawiają o ciąży, nikt nie jest ciekaw jej doświadczenia, nikt nie pyta jej o zdanie. A przecież ona też była w ciąży. Pamięta, co pomagało jej na mdłości. Wie, gdzie kupić ładne sukienki ciążowe.

Często tak bardzo boimy się poruszania bolesnych tematów, tak bardzo nie chcemy kogoś urazić, że w efekcie zostawiamy tę osobę samą z jej cierpieniem. Porozmawiaj z nią. Pozwól sobie nawet na gafę. Twoje słowa nie zabolą jej bardziej niż to, co już przeżywa.

Pamiętaj, że "nowe" dziecko nie zastąpi tego utraconego.


O tym pisała już L. M. Montgomery w Wymarzonym domu Ani. Kiedy ktoś wygłosił śmiało, że nowo narodzony synek Ani zapełni miejsce po zmarłej małej Joy, bohaterka sprostowała, że każde z jej dzieci ma swoje własne miejsce.

Każde dziecko jest jedyne i niepowtarzalne - również to utracone. Choć na pewno łatwiej poradzić sobie z utratą dziecka, gdy pojawi się następne. Ale pamiętaj, że "spróbujcie jeszcze raz" to niekoniecznie najlepsza rada dla pary, która niedawno straciła dziecko.

Ojciec też cierpi.


O tym rzadko się mówi, a przecież ojciec utraconego dziecka również odczuwa stratę. Na pewno przeżywa to w nieco inny sposób niż matka. Myślę, że ból mężczyzny połączony jest też z troską o jego partnerkę oraz z poczuciem presji, że musi być dla niej silny. Mężczyzna może starać się nie okazywać, jak bardzo cierpi, żeby dodatkowo nie obciążać kobiety, która przeżyła tak wielką stratę. Tymczasem on też potrzebuje żałoby i ukojenia.

Możliwe, że najlepsze, co możesz zrobić zarówno dla matki, jak i dla ojca utraconego dziecka, to być jak najlepszym wsparciem dla ojca. Wtedy on będzie miał wystarczająco siły, by zaopiekować się swoją partnerką. Wysłuchaj go. Pozwól mu się wypłakać.



Jak o tym mówić? A może lepiej milczeć?


Wspomniałam na początku tego tekstu, że dowiedziałam się o poronieniu mojej koleżanki, przeglądając facebookową tablicę. Widziałam tam również komentarze. Jeden z nich brzmiał mniej więcej tak: "Dziękuję Ci, że się tym dzielisz. Wiele kobiet milczy na ten temat, właściwie nie wiem, dlaczego".

Cóż - ja chyba wiem. Wiele kobiet nie chce opowiadać publicznie o tak intymnej i delikatnej sprawie. I to również należy uszanować. Trzeba też niestety pamiętać o tym, że ile osób wiedziało o ciąży, tyle - prędzej czy później - dowie się o poronieniu. Niektóre osoby wolą poinformować wszystkich jednorazowo, jednym bolesnym, publicznym wyznaniem. I to wcale nie jest epatowanie prywatnością, szukanie uwagi czy publiczne pranie brudów, jak niektórzy zdają się to widzieć, to nie jest niestosowne, to nie jest przesada. To jest nic innego, jak tylko praktyczne wykorzystanie mediów społecznościowych w celu przekazania informacji.

Tematy, o których większość osób woli nie mówić, kojarzą się często z czymś, czego należy się wstydzić. Chciałabym, żeby żadna ze znajomych mi kobiet, które doświadczyły poronienia, żeby w ogóle żadna kobieta nigdy nie czuła, że powinna się tego wstydzić. To nie jest wstydliwa sprawa. To nie jest Twoja wina. Nie zrobiłaś nic złego. Nie jesteś gorsza. Jeśli nie chcesz o tym mówić, nie musisz. Ale wiedz, że możesz.

Jak pomóc?


Napisałam sporo na temat tego, czego nie należy robić, nie należy mówić. A co w takim razie zrobić, co powiedzieć?

Myślę, że to sprawdza się zawsze: po prostu bądź blisko. Dotrzymaj towarzystwa. Nie mów za wiele, raczej pozwól się wygadać. Ale też nie ciągnij za język, jeśli nie chce o tym mówić. Zajmij czas, zajmij myśli. Jeśli zdołasz, to spróbuj rozbawić. Nie próbuj rozbawiać na siłę. Może po prostu pogapicie się razem w ścianę i to będzie w tym momencie najlepsze wsparcie.



poniedziałek, 20 listopada 2017

O pomaganiu.


Może nie powinnam o tym pisać, ale - mam takie jedno marzenie. Właściwie to nawet postanowienie. Zaczęłam o nim myśleć już prawie rok temu, kiedy byłam w bardzo zaawansowanej ciąży. Byłam pełna obaw, niepewna nawet tego, kiedy to moje dziecko dokładnie się urodzi, bo zdecydowanie nie śpieszyło mu się na ten świat. Nasza przyszłość jawiła się przede mną jako wielka niewiadoma. Czułam też niemało żalu, bo nie wszystko potoczyło się tak, jak byśmy tego chcieli. Tymczasem zbliżały się Mikołajki. Pomyślałam sobie wtedy, że gdyby role się odwróciły i gdybym sama znała jakąś młodą kobietę w zaawansowanej ciąży i miała możliwości, żeby coś dla niej zrobić, jakoś pomóc w tym szczególnym czasie, to zrobiłabym to. Myśl zmieniła się w postanowienie. Choć nadal nie czuję się bogata ani ustawiona, a wydarzenia ostatnich miesięcy dość zagmatwały nam życie, w dalszym ciągu myślę o moim postanowieniu i mam nadzieję, że uda mi się je zrealizować. Przecież nie trzeba mieć bardzo dużo, żeby móc się podzielić z kimś potrzebującym.

Jeśli znacie jakąś osobę, której mogłabym pomóc, to dajcie mi znać - ale uczciwie informuję, że pomogę tylko jednej :)

Dlaczego warto pomagać?


Nie chcę w tym miejscu moralizować ani odwoływać się do jakichś wyższych uczuć. Napiszę tylko, że pomaganie daje ogromną radość. Zarówno obdarowywanemu, jak i temu, kto pomaga. Pisałam niedawno o prezentach i o tym, ile radości niesie ze sobą dawanie prezentów bliskim osobom. Otóż, dawanie prezentów nieznajomym osobom jest w pewnym sensie jeszcze lepsze. Jest bardziej wyjątkowe, nietypowe, odświętne. Przecież tak naprawdę codziennie dbasz o to, żeby w jakiś sposób, choćby dobrym słowem, obdarować swoich najbliższych. Tymczasem znacznie rzadziej, może tylko raz do roku skupiasz się na tym, żeby przynieść radość, komfort, poczucie bezpieczeństwa - komuś, kogo może nawet nie zdarzyło Ci się osobiście spotkać. To jest tak wyjątkowa, magiczna, świąteczna radość, którą ciężko opisać słowami! A jak bardzo musi się cieszyć tak obdarowana osoba, która może nawet nie spodziewa się pomocy? Masz szansę dać komuś niezapomniane Święta, zupełnie jak z bajki o Świętym Mikołaju :) 

Oczywiście wiadomo, że nie da się pomóc każdemu, a potrzebujących nie brakuje. Chciałabym napisać Wam dzisiaj o kilku akcjach, w których warto wziąć udział. Niektóre z nich wymagają naprawdę minimalnego wkładu, więc nawet jeśli posiadasz bardzo mało, nadal możesz komuś pomóc!

Szlachetna Paczka.



W tej akcji brałam udział już kilka razy, kiedyś angażowałam się też trochę w jej promowanie. Teraz z przyjemnością obserwuję, jak bardzo się rozwinęła i jak wiele osób bierze w niej udział :) Zasady są proste - wybierasz z bazy rodzin objętych programem tę rodzinę, dla której przygotowujesz paczkę. W bazie znajdziesz opis rodziny (bez danych osobowych), jej sytuacji i jej potrzeb. Jeśli decydujesz się na zrobienie paczki, musisz rozważyć, na co Cię stać i jakiej rodzinie chcesz pomóc, jakie potrzeby chcesz zaspokoić. Zresztą, samodzielne przygotowanie paczki może być dla Ciebie dość dużym wydatkiem, warto dogadać się z kilkoma innymi osobami i podzielić koszty między siebie.

Przygotowaną paczkę zawozisz do magazynu, a stamtąd wolontariusze dostarczą ją do wybranej przez Ciebie rodziny. Choć nie zobaczysz osobiście, jak obdarowane przez Ciebie osoby zareagują na paczkę, na pewno możesz liczyć na relację wolontariusza :)

Co mogę jeszcze dodać? Jeśli decydujesz się na przygotowanie Szlachetnej Paczki, masz szansę na najprzyjemniejsze zakupy w życiu :) Tak właśnie wspominam każdą moją przygodę z Paczką. Wchodzisz do sklepu i buszujesz między stoiskami bez wyrzutów sumienia, bez poczucia, że to może za dużo, za drogo - a ostatecznie i tak to wszystko jest po to, żeby sprawić radość komuś potrzebującemu :)

Więcej na temat Szlachetnej Paczki: 

DobryKlik.



DobryKlik to bardzo prosta akcja, w której możesz brać udział codziennie. Wystarczy każdego dnia wejść na stronę dobryklik.pl i kliknąć w dowolną białą cegiełkę. Kliknięcie powoduje odsłonięcie fragmentu obrazka, a także - co ważniejsze - dodaje 10 groszy do zebranej kwoty. Kiedy obrazek będzie odsłonięty w całości, będzie to oznaczało, że zbiórka jest ukończona. 

Można zrobić coś więcej niż tylko codzienne klikanie. Strona oferuje dodatkową możliwość. Możesz wpłacić dowolną kwotę na cel zbiórki. To Ty decydujesz, czy wpłata będzie anonimowa, czy też opatrzysz ją swoim podpisem i słowami wsparcia, które możesz dołączyć.

Aktualna zbiórka prowadzona jest na rzecz malutkiej Lenki, która urodziła się bez jednego oczka. Kwota 5000 zł ma pokryć koszt operacji wszczepienia ekspanderów w pusty oczodół. Brak oka powoduje ucisk na mózg i może prowadzić do nieodwracalnych zmian, a nawet do śmierci. Operacja jest konieczna, by ratować zdrowie i życie dziewczynki.

Kiedy ostatnio odsłaniałam cegiełkę, uzbierana kwota wynosiła 1486,10 zł, czyli 29% kwoty docelowej. To zarazem dużo i mało. Z pewnością im więcej osób włączy się w klikanie, tym szybciej zbiórka będzie zakończona.

Do tej pory DobryKlik przeprowadził pomyślnie aż 60 zbiórek. Na ich stronie można poczytać o celach tych zbiórek oraz o zgromadzonych kwotach.

Miłośnicy zwierząt mogą uczestniczyć również w akcjach PsiKlik oraz KociKlik. Działają one na identycznej zasadzie jak DobryKlik. W ramach akcji PsiKlik prowadzona jest akcja na rzecz ratowania życia malutkiej suni Bojki, która prawdopodobnie choruje na nosówkę. KociKlik natomiast zbiera pieniądze na pomoc dla Hummusa, kociaka z uszkodzonym rdzeniem kręgowym.

Więcej na temat akcji:
http://www.dobryklik.pl
http://www.psiklik.pl
http://www.kociklik.pl

Pusta Miska.


Jeśli leży Ci na sercu los zwierząt, bez trudu znajdziesz i inne akcje, dzięki którym możesz pomóc tym naszym najbardziej bezbronnym przyjaciołom. Na przykład Pusta Miska. Działa na podobnej zasadzie jak DobryKlik. Każdego dnia możesz wejść na stronę i napełnić miskę potrzebującego psiaka. W ramach akcji możesz również przygarnąć psa lub kota ze schroniska czy też zaopiekować się wybranym zwierzakiem wirtualnie. 

Tego typu inicjatyw jest sporo, szczególnie w okolicy Świąt. Kliknięcie nie kosztuje nic, co najwyżej zajmie Ci trochę czasu, a może stanowić naprawdę wymierną pomoc dla wielu potrzebujących istot.

Więcej na temat Pustej Miski:

Możesz pomagać na wiele sposobów.


Możesz korzystać z internetowych akcji takich jak te wyżej opisane. Możesz kupować na charytatywnych kiermaszach. Możesz obejrzeć świąteczny blok reklamowy w telewizji, na pewno w tym roku też będzie taka możliwość. Dochód z takiego bloku reklamowego przeznaczony jest na cele charytatywne. Możesz oddać potrzebującym ubrania, których już nie używasz, w ramach jednej z wielu zbiórek tego typu. Możesz też zanieść je po prostu do kontenera na rzeczy używane, na pewno masz taki w okolicy.

Nawet jeśli posiadasz niewiele, każdego dnia masz możliwość, by bez wielkiego wysiłku wspomóc kogoś, kto posiada jeszcze mniej. I to jest piękne.

Może znasz jeszcze inne inicjatywy, o których warto wspomnieć?

środa, 15 listopada 2017

O prezentach.

Kiedy dowiedziałam się, że Robert ma urodzić się na przełomie listopada i grudnia, jedną z moich pierwszych myśli było: "to jest ten czas, kiedy w sklepach pojawiają się świąteczne prezenty!". Bardzo się ucieszyłam z tego powodu, bo to oznaczało, że nigdy nie będę miała kłopotu ze znalezieniem pięknego prezentu na urodziny mojego synka. 

Niedługo będziemy świętować te urodziny po raz pierwszy. Już teraz zastanawiam się, jak zorganizujemy przyjęcie, jaki podam tort i oczywiście, jakie będą prezenty.


W sklepach już Święta...


Mam ogromną słabość do okresu przedświątecznego i do prezentów - tych od Świętego Mikołaja i tych znalezionych pod choinką :) Kojarzą mi się z dzieciństwem, z magią, z baśniami, które do tej pory uwielbiam. Nie pamiętam, kiedy zorientowałam się, że Mikołaj wcale nie zakrada się wieczorem do naszego domu, że to rodzice przynoszą prezenty - ale wydaje mi się, że to odkrycie nie było dla mnie w żaden sposób trudne czy przykre, po prostu od tego momentu trochę zmieniły się zasady gry. Od tej pory ja i moja siostra bawiłyśmy się w Świętego Mikołaja razem z rodzicami. I to też miało w sobie urok i prawdziwie świąteczną magię.

Pamiętam wiele cudownych świątecznych prezentów z dzieciństwa, ale kiedy próbuję pomyśleć o najlepszym, najbardziej wyjątkowym i niezapomnianym, do głowy przychodzi mi zawsze Barbie Syrenka. Nie pamiętam, ile miałam lat, kiedy ją dostałam, ale zdaje się, że byłam jeszcze w przedszkolu. Zobaczyłam reklamę telewizyjną Barbie Syrenki i od tamtej chwili marzyłam o takiej lalce. Tym bardziej, że uwielbiałam syrenki. Do tej pory pamiętam ogromną radość, jaką czułam, gdy pod choinką znalazłam przepiękną lalkę, prawdziwą Barbie z migoczącymi włosami, złocistą opalenizną i cudownym rybim ogonem! Do tego okazało się, że ogon syreni bardzo łatwo zdjąć, a pod spodem lalka ma nogi jak każda inna lalka, mogła więc brać udział we wszystkich naszych zabawach dla innych lalek z nogami :) Miała też śliczny złoty dwuczęściowy kostium kąpielowy oraz naszyjnik z gwiazdkami i kotwicą. Nie myślałam w ogóle o tym, że nie jest podobna do Barbie Syrenki z reklamy. Była najpiękniejszą syrenką, jaką mogłam sobie wyobrazić. 

Jej tajemnicę odkryłam przypadkiem jakiś czas później, gdy w moje ręce wpadł jakiś katalog z najnowszymi lalkami Barbie. Z pewnym zaskoczeniem znalazłam w nim moją Syrenkę, która jednak nie miała rybiego ogona. Siedziała sobie na jakimś leżaczku w swoim dwuczęściowym kostiumie kąpielowym, a podpis pod obrazkiem głosił, że jest to Słoneczna Barbie.

Mama opowiedziała mi wówczas, jak bezskutecznie szukała w sklepach mojej wymarzonej Syrenki i nigdzie jej nie znalazła, dlatego kupiła śliczną Słoneczną Barbie, po czym własnoręcznie, po kryjomu, po nocach uszyła dla niej syreni ogon. Uszyła. W czasach, gdy nie było powszechnie dostępnego Internetu, gdzie na pewno można znaleźć wzory, jak taki ogon uszyć. Mama musiała zaprojektować samodzielnie ten ogon i uszyć go tak dyskretnie, żebym się nie zorientowała. Wszystko po to, żeby spełnić marzenie swojego dziecka.

Chciałabym zdementować teraz pogląd, z którym spotkałam się niedawno w jednej dyskusji o prezentach - że dziecko nie ucieszy się, gdy dostanie nie to, co chciało, ale coś podobnego. Dla mnie moja lalka stała się jeszcze cenniejsza, gdy dowiedziałam się, że nie jest prawdziwą Syrenką i poznałam jej wyjątkową historię. Do tej pory czerpię z lekcji, jaką wówczas dostałam - że jeśli bardzo Ci na czymś zależy, a okoliczności nie sprzyjają, to i tak możesz zrobić wszystko, by spełnić swoje marzenia (lub marzenia ukochanej osoby). Oraz, że czasami dostaniesz od życia nie to, co dokładnie sobie wymarzyłaś, ale coś jeszcze lepszego. Moja Słoneczna Barbie była moją ulubioną lalką jeszcze przez wiele lat, tak długo, jak długo bawiłam się lalkami. Zawsze będzie jedną z ważniejszych bohaterek mojego dzieciństwa.

Lubię dostawać prezenty, ale jeszcze bardziej lubię je dawać.


Jakoś tak wyszło, że kiedy sięgam pamięcią wstecz i próbuję sobie przypomnieć, co dostałam na ostatnie urodziny, co pod choinkę, co z okazji rocznicy - to nie zawsze pamiętam, co to było. Natomiast praktycznie zawsze bez trudu potrafię sobie przypomnieć, co sama dałam w prezencie. Nawet jeśli minęło już parę lat. Uwielbiam całą tę magię związaną z obdarowywaniem kogoś, zastanawianiem się, co sprawiłoby tej osobie radość, szukaniem inspiracji... Każdy prezent ma swoją historię, którą znam tylko ja. Ta historia, to wspomnienie jest dla mnie jako obdarowującej najlepszą nagrodą - na równi z radością obdarowywanej osoby.


Jeśli chodzi o mnie samą, to wciąż jakoś tkwię we wspomnieniach związanych z prezentami-niespodziankami, które dostawałam jako dziecko. I gdzieś w głębi serca czekam na niespodziankę, która ucieszy mnie tak bardzo, jak tamte prezenty sprzed lat. Dlatego nie lubię mówić, co chciałabym dostać. Co wiąże się z tym, że - wybaczcie, Kochani - dość często zdarza mi się dostać nietrafiony prezent. Broń Boże, nie jestem jakąś strasznie wymagającą osobą. Znam tylko jedną kategorię nietrafionych prezentów: prezent, który nie jest dla mnie. Czyli np. prezent, którego ktoś sobie zażyczył w moim imieniu. Albo prezent, do którego ktoś chciał mnie przekonać, mimo mojej jednoznacznej opinii na jego temat. Albo prezent, który spodobał się ofiarującemu tak bardzo, że został kupiony bez chwili refleksji, czy ja w ogóle lubię takie rzeczy i czy choć raz z niego skorzystam. Klasyczny przykład - kolczyki dla osoby, która nie ma przebitych uszu. Albo paczka rodzynek w czekoladzie dla kogoś, kto nie znosi rodzynek. Znalazłabym więcej takich przykładów, ale boję się, że ktoś się na mnie obrazi ;)

Jest jedna, uniwersalna recepta na udany prezent: pomyśl o osobie, którą chcesz obdarować. Zastanów się, co lubi, czego potrzebuje, może mówiła o czymś, co jej się marzy? Posłuchaj jej, zastanów się, jaką jest osobą, co sprawiłoby jej radość. Oczywiście, nadal możesz trafić kulą w płot, ale jeśli naprawdę skupisz się na tej osobie i jej potrzebach, masz dużą szansę na ujrzenie szczerej radości na czyjejś twarzy :)

Udany prezent nie musi być idealnie trafiony. Pamiętam, jak w zeszłym roku z okazji Świąt mój mąż dostał od bliskiej osoby z rodziny płytę z kolędami, na której były również kolędy w wersji karaoke. Jestem przekonana, że ta osoba kupiła płytę z myślą o moim mężu, mając na uwadze, że lubi on karaoke. I nie miało wcale znaczenia, że on raczej woli pośpiewać na imprezie pełnej ludzi niż odtwarzać sobie kolędy z płyty w domu. Najważniejsze było to, że ta osoba zrobiła wszystko, co mogła, by sprawić mu radość.

Najbardziej udany prezent, jaki dostałam jako dorosła osoba? Chyba czerwona sukienka, którą dostałam od mojego męża, który był wówczas moim chłopakiem. Bez okazji, po prostu dlatego, że mi się podobała. Nie była bardzo droga, bo przeceniona, ale na tyle droga, by kupienie jej było pewnym luksusem, na który raczej nie mogłam sobie pozwolić. Jego gest sprawił mi ogromną radość, a sukienkę z przyjemnością noszę do tej pory.

Najbardziej udany prezent, jaki sama komuś dałam? Było wiele takich prezentów, z których jestem zadowolona, ale jakoś szczególnie ciepło myślę o pięknym parasolu, który dałam przyjaciółce krótko po tym, jak urodziła dziecko. Zależało mi na tym, żeby dać jej coś, co będzie tylko dla niej, dla niej jako kobiety, nie tylko jako mamy niemowlaka. Wyobraziłam ją sobie, jak chodzi na spacery i nosi ze sobą ten piękny parasol. Mam nadzieję, że dał jej dużo radości.

No dobrze, ale jaki prezent będzie najlepszy na pierwsze urodziny?


Wspomniałam na początku, że już wkrótce - za miesiąc! - będziemy świętować pierwsze urodziny Roberta. Na pewno wiele osób, które go kochają, będzie chciało dać mu z tej okazji jakiś piękny prezent. Co będzie najlepszym prezentem dla rocznego dziecka?

Mogę w tym miejscu powtórzyć za Asią, autorką bloga Matka jest tylko jedna, że najlepsze prezenty na roczek są bardziej dla rodziców niż dla dzieci. Kiedy patrzę na mojego prawie rocznego Roberta, mam wrażenie, że on niczego nie potrzebuje. Równie atrakcyjną zabawką jest dla niego kolorowa grzechotka, jak i plastikowa miska lub kawałek sznurka. Za to rodzice rocznego dziecka zawsze potrzebują wielu rzeczy. Dziecko wyrasta z ubrań, z fotelika, różne rzeczy się zużywają i potrzebne są nowe. O tak, rodzice rocznego dziecka wiecznie czegoś potrzebują.

Wymyśliłam sobie, że póki mam jeszcze decydujące zdanie w kwestii prezentów dla mojego dziecka (za parę lat to zdanie będzie należało z pewnością do niego!), chciałabym, żeby prezenty dla niego były przynajmniej częściowo powiązane tematycznie. I tak, na pierwsze urodziny chciałabym podarować mu jak najwięcej bajek, bajeczek, książeczek, które będę mogła mu czytać przed zaśnięciem. Jeśli chcielibyście obdarować mojego synka z okazji jego pierwszych urodzin, pamiętajcie proszę o bajce dla niego :)

Wy pewnie też już się powoli zastanawiacie nad prezentami mikołajkowymi i świątecznymi :) Podzielicie się ze mną swoimi przemyśleniami na ten temat? 


wtorek, 7 listopada 2017

Co pysznego można zrobić z dyni?


Nie każdy lubi Halloween, ale chyba niewielu jest ludzi, którzy pozostają nieczuli na walory smakowe dyni. Można ją jeść na słodko lub na słono, można z niej zrobić ciasto, puree, zupę, sos, a nawet konfiturę. W zależności od użytych przypraw smakuje nieco inaczej, a mimo to jednak łatwo rozpoznać jej charakterystyczny, lekko słodki smak. Dynia jest nie tylko pyszna, ale też bardzo zdrowa, bogata w witaminy i minerały (przede wszystkim cynk), zawiera dużo beta-karotenu, dzięki czemu ma zbawienny wpływ na ludzki organizm, m.in. obniża poziom złego cholesterolu, zapobiega miażdżycy, reguluje poziom ciśnienia tętniczego, dobrze wpływa również na wzrok i na trawienie. Nawiasem mówiąc, jest też świetnym afrodyzjakiem ;) Moi drodzy, jedzcie dynię!

Pamiętam, kiedy po raz pierwszy miałam ugotować zupę z dyni. Szykowałam dużą imprezę, na której ta zupa była jednym z ważniejszych punktów programu. Bardzo się stresowałam, jak ja sobie poradzę z taką wielką dynią i czy ten eksperyment nie zakończy się straszną klapą. Na szczęście imprezowa zupa okazała się być wyśmienitą :) Od tamtej pory robiłam już wielokrotnie najróżniejsze odmiany zupy dyniowej, z różnymi przyprawami i dodatkami. Na naszym stole często goszczą również kluski z dyni, nieco rzadziej placki z dyni, robiłam też kiedyś makaron z dynią. Dziś z przyjemnością dzielę się z Wami przepisami na niektóre z tych dań. Są bardzo proste i zostawiają Wam mnóstwo pola do popisu, jeśli chodzi o dodatki i modyfikacje.

Zupa z dyni


Ponieważ nie jem mięsa od jakichś osiemnastu lat, moje zupy są również pozbawione mięsnej wkładki. Zapewne według niektórych z Was nie spełniają w związku z tym definicji zupy. Na szczęście mój przepis na zupę dyniową można łatwo zmodyfikować w taki sposób, żeby zawierała ona mięso. Tymczasem podaję wersję wegetariańską, którą zajadała się ostatnio moja najbliższa rodzina (Robert też, przed dodaniem przypraw).

ok. 1/4 - pół dyni hokkaido (w zależności od tego, jak gęsta ma być zupa),
1 ziemniak średniej wielkości,
1 duża marchew,
1 pietruszka,
kawałek selera,
1 nieduża cebula,
masło,
mleko kokosowe*,
przyprawy.

* dodawałabym mleko kokosowe za każdym razem, gdybym robiła zupę dyniową rzadziej i gdybym zawsze miała to mleko pod ręką. Zazwyczaj daję po prostu zwykłe mleko, też smakuje dobrze :)

Dynię kroimy na kawałki, bez pestek, ale za to ze skórką - skórka dyni hokkaido jest jak najbardziej jadalna i bardzo zdrowa. Wrzucamy do garnka z wodą, dodajemy pozostałe warzywa (oczywiście obrane i pokrojone) i gotujemy wszystko do miękkości. Kiedy warzywa będą już miękkie, miksujemy zupę na dość gładki krem.

Co potem? Odlewamy do miseczki porcję zupy dla niemowlaka, o ile oczywiście jest taka potrzeba :) Następnie przystępujemy do przyprawiania, wzbogacania, ulepszania! Nasza zupa na pewno potrzebuje soli i pieprzu. Przyprawy, które idealnie komponują się ze smakiem dyni, to również curry i imbir. Jeśli chcesz, żeby Twoja zupa była nieco pikantna, możesz dodać też odrobinę chili albo ostrej papryki. Byle nie przesadzić!

Ja zazwyczaj dodaję trochę mleka (wtedy jest łagodniejsza i bardziej kremowa), czasami również łyżkę koncentratu pomidorowego (wtedy smak jest bardziej intensywny), czasem również żółtko jaja. Uwielbiam ten dodatek! Zupa zyskuje piękny kolor i charakterystyczny "jajeczny" posmak. Bez obaw, pod wpływem temperatury żółtko przestaje być surowe.

Od Ciebie zależy, jakich dodatków użyjesz. Możesz eksperymentować z różnymi. Zupa dyniowa jest pyszna w każdej wersji!

Kluski z dyni

Brzydkie, ale pyszne!
ok. 1/4 dyni hokkaido,
1 nieduży ziemniak,
1 jajo,
mąka,
olej,
sól.

Gdyby Magda Gessler zobaczyła, jakimi kluskami żywi się dość często moja rodzina, padłaby trupem i to bynajmniej nie z zachwytu. Moje kluski nie przypominają ani kopytek, ani klusek śląskich, ani nawet gnocchi. Jeśli już, to najbardziej są podobne do klusek kładzionych, które robiła moja mama. Choć przyznam, że im bardziej nabieram wprawy, tym bardziej staram się nadać tym moim kluchom jako taki kształt.

Mam jednak dobrą wiadomość dla wszystkich osób, które lubią kluski, ale nie mają cierpliwości do starannego ich lepienia: kluski pozbawione kształtu również są przepyszne. Najczęściej robię je z ziemniaków, czasem z cukinii, a gdy przychodzi sezon na dynię, z przyjemnością robię kluski z dyni.

Do tego przepisu potrzebujemy przede wszystkim dyniowego puree. Można je uzyskać na kilka sposobów, np. upiec dynię w piekarniku lub ugotować ją w niedużej ilości wody i starannie zmiksować. Ja wybieram sposób prosty, choć nieco pracochłonny: ścieram dynię na tarce o małych oczkach. Do tak przygotowanego puree dodaję zawsze jedno jajo, starannie mieszam, nieraz dodaję również drobno startego ziemniaka. Następnie doprawiam i stopniowo dosypuję mąki. Ciasto ma być bardzo gęste, im gęstsze, tym łatwiej będzie ulepić z niego kluski.

Z przygotowanego ciasta odrywamy łyżką nieduże kulki, poprawiamy trochę ich kształt i wrzucamy do garnka z gotującą się wodą. Nie muszą się długo gotować, po chwili można je już wyjąć :)

Najbardziej lubię kluski podane z przysmażoną bułką tartą. Czasem mam fantazję i dodaję do niej też wiórki kokosowe, a jak jeszcze dodam łyżkę masła orzechowego, to efekt końcowy jest wyśmienity! Kluski smakują fantastycznie również na słono, z sosem pieczarkowym.

Placki z dyni


Te same składniki, co w przepisie na kluski, prócz tego możesz dodać szklankę mleka lub wody i - jeśli chcesz - jeszcze co najmniej jedno jajo.

Ciasto na placki różni się od ciasta na kluski tylko tym, że nie musi, a właściwie nie może być aż tak gęste. Podczas gdy kluski trzeba lepić, ciasto na placki powinno się wylewać na patelnię. Musi zatem być bardziej płynne - mniej więcej takie jak na placki ziemniaczane.

Możesz po prostu dodać mniej mąki, możesz też rozrzedzić ciasto za pomocą wody lub mleka. Do placków możesz oczywiście dodać więcej niż jedno jajo, nie pozostanie to jednak bez wpływu na smak. Ja osobiście lubię, gdy placki smakują intensywnie warzywnie. Im więcej jaj w cieście, tym bardziej placki zaczynają przypominać dość uniwersalne racuchy, a smak dyni jest nieco mniej wyczuwalny.

Placki smażymy na niedużej ilości oleju na kolor złocisty lub brązowy -  według uznania :)

Najlepiej smakują chyba z gęstym sosem pomidorowym lub czosnkowym. Nic nie stoi też na przeszkodzie, by zjeść je na słodko. W kwestii dodatków macie pełną dowolność!

Życzę smacznego! A może znacie jeszcze inne dyniowe przepisy?