wtorek, 25 kwietnia 2017

Szkoda życia na odchudzanie


Piszę ten tekst ze świadomością, że zostało mi jeszcze co najmniej pięć kilogramów do zrzucenia po ciąży, a tak naprawdę idealnie byłoby zrzucić z dziesięć, bo i przed ciążą nie byłam chucherkiem. I jednocześnie ze świadomością, że nawet z tymi dziesięcioma niechcianymi kilogramami należę raczej do szczupłych i tak naprawdę nie zrozumiem osób, które mają prawdziwe problemy z nadwagą.

Zdaję sobie zatem sprawę z tego, że mogę się narazić tym tekstem. Chciałabym jednak uściślić: na pewno warto zawalczyć o utratę pewnej ilości kilogramów, jeśli Twoim problemem jest znaczna, utrudniająca życie nadwaga lub otyłość, jeśli ciężko Ci się poruszać, a Twoje stawy są nadmiernie obciążone. Jeśli jak ja, jesteś osobą o prawidłowym BMI, która po prostu chciałaby być szczuplejsza - daruj sobie te wszystkie dziwaczne diety. Odchudzanie się jest bez sensu.

Tylko odchudzanie. Zdrowy tryb życia - świetna sprawa! Szczególnie jeśli jego podstawą jest ruch na świeżym powietrzu. Zdrowa dieta? Jeśli lubisz, jeśli umiejętnie ją stosujesz i nie musisz podporządkowywać jej całego życia - chylę przed Tobą czoła, podziwiam i gratuluję. Natomiast wszelkiego rodzaju magiczne sztuczki w stylu będę jeść trawę i popijać wodą przez sześć tygodni, bo sześć tygodni brzmi bardziej dramatycznie niż miesiąc wyrzuć na śmieci i nie zawracaj sobie nimi już więcej głowy. 

Dlaczego odchudzanie jest bez sensu?


Pozwól, że odwołam się do autentycznego przykładu. Miałam kiedyś znajomą, o której można było powiedzieć dużo różnych rzeczy, ale raczej nie to, że jest bardzo szczupła. Nie była też bardzo gruba, ot, przeciętna sylwetka, nieco tęższa niż ja obecnie. I ta znajoma opowiadała mi kiedyś z nutką nostalgii w głosie, jak parę lat wcześniej, w czasie jednego wyjazdu zagranicznego miała okazję uczestniczyć w tzw. festiwalu czekolady. Przez dłuższy czas wspominała, a ja słuchałam z fascynacją o wielkich czekoladowych rzeźbach, tancerzach żonglujących czekoladą, cukiernikach przygotowujących na bieżąco różne pyszności. I kiedy już tak bardzo zazdrościłam jej tego wspaniałego doświadczenia, znajoma zdradziła mi ten bolesny sekret:

- I wyobraża sobie pani, pani Martyno, że ja nawet nie spróbowałam żadnej z tych rzeczy?
- Ale dlaczego? - jęknęłam, a moja zazdrość w jednej chwili zmieniła się we współczucie.
- BYŁAM NA DIECIE!

Och.
Zauważ teraz, co przetrwało przez lata: nie odchudzona sylwetka, nie przyzwyczajenia żywieniowe, ale wspomnienie o smakołykach, których nie mogło się spróbować.

Może właśnie teraz wyglądasz najlepiej?


Ten przykład możesz potraktować jako złośliwy, ale uwierz mi, że taki nie jest. Zobacz, jaki piękny słoń:

Czy myślisz, że gdyby ten słoń schudł do rozmiaru gazeli, wyglądałby jak gazela? Nie, nadal wyglądałby jak słoń, tylko przeraźliwie wychudzony. Już nie byłby taki piękny. Jeśli przykład ze słoniem jest dla Ciebie przykry - wyobraź sobie owczarka odchudzonego do rozmiaru charta. Uwierz, nie wyglądałby zdrowo.

Ja tam uważam, że Matka Natura wie, co robi. Jeśli wyposażyła Cię w krągłości, to może właśnie z nimi wyglądasz najlepiej?

Jedyna sensowna dieta to taka, którą możesz stosować na stałe.


Właśnie tak. Wszystkie te pomysłowe metody typu przez trzy tygodnie żywię się powietrzem, a potem poszerzam dietę o światło z lodówki niosą ze sobą jedno zasadnicze ryzyko: minie magiczna liczba tygodni i wrócisz do swoich przyzwyczajeń żywieniowych. A jeśli Twój typowy obiad to krem z pizzy i spaghetti z cheeseburgerami, to efekt jo-jo masz jak w banku. 

Znacznie mądrzejszym pomysłem jest wyrobienie sobie takich przyzwyczajeń, które pomogą Ci utrzymać sylwetkę na stabilnym, w miarę zadowalającym poziomie. Nie jestem autorką tego zdania o jedynej sensownej diecie - spotkałam się z nim już wiele razy. Coraz bardziej modna staje się dieta rozumiana nie jako drastyczne ograniczanie spożywanych produktów, ale jako zwyczajne, stabilne i niepozbawione drobnych przyjemności odżywianie się na co dzień.

Spotkałam się kiedyś z takim zaleceniem, żeby wypisać sobie na kartce 20 ulubionych potraw/składników i na ich podstawie opracować sobie plan zdrowego odżywiania. Na początku się śmiałam, że będę się wobec tego żywić czekoladą i muffinkami, ale po sporządzeniu mojej listy byłam zaskoczona, ile różnorodnych przysmaków się na niej znalazło. Soczewica. Dynia. Cukinia. Kukurydza. Kalafior. Ziemniaki. Chrupkie pieczywo. Awokado. Nie brzmi źle, prawda?

Jeśli ja, z moim bagażem nadmiarowych dziesięciu (i tylko dziesięciu) kilogramów mogę Ci coś doradzić: sporządź sobie listę tego, co lubisz. Staraj się urozmaicać swoje potrawy. Szukaj zdrowych zamienników tego, co lubisz - choćby z samej ciecierzycy można wyczarować cuda! Rób sobie dni wolne od diety - naprawdę, jeden festiwal czekolady nie zrujnuje miesięcy zdrowego odżywiania ;) A przede wszystkim - popatrz w lustro, załóż fajny ciuch i zobacz, jaka jesteś ładna! Nawet z tymi kilogramami, których nie lubisz. Szkoda życia na zastanawianie się, co chcesz zmienić w tej pięknej osobie, którą widzisz w lustrze.



środa, 19 kwietnia 2017

Bezradnik zawodowy, czyli: to nie jest praca dla Ciebie.


Święta za nami, śnieg za oknem, czas na nowy tekst. Myślałam nad nim już od jakiegoś czasu. Wiecie, wielu ludzi dzieli się swoim przepisem na sukces. Pomyślałam, że nic nie stoi na przeszkodzie, abym podzieliła się i ja, w końcu odkryłam co najmniej siedem sposobów na to, jak nie odnieść sukcesu zawodowego.

Zapraszam do czytania mojej listy. Jest, jak na mnie, wyjątkowo mało subiektywna - uważam, że dobrze by było, żeby każdy stosował się do większości z tych punktów. Oczywiście zapraszam też do dyskusji i do podsyłania własnych propozycji kolejnych punktów!

1. Jeśli Twoja praca zmusza Cię do notorycznego mijania się z prawdą - to nie jest praca dla Ciebie.


Kiedy ktoś dziwił mi się głośno jakiś czas temu, że jestem taka wiecznie prawdomówna, odpowiedziałam, że tak jest po prostu wygodniej. Życie kłamcy musi być strasznie trudne, każde kłamstwo trzeba wielokrotnie uwiarygadniać, trzeba zawsze pamiętać, jaką wersję się komu przekazało, uważać na każdym kroku, by nikt nas nie nakrył na mijaniu się z prawdą. Straszna harówka. Dlatego nawet jeśli sytuacja w jakiś sposób skłania mnie do częściowego nagięcia prawdy, staram się mimo wszystko nie powiedzieć nic, co byłoby w stu procentach nieprawdziwe i zmyślone.

Nie chodzi mi jednak o to, żeby apelować tutaj do Twojej moralności. Jeśli uważasz, że musisz od czasu do czasu trochę pokłamać, żeby sprzedać Twój produkt, to widocznie nie jest on aż taki dobry to rób tak, Twoja sprawa. Ja chciałabym Cię przestrzec jedynie przed sytuacją, w której pracodawca wymaga od Ciebie, żebyś nigdy nie mówił/a prawdy o jakimś aspekcie Waszej działalności. Przykładowo: punkt sprzedaży, który musisz nazywać wystawą. Albo umowa, którą dajesz klientowi do podpisania i robisz wszystko, by jej nie przeczytał, bo wiesz, że w przeciwnym razie podpisu nie będzie. Firma, która zmusza pracowników do kłamstwa, najprawdopodobniej nie działa w pełni legalnie. Jeśli Twój pracodawca nie ma skrupułów, żeby okłamywać klientów, jaką masz pewność, że będzie uczciwy wobec Ciebie?

2. Jeśli zdarzyło Ci się w ciągu miesiąca nie zarobić nic - nie traktuj tej pracy jako źródła utrzymania.


No dobra, może to była wyjątkowa sytuacja, pierwszy miesiąc na rozruszanie, w drugim miesiącu już udało Ci się wyrównać straty i czujesz się spokojna/spokojny, że to się nie powtórzy. W przeciwnym razie nawet nie zastanawiaj się, czy warto. Jeśli masz inne źródło dochodów i ta praca to tylko taka odskocznia, która od czasu do czasu generuje zyski, to jasne, baw się. Tylko tak możesz to traktować.

Jeśli zdarzył Ci się jeden bezdochodowy miesiąc, za jakiś czas może się zdarzyć następny. Bo życie bywa zaskakujące, są wypadki losowe, są choroby, są sytuacje, w których ciężko się skupić na pracy. Może się zdarzyć, że nie w każdym miesiącu coś zarobisz. Za to z całą pewnością w każdym miesiącu musisz płacić, musisz kupować, musisz jeść i żyć. Każdy miesiąc bez jakiegokolwiek pieniężnego wpływu to mała katastrofa dla Twoich oszczędności. O ile je masz. Jeśli trwasz w takiej katastrofie, bo spodziewasz się, że następny miesiąc przyniesie Ci wspaniały zarobek - uważaj, to droga donikąd. Kiedy wreszcie nadejdzie ten "tłusty miesiąc", będziesz mieć tyle strat do wyrównania, że pewnie nawet nie odczujesz tej tłustości.

3. Jeśli w Twojej firmie jest duża rotacja pracowników - traktuj tę pracę jako tymczasową.


Nie łudź się. Ci ludzie nie odchodzą bez powodu. Są dwie możliwości: albo to jest praca typowo tymczasowa i wszyscy traktują ją jako trampolinę, z której wybiją się w poszukiwaniu ciekawszych opcji, albo coś jest nie tak. Może szef źle traktuje pracowników? Nie myśl, że Ciebie to ominie. Może wynagrodzenie jest za niskie? Praca zbyt wyczerpująca, frustrująca, łatwo o wypalenie zawodowe? Możliwości są różne, rezultat jeden: to nie jest praca dla Ciebie.

Czy istnieje szansa, że akurat Ty będziesz tą osobą, która zostanie tam na stałe? Oczywiście, że tak. Czy to jest bardzo prawdopodobne? Oczywiście, że nie. Możesz spróbować, ale nie usuwaj jeszcze kont z portali z ogłoszeniami o pracy. Możesz ich wkrótce znowu potrzebować.

4. Nie szukaj klientów wśród znajomych.


Chyba że sami chcą stać się Twoimi klientami.
Wiem, to może być kontrowersyjny punkt, pewnie wielu z Was oparło swój biznes na szukaniu klientów w gronie znajomych. Pewnie dla niejednej osoby stało się to punktem wyjścia do sukcesu zawodowego. Jeśli podejmiesz się tego umiejętnie, to śmiało, zignoruj moje obiekcje. Uważaj tylko na sytuację, w której relacje zawodowe zaczną się mieszać z prywatnymi. Nie dopuść do tego, by Twoi znajomi wiecznie zastanawiali się, czy chcesz się z nimi spotkać, bo ich lubisz, czy to już jest spotkanie biznesowe. A już najbardziej ryzykowne są sytuacje, kiedy pojawia się między Wami tajemnica zawodowa. Jeśli Twój znajomy powiedział Ci o czymś delikatnym i poufnym, bo wymagała tego Wasza współpraca finansowa, to nawiązywanie do tej wiedzy w Waszych rozmowach pozabiznesowych jest co najmniej niestosowne.

I pamiętaj: jest dobrze, kiedy jest dobrze. Nie życzę Ci nigdy sytuacji, kiedy z powodu złego obrotu spraw stracisz i biznes, i znajomych.

5. Jeśli szukasz pracy zdalnej przez Internet, zwiększ ostrożność o 300%!


Z prostej przyczyny: łatwiej tutaj o oszustów. Internet ciągle jeszcze daje pozór anonimowości i bezkarności, co przyciąga takie nieuczciwe jednostki. Koncepcja zarabiania przez Internet jest jeszcze czymś na tyle nowym, że na dobrą sprawę niewiele wiadomo o różnych sposobach oszukiwania i wręcz okradania ludzi przez internetowych "pracodawców". Jednym z najczęstszych jest wyłudzanie poufnych danych osobowych. 

Oczywiście nie twierdzę, że trzeba za wszelką cenę unikać takiej pracy. Jeśli trafisz na uczciwego pracodawcę, masz szansę na satysfakcjonujące zarobki i wyjątkowo dogodne warunki pracy. Szukaj osób sprawdzonych, najlepiej jeśli ktoś z Twoich znajomych może Ci kogoś polecić. 

Jeśli widzisz atrakcyjną ofertę pracy zdalnej, a nie wiesz nic o pracodawcy, uważaj przede wszystkim na to:
  • czy nazwa firmy jest Ci znana? Czy osoba, która zaoferowała Ci pracę, starała się w jakiś sposób ukryć przed Tobą nazwę firmy i dane osób reprezentujących firmę?
  • czy obiecano Ci wysokie wynagrodzenie "za nic"? Nikt nie rozdaje pieniędzy bez powodu. 
  • uważaj na wszelkiego rodzaju umowy próbne, zadania próbne. Możliwe, że tylko do tego "pracodawca" Cię potrzebuje.
  • nie dopuść do sytuacji, które w jakikolwiek sposób obciążają Cię finansowo, do żadnych zabiegów w stylu Ty kupisz, a "pracodawca" Ci odda. Nie odda.
Zachowaj czujność na każdym etapie. O ile to możliwe, nalegaj na bezpośredni kontakt i spotkanie. Nadal nie daje Ci to żadnej gwarancji, że trafisz na uczciwą osobę, ale przynajmniej widzisz, dla kogo pracujesz. Znika ten pozór anonimowości, którego wielu szuka w Internecie.

6. Przemyśl dobrze, zanim zdecydujesz się na nienormowany czas pracy.


Jest sporo prawdy w tym, co mówią: jeśli masz nienormowany czas pracy, to znaczy, że pracujesz cały czas. Nienormowany czas pracy oznacza tyle, że musisz go sobie unormować samodzielnie, uważając na liczne pułapki. 

Jeśli pracujesz w ten sposób, nie obruszaj się na znajomych, którzy twierdzą, że masz bardziej elastyczny czas pracy niż oni. Trudno odmówić im racji. Kiedy oni muszą załatwić coś w godzinach pracy, biorą urlop. Ty po prostu idziesz i załatwiasz. Niestety, tu już kryje się pułapka. Łatwo możesz stać się osobą, która zawsze ma czas, zawsze pójdzie i załatwi. Pracę, z którą się wówczas nie wyrobisz, odrabiasz wieczorami. Albo w ogóle, co może przełożyć się na Twoje wyniki finansowe.

Przy nienormowanym czasie pracy rzadko możesz pozwolić sobie na komfort: wybiła godzina, kończę pracę, do końca dnia w ogóle o niej nie myślę. Może się zdarzyć, że myślami będziesz w pracy cały czas, aż do zaśnięcia. Obudzisz się rano i znowu jesteś w pracy. 

Wydaje mi się, że najlepszym sposobem na nienormowany czas pracy jest potraktowanie jej jak etat na Twoich warunkach. Wyznaczasz sobie godziny pracy i trzymasz się ich. Wolny dzień traktujesz jak urlop i bierzesz go tylko wtedy, kiedy naprawdę musisz. Pracę po godzinach traktujesz jak nadgodziny i nie pozwalasz, by zdarzały się zbyt często. 

Przy okazji: im mniej znajomych wie o tym, że masz nienormowany czas pracy, tym lepiej dla Ciebie ;)

7. Jeśli szef na Ciebie krzyczy, to jest to mobbing.


To jest tak proste, że aż dziwne, jak wielu ludzi zdaje się tego nie dostrzegać. Agresja nie jest formą zarządzania pracownikami. Jasne, każdemu mogą puścić nerwy. Niektórzy mają słabe nerwy. Ale bez przesady - jeśli jesteś na tyle kiepskim pracownikiem, że regularnie wyprowadzasz szefa z równowagi, to czemu Cię jeszcze nie zwolnił? Widocznie jednak ceni Cię na tyle, żeby chcieć z Tobą współpracować. Agresja to nie jest współpraca.

Powiesz mi: dobra, ale ja potrzebuję bata nad sobą, żeby lepiej pracować? Twoja sprawa, ale moim zdaniem taka relacja między szefem i pracownikiem ma rację bytu jedynie wtedy, gdy pracownik sam umówi się z szefem na tego "bata". Nie można z góry zakładać, że takie zachowania są dopuszczalne.

Co sądzisz o moim zestawieniu? Może zechcesz dopisać coś do listy?

sobota, 15 kwietnia 2017

Wielkanoc w Siódemkę

Kadr z filmu "Pasja", na zdjęciu Maia Morgenstern
Żródło: Onet Film
Piszę na szybko, na kolanie, między jednym a drugim punktem na świątecznej to-do-liście, bo muszę zdążyć złożyć Wam świąteczne życzenia i podzielić się z Wami moją małą świąteczną refleksją.

Własnie w tle pobrzmiewa mi playlista z hiszpańską muzyką instrumentalną (Robert pięknie przy tym usypia!), i taki psikus od losu: na playliście pojawiła się kolęda. Czyli dzień przed Wielkanocą słucham kolędy. Jest w tym jakieś ponadczasowe piękno: od Świąt do Świąt, od niemowlęcia do dorosłego człowieka, od jednej Wielkiej Tajemnicy do drugiej Wielkiej Tajemnicy. 
Raz w żłobie, raz w grobie, jak ujął jeden dowcipny ksiądz. 

To są drugie Święta, które przeżywam jako matka. Właściwie trzecie, ale rok temu jeszcze nie wiedziałam na pewno, że jestem matką. Boże Narodzenie spędziłam z malutkim noworodkiem, niespełna dwa tygodnie starszym od Jezuska w stajence. To było niesamowite przeżycie. Niezwykle się czułam, chodząc do kościoła w Adwencie i jednocześnie przeżywać swój mały "Adwent", oczekując nie tylko tych wielkich Narodzin, ale też przecież własnego porodu. Teraz spędzam Wielkanoc z wyraźnie już starszym, czteromiesięcznym dzieckiem. O ile Boże Narodzenie i przygotowania do tych Świąt miały w sobie ogromną magię, o tyle czas poprzedzający Wielkanoc na swój sposób mną wstrząsnął. Mną jako matką. Nie byłam na to gotowa. 

Kadr z filmu "Pasja", na zdj. Maia Morgenstern i Jim Caviezel
Źródło: Pinterest
Muszę Wam się przyznać do odrobinę może wstydliwej rzeczy: od pewnego czasu nieco trudniej mi się rozważa Mękę Pańską. Miałam w tym momencie mrugnąć okiem i zostawić resztę Waszym domysłom, ale zdecydowałam się napisać to jednak wprost: tak, dzieje się tak od tego czasu, kiedy moje serce tak mocno pokochało drugiego człowieka. To krępujące i nie do końca zgodne z wykładnią Kościoła, ale niewiele mogę na to poradzić: choć zawsze ciężko było mi znieść myśl o torturach i okrutnej śmierci Jezusa, to jednak jestem w stanie znieść tę myśl. Z trudem, z płaczem, ilekroć oglądałam "Pasję" Mela Gibsona, tyle razy dosłownie szlochałam, ryczałam, wyłam przez cały film, ale jednak byłam w stanie go obejrzeć. Nie jestem w stanie znieść myśli, wyobrażenia o cierpieniu bliskiej osoby. 

A w tym roku, kiedy zostałam mamą, dotarło do mnie, że kiedyś będę patrzeć na cierpienie mojego dziecka. Kiedyś na pewno, nawet jeśli dane mu będzie długie i szczęśliwe życie. Każdy kiedyś poznaje smak cierpienia. Kiedyś ktoś go zrani. Kiedyś będzie potrzebował pomocy. Kiedyś pozna ból, a ja będę bezradnie patrzeć i jedyne, co będę mogła mu dać, to moja obecność. Nie wyobrażam sobie, a jednak wiem, że są tacy rodzice, którzy borykają się z tym na co dzień. Rodzice ciężko chorych dzieci. Nie wyobrażam sobie tego, co Matka Boska przeżywała pod krzyżem. Nawet kiedy piszę te słowa, chce mi się płakać. 

Kadr z filmu "Pasja", na zdj. Maia Morgenstern
Źródło: Pinterest
Ciężko rozważa się Drogę Krzyżową, gdy jest się matką. Czwarta stacja dosłownie łamie serce.

Nieraz zastanawiałam się, czy tak powinno być. Ale zawsze dochodziłam do wniosku, że chyba tak, że chyba ostatecznie o to tak naprawdę chodzi: o miłość. I jeśli Bóg kiedyś żył między nami jako człowiek, to może właśnie dlatego, żeby i teraz szukać Go w drugim człowieku. I żeby to szukanie i to kochanie czasami tak bardzo bolało, a czasami przynosiło uśmiech. Bardzo, bardzo dużo uśmiechu. 

Po śmierci jest przecież Zmartwychwstanie :) 

Życzę Wam z całego serca tej miłości, czasem trudnej, czasem łamiącej serce, ale jednak pięknej, dobrej, radosnej i zwycięskiej. Życzę Wam dużo śmiechu. Alleluja!

Kadr z filmu "Pasja"
Źródło: YouTube



środa, 12 kwietnia 2017

O wypełnionych ramionach.


Ładnych kilka lat temu postanowiłam sobie, że jeśli kiedyś będę miała dziecko, odniosę się do tego cytatu. Pora dotrzymać słowa. 
Oto cytat: 

 „…ona zaś zamknęła drzwi, przytuliła do siebie śpiącą córeczkę i przez chwilę tak stała bez ruchu. Ciepło małego ciałka ogarniało ją całą, poczynając od serca. Nareszcie, po tylu bezsensownych latach, to puste miejsce w jej ramionach się wypełniło. 
Czy to być może, że całe dotychczasowe życie stanowiło zaledwie uwerturę do tej właśnie chwili?” 

 Małgorzata Musierowicz, „Czarna polewka” 

Fragment ten stanowi opis przeżyć wewnętrznych jednej z postaci. Nie jest to kobieta po czterdziestce, która przez lata bezskutecznie starała się o dziecko, ale dwudziestodwuletnia dziewczyna, do niedawna studentka, która zaszła w nieplanowaną ciążę. Nic więc dziwnego, że fragment wzbudził kontrowersje u wielu osób, z którymi rozmawiałam na temat tej książki. Jakie bezsensowne lata? Jakie puste miejsce w ramionach? Jaki przekaz wynika z tego dla czytelniczek - że życie ma sens tylko wtedy, gdy jest się matką?

Spotkałam się też z opiniami, że nie należy powyższych słów interpretować dosłownie, że to taka metafora obrazująca trudne do nazwania uczucia, jakich doświadcza młoda matka, tuląc swoje malutkie dziecko. Postanowiłam poszukać u siebie tych uczuć. Powiem Wam, co mi wyszło.

Puste miejsce w ramionach?


Przede wszystkim - w moich ramionach nigdy nie było pustego miejsca. Od lat jest tam miejsce dla ukochanego mężczyzny. A nawet kiedy byłam samotna (dawno to było!), istniało w moim życiu wiele osób, które potrafiły zapełnić pustkę - przyjaciele, rodzina, znajomi... Zresztą nie tylko ludzie sprawiali, że nie odczuwałam pustki czy braku sensu. Pomagały w tym także moje zainteresowania, pasje, marzenia. Może trudno je porównać do szczęścia z powodu posiadania dziecka, ale stanowiły jednak znaczącą treść mojego życia i nadawały mu smaku. Nadal tak jest.

Jeśli doświadczyłam czegoś na kształt pustki w ramionach, to zdarzyło się to pod koniec ciąży, kiedy byłam już po terminie i z niecierpliwością, a jednocześnie pełna obaw oczekiwałam na poród. Przez dwa tygodnie dzień w dzień odpowiadałam sobie (i nie tylko sobie...) na pytanie: czy to już?
(Uwaga, rady darmo dają! Nie pytajcie ciężarówki po terminie, czy już urodziła. Dowiecie się, kiedy urodzi).

Było mi wtedy już bardzo ciężko, ważyłam koło dwudziestu kilo więcej niż normalnie, więc moje stawy musiały dźwigać ciężar, do którego nie były przyzwyczajone. Źle spałam. Powtarzałam sobie wielokrotnie, że chcę już trzymać to dziecko w ramionach, nie chcę już dłużej nosić go w brzuchu. Kiedy to wreszcie nastąpiło, odczułam dużą ulgę. Pisałam o tym już raz - bez brzucha jest po prostu lżej.

Bezsensowne lata?


Muszę zaznaczyć, że jestem w zupełnie innej sytuacji niż książkowa Róża. Mam trzydzieści lat, od paru lat jestem mężatką i jak już pisałam, starałam się o dziecko dość długo. Moje "nareszcie" jest zupełnie inne niż "nareszcie" wypowiadane w myślach przez Różę. Jeśli miałabym nazwać jakieś lata bezsensownymi, byłyby to dwa lata przed pojawieniem się Roberta. O jakich latach myśli Róża?

Jeśli miałabym nazwać jakieś lata bezsensownymi... Nie robię jednak tego. Choć 2014 rok był dla mnie jednym z trudniejszych, jeśli nie najtrudniejszym w życiu, miał jednak swoje dobre chwile i daleka jestem od tego, by całkowicie go przekreślać. Na pewno był to rok pełen miłości, wzajemnego wsparcia i pełnej zaufania relacji między mną i moim mężem. Chociażby z tego powodu nie mogłabym nazwać tego czasu straconym czy bezsensownym.

Jedno mnie łączy z książkową Różą: w żadnej życiowej roli nie odnalazłam się równie dobrze, jak w roli matki. Żadne zajęcie nie dawało mi tyle satysfakcji. Długo by opowiadać o różnych rzeczach, które robiłam na przestrzeni tych trzydziestu lat, ale nigdy jeszcze nie czułam się tak silna, spełniona i zadowolona z życia jak teraz.

Trudne do nazwania uczucie?


Poczucie niezwykłości tego, co się zdarzyło, towarzyszy mi właściwie od samego porodu. Pamiętam, kiedy usłyszałam pierwszy krzyk mojego dziecka. Leżałam jeszcze na stole operacyjnym. Pomyślałam wówczas, jakie to niesamowite, że ta istotka, która przez dziewięć i pół miesiąca rosła w moim ciele i dotąd tylko mocnymi kopniakami dawała znać o swojej żywotności, nagle stała się bytem na tyle odrębnym, że może krzyczeć. To niby tak normalne, tak naturalne, a jednak niezwykłe. 

Niby znam biologię, niby wiem, skąd się biorą dzieci, ale dopiero kiedy sama zostałam mamą zobaczyłam, jakie to niesamowite, że to konkretne dziecko się wzięło, że powstało w moim ciele i jest takie doskonałe. To dla mnie czysta magia. Im starszy jest Robert, tym częściej łapię się na zadziwieniu, że on tu jest, że ja go mam. Mam dziecko. Sama jeszcze tak bardzo czuję się dzieckiem, czuję się nastolatką, czuję się nieraz zbyt dziwna i nietypowa, żeby żyć takim zwykłym, codziennym, typowym szczęściem. A jednak. Mam dziecko. 

Czy Ty, przyszła mamo, doświadczysz tych samych uczuć? Naprawdę trudno mi powiedzieć. Wydaje mi się, że to jest uczucie bardzo moje, bardzo indywidualne, typowe dla mnie. Pamiętam, że dość długo po ślubie patrzyłam na tego długowłosego przystojniaka z obrączką na palcu i łapałam się na myśli: o rany, to jest mój mąż! Ja mam męża! Wzięliśmy ślub! Niby wiem, niby byłam przy tym, wszystko pamiętam, ale jednak pojawia się to zadziwienie. Teraz mam tak samo.

No dobra, ale jak to się ma do Róży?


Kiedy miałam dwadzieścia dwa lata, ewentualna ciąża wydawała mi się katastrofą. Niektórzy z Was wiedzą, czemu tak uważałam, pozostali... może się kiedyś dowiedzą ;) Jestem tak bardzo niepodobna do tej akurat postaci literackiej, że trudno mi się wczuć w jej sytuację. Wierzę, że istnieją osoby, dla których sensem życia od zawsze było stanie się matką, stanie się rodzicem. Wydaje mi się, że znam takie osoby. W moim przypadku dojrzewanie do macierzyństwa trwało dłużej.

Chciałam jednak przekazać z największą mocą, na jaką mnie stać: życie ma sens i bez dziecka. Nie można sprowadzać sensu życia do tego jedynego aspektu. Nie wiem, czy taka była intencja autorki piszącej te słowa, ale nie chciałabym, by do kogokolwiek z czytających mnie osób trafiał taki przekaz. Jeśli długo starasz się o dziecko, jak to było w moim przypadku, niech to staranie nie odbiera Ci sensu, niech nie odbiera Ci radości ze zwykłych chwil, z bliskości Twojego partnera, z pasji i zainteresowań, w których możesz się realizować. Życie jest zbyt krótkie, by nie dostrzegać w nim sensu. Nie przeżyjesz drugi raz tych lat, których nie doceniasz. Doceń je zatem.

Źródło: Małgorzata Musierowicz "Czarna polewka"

piątek, 7 kwietnia 2017

... bo tak nas wychowano, czyli "Compliance".

Plakat reklamujący film, na zdjęciu Dreama Walker

Nie wiem, czy recenzję filmu, a może raczej rozważania na temat filmu, i to dobrego, wypada zacząć słowami: "lepiej tego nie oglądajcie". W każdym razie ostrzegam - ja po obejrzeniu tego filmu czułam się źle, jakbym się czymś struła. Nawet posprzeczaliśmy się trochę z mężem o to, że kiedy zorientowałam się, jak to wszystko się skończy, nie krzyczałam, żeby przestać oglądać. A zorientowałam się bardzo szybko, zresztą myślę, że twórcy filmu celowo dawali od początku czytelne znaki, dokąd zmierza ta historia.

Minęło ładnych kilka lat - film jest z 2012 roku i wtedy też go oglądaliśmy - a nadal o nim myślę, ostatnio nawet jakoś częściej niż do tej pory. "Compliance", czyli "Siła perswazji", znany także pod tytułem "Uległość". Film oparty na faktach, niestety.

Akcja toczy się w jednym z fast-foodów należących do popularnej sieci, w filmie fikcyjnej (rzeczywisty odpowiednik to McDonald's). Sandra, kierowniczka lokalu otrzymuje telefon od policjanta. Zgłoszono, że młoda pracownica, atrakcyjna i dość pyskata blondynka Becky, okradła klientkę. Policjant chwilowo nie może przyjechać na miejsce zdarzenia, więc oczekuje od kierowniczki, że ta zajmie się sprawą do czasu jego przyjazdu: każe jej przeszukać dziewczynę na zapleczu, następnie pilnować jej tam, a gdy oczekiwanie się przedłuża, a obowiązki wzywają Sandrę, policjant sugeruje, by oddelegowała ona jednego z pracowników do pilnowania Becky. Kierowniczka posłusznie wypełnia polecenia przedstawiciela władzy, a skala upokorzeń, którym poddawana jest Becky, rośnie w dramatyczny sposób.

Nawet jeśli nie słyszeliście nigdy o tym lub podobnym zdarzeniu, prawdopodobnie nie będzie dla Was zaskoczeniem to, co twórcy zdecydowali się ujawnić dość szybko, mniej więcej w połowie filmu: rozmówca Sandry nie jest żadnym policjantem. To samotny mężczyzna wyglądający niepozornie, ale w rzeczywistości niebezpieczny, czerpiący uciechę z manipulowania ludźmi.

Jeden z najbardziej poruszających momentów, a zarazem jedna z najbardziej zapadających w pamięć scena filmowa jaką widziałam, to scena, w której dociera do Sandry, że została oszukana. Ciągle mam przed oczami wyraz jej twarzy. To twarz osoby, której zawalił się świat. W jednej chwili dotarło do niej całe zło, które się wydarzyło przy jej udziale.

Ann Dowd
Źródło: www.picsofcelebrities.com/

Chciałoby się wierzyć, że adnotacja "Film oparty na faktach" to tylko zabieg twórców, mający na celu uwiarygodnienie wymyślonej historii. W Internecie łatwo jednak znaleźć nagranie dokumentujące autentyczne zdarzenia, które stanowiły inspirację dla scenariusza filmu "Compliance". Zawiera ono wywiady z prawdziwymi uczestnikami akcji oraz ocenzurowany materiał z monitoringu w sklepie. Można go zobaczyć tutaj.

Twórcy zdecydowali się na ciekawy zabieg, który w moim odczuciu dodał historii realizmu, a także specyficznego wydźwięku - w roli ofiary obsadzono atrakcyjną, wyglądającą dojrzale aktorkę, a odgrywana przez nią postać sprawia przynajmniej na początku wrażenie osoby, której nie brak pewności siebie. To pokazuje, jak bardzo bezradnym można się stać wobec presji wywieranej przez kogoś, kto zdaje się mieć autorytet - nawet gdy jesteś dorosła i znasz swoją wartość.

Dreama Walker
Żródło: lightsremoteaction.com

Oryginalna "Becky", którą można zobaczyć na wspomnianym przeze mnie nagraniu, wygląda i zachowuje się zupełnie jak dziecko. Aż trudno uwierzyć, że ktoś mógłby chcieć celowo upokarzać tę zagubioną, rozpłakaną dziewczynkę. Wypowiada ona również wstrząsające słowa, których twórcy filmu nie umieścili w scenariuszu - zapytana w wywiadzie, dlaczego wypełniała coraz bardziej absurdalne polecenia kierowane w jej stronę, odpowiada: "My parents taught me: when adult tells you to do something, that's what you do". Czyli: rodzice nauczyli mnie, że jeśli dorosła osoba każe ci coś zrobić, to masz to zrobić.

Nie do końca wiem, dlaczego to zdanie nie zostało wykorzystane w filmie "Compliance", ale cieszę się, że tak zdecydowano. Mam wrażenie, że jego użycie mogłoby rozmyć przekaz filmu. Widzowie uznaliby zgodnie, że winni całej sytuacji są przede wszystkim rodzice dziewczyny, którzy nauczyli ją czegoś aż tak niebezpiecznego i w efekcie wychowali idealną, nie sprawiającą przeszkód ofiarę. To prawda, ale problem jest jednak jeszcze głębszy.

Problemem jest nie tylko to, że Becky posłusznie wykonywała polecenia osób dorosłych. Problemem jest również to, że Sandra, jej pracownicy i jej narzeczony przez wiele godzin ślepo podążali za instrukcjami nieznajomego głosu w słuchawce i robili rzeczy nie mające nic wspólnego z rozsądkiem czy szacunkiem dla zdanej na ich łaskę lub niełaskę dziewczyny - tylko dlatego, że wierzyli, iż rozmawiają z przedstawicielem władzy. Problemem jest to, że gdy dzwoni do nas funkcjonariusz policji, jesteśmy automatycznie przekonani, że rozmawiamy z funkcjonariuszem policji. Nauczono nas, by wierzyć w to, co się do nas mówi.

Nie da się żyć, nie ufając nikomu i w nic nie wierząc. Zawsze w którymś momencie musisz przyjąć na wiarę: że jeśli rozkład jazdy informuje Cię o godzinie odjazdu Twojego pociągu, to masz o tej porze być na peronie i szykować się do wsiadania. Że lekarz specjalista, do którego idziesz się zbadać, ma odpowiednie wykształcenie i kompetencje, by właściwie zdiagnozować stan Twojego zdrowia. Że opakowanie z płatkami kukurydzianymi, które kupujesz sobie na śniadanie, zawiera dokładnie to, co napisano na etykiecie. Nie przeżyjesz życia, wątpiąc we wszystko i wszędzie węsząc podstęp.

Trzeba jednak zachować tę nutę ostrożności, gdy znajdujesz się w nietypowej sytuacji. Każdy może powiedzieć: "jestem policjantem", "jestem naukowcem", "jestem uczciwym pracodawcą". Zwłaszcza teraz, w czasach, gdy wirtualny kontakt często zastępuje ten rzeczywisty. Możliwości weryfikacji są ograniczone lub nieznane dla kogoś, kto nie ma w tym zakresie doświadczenia.

Słuchajcie siebie. Nie wypełniajcie poleceń, które nie są zgodne z Waszym sumieniem. Nie wierzcie we wszystko, co widzicie i słyszycie.

Dreama Walker
Żródło: alchetron.com





wtorek, 4 kwietnia 2017

Pierwsza sesja zdjęciowa naszego synka.

To oczywiście nie jest Robert.
Fot. Kocie Kadry, na zdjęciu Marcelek.

Tydzień temu Robert miał swoją pierwszą sesję zdjęciową.

Właściwie powinnam napisać "pierwszą profesjonalną sesję", bo przecież zdjęć robimy mu mnóstwo, zwłaszcza odkąd zaczął się uśmiechać. Choć i tak uchwycenie tego uśmiechu to niezła gimnastyka. Dziecko uśmiecha się przecież do ludzkiej twarzy, nie do aparatu. Kiedy twarz zasłonięta jest aparatem, uśmiech przeważnie znika, ustępując miejsca zaskoczonej mince. Gdyby nie pewne założenie, które przyjęliśmy (o którym napiszę w dalszej części tego tekstu), chętnie pokazałabym Wam kilka kosmicznych grymasów Roberta, które uchwyciłam, próbując upolować uśmiech ;)

Ale tydzień temu byliśmy na profesjonalnej sesji. Odwiedziliśmy studio Kocie Kadry w Krakowie, gdzie przesympatyczna Pani Fotograf Iza zrobiła Robertowi przepiękne zdjęcia w kilku różnych stylizacjach. W ciągu niespełna godziny nasz mały model zdążył być zajączkiem wielkanocnym otoczonym marchewkami, małym pluszowym misiem, wesołym kotkiem oraz pomocnikiem tatusia ze skrzynką narzędzi.

Od dawna jestem fanką kameralnych studiów fotograficznych mieszczących się w mieszkaniu. To fascynujące, jak wiele można wyczarować na tak niedużej powierzchni. W czasie gdy przebieraliśmy Roberta, Iza zmieniała całkowicie scenerię w studiu, dzięki czemu każda seria zdjęć jest utrzymana w nieco innym klimacie i wygląda niemal jak zrobiona w innym miejscu.

Jak Robert czuł się w roli modela? Cóż, choć humorek miał jak zwykle wyborny i obdarzał Izę swoimi uroczymi uśmiechami, widok aparatu w dalszym ciągu wzbudzał u niego dość mieszane uczucia. Obawiałam się, że w takiej sytuacji niewiele zdjęć będzie się nadawało do pokazania, ale zostałam mile zaskoczona :) Wśród zdjęć, które Iza przesłała nam do wyboru, jest całkiem sporo uśmiechniętych minek Roberta. Zamierzamy wybrać kilka najpiękniejszych zdjęć i zrobić z nich piękną pamiątkę dla najbliższej rodziny i znajomych. Nie zamierzamy jednak publikować zdjęć w Internecie, dlatego też nie zamieszczam tutaj ani nigdzie indziej żadnych zdjęć Roberta.


Dlaczego tak?


Powodów jest kilka. Przede wszystkim z próżności - jak zobaczycie zdjęcia mojego dziecka, to zaczniecie się zachwycać nim tak bardzo, że zapomnicie o zachwycaniu się mną, a moje ego nie poradzi sobie z taką sytuacją. Kolejny powód to strach - boję się, że zobaczycie na zdjęciach rażące dowody moich zaniedbań w roli matki i zaczniecie bić na alarm, że dziecko jest bez czapeczki, za lekko ubrane lub za ciepło ubrane i leży nie tam, gdzie powinno, a w pobliżu dziecka jest stanowczo za dużo niebezpiecznych przedmiotów, jak na przykład szklanka. No i boję się też, że jak wrzucę zdjęcia małego, to wszyscy zaczniecie pisać, że podobny do taty, a z tym moje ego też może sobie nie poradzić, bo to przecież ja urodziłam to dziecko i powinno w związku z tym być podobne do mnie. A, i wolę nawet nie myśleć o hipotetycznej sytuacji, że zdjęcia małego dotarłyby do jakiejś osoby, która mnie nie lubi, i potem ta osoba dogryzałaby mi, pisząc: "Ale masz brzydkie dziecko". Wszystkie te powody razem wzięte spowodowały, ze zdecydowałam się zachować ostrożność i mimo wielkich chęci nie publikować nigdzie zdjęć mojego dziecka.

No dobra, to są bzdury.


Darujcie głupie żarty, nie zdążyłam z wpisem na Prima Aprilis i czuję, że mój potencjał jest w tym temacie niewykorzystany. 
Prawdziwy powód jest tylko jeden - nie publikujemy zdjęć naszego dziecka, bo to jemu pozostawiamy decyzję, czy te zdjęcia mają się znaleźć w Internecie.

Spotkaliście się pewnie nieraz z sytuacją, kiedy dorosła osoba sprzeciwiała się stanowczo przeciwko publikowaniu jej zdjęć w Internecie, oznaczaniu jej na zdjęciach, pokazywaniu zdjęć, na których wyszła w swoim mniemaniu niekorzystnie. Ja spotkałam się z tym wielokrotnie, nie tylko w środowisku ludzi regularnie pozujących do zdjęć, ale w zwykłych codziennych sytuacjach. Takie reakcje są normalne i spotykają się z pełnym zrozumieniem.

A niemowlę? Nie potrafi powiedzieć, że nie chce, aby jego zdjęcie znalazło się w Internecie. Ono jeszcze w ogóle nie potrafi mówić. A kiedy się nauczy, to nadal zajmie mu trochę czasu, zanim zrozumie, co to jest Internet i dlaczego niektórzy ludzie publikują w nim zdjęcia. Zanim dotrą do niego w pełni wszystkie konsekwencje umieszczania zdjęć w Internecie, włącznie z tym, że dowolna osoba w dowolnym momencie może te zdjęcia zobaczyć i później zagadnąć do niego: "Hej, widziałem/widziałam Twoje zdjęcia", Robert prawdopodobnie będzie już na tyle dojrzały, by móc je umieszczać w sieci samodzielnie. Lub też nie umieszczać - to będzie jego decyzja i my nadal będziemy ją szanować.

Tu chciałabym zaznaczyć bardzo ważną rzecz. To, że my z mężem mamy takie stanowisko w sprawie zdjęć naszego dziecka, nie oznacza, że uważam to stanowisko za jedynie słuszne i że mam coś przeciwko rodzicom, którzy podchodzą inaczej do kwestii zdjęć swoich pociech. I jeśli mówię, że szanuję prywatność mojego dziecka, to nie oznacza automatycznie, że oskarżam Ciebie, rodzicu publikujący zdjęcia swojego dziecka, o brak poszanowania jego prywatności. Moje stanowisko dotyczy tylko mojego dziecka. 

Nie twierdzę też, że mamy na pewno rację! Świat zmienia się tak bardzo i staje się tak "wirtualny", że może za jakiś czas nasze dziecko samo wytknie nam: mamo, tato, czemu ja nie mam swojego zdjęcia w Internecie? Koledzy się śmieją, że się mnie wstydzicie! Dziś wydaje się to śmieszne, ale kto przewidzi, co będzie za kilka lat? Dlatego spokojnie - jeśli uważasz inaczej niż ja, nie czuj z mojej strony potępienia, bo go wcale nie wyrażam.

Rodzice dzieci, których zdjęcia znalazły się w tym artykule, wyrażają zgodę na publikację zdjęć swoich pociech. My potraktowaliśmy sesję jako pamiątkę rodzinną. Niezależnie od tego, jakie jest Twoje podejście, polecam skorzystanie z usług studia Kocie Kadry. Oprócz zdjęć dziecięcych i rodzinnych, Iza wykonuje także przepiękne sesje kobiece - miałam przyjemność skorzystać również z takiej sesji, tym bardziej gorąco polecam. Możecie liczyć na świetną atmosferę, bardzo szybki czas realizacji i ogromnie satysfakcjonujące efekty sesji.

Tutaj możecie znaleźć Kocie Kadry na Facebooku :) A poniżej - kilka wybranych zdjęć do podziwiania!

Fot. Kocie Kadry

Fot. Kocie Kadry, na zdjęciu Anna
Fot. Kocie Kadry, na zdjęciu ja :)

sobota, 1 kwietnia 2017

Greatest Hits v. 2, czyli o zmianach na lepsze.

Uwaga! Zanim przejdę do właściwej treści wpisu, mam dla Was specjalny komunikat/ostrzeżenie. Jeśli zdarza Wam się brać udział w konkursach na portalach społecznościowych, za każdym razem czytajcie uważnie regulamin. Szczególnie jeśli wygracie. Piszę o tym, bo właśnie spotkałam się z próbą oszustwa. Przypuszczam, że wiele osób nie chce tracić czasu na czytanie regulaminu i bez zagłębiania się w ścianę tekstu podaje swoje dane. Oszustom właśnie o to chodzi.

No, ostrzegłam, to teraz możemy wrócić do mojej listy 10 jasnych punktów macierzyństwa. Pierwszą część listy znajdziecie tutaj. Przyznam, że wymyślanie kolejnych punktów przychodzi mi z taką łatwością, że wcale nie jestem pewna, czy na dziesięciu się skończy...

 Fot. Sobie Jestem

Droga przyszła mamo! Na pewno nie uwierzysz mi, jeśli będę próbowała Ci powiedzieć, że po urodzeniu dziecka nic się nie zmieni. Hello, będziesz miała dziecko! Bez względu na to, czy planowałaś je mieć od lat i starannie się do tego przygotowywałaś, czy też... wręcz przeciwnie, Twoje życie nie będzie już takie samo. 

Będzie lepsze.

6. Będziesz spędzać czas tylko z tymi ludźmi, z którymi chcesz go spędzać.


Czyli na przykład, nie będziesz musiała widywać się z ludźmi, których nie chcesz widywać. Proste? Wymaga komentarza? :)

Bądźmy szczerzy, spotkanie się z Tobą będzie wymagało nieco większej gimnastyki zarówno od Ciebie, jak i od Twoich znajomych. To już nie będzie spontaniczny wypad na miasto, tylko starannie zaplanowana akcja, przy organizowaniu której będziecie musieli uwzględnić wiele okoliczności, a i tak niejedno może Was zaskoczyć. Nie miej jednak wątpliwości, że znajdą się osoby, którym będzie się chciało zmierzyć z tymi trudnościami. To są właśnie ci przyjaciele i znajomi, którym zależy na spędzaniu z Tobą czasu, którzy chcą poznać Twoje dziecko i być świadkiem zmian w Twoim życiu. Zamiast szalonej imprezy czeka Cię zapewne kameralne spotkanie przy kubku herbaty, ale uwierz mi, będziesz się świetnie bawić. A Twoje dziecko ucieszy widok nowych uśmiechniętych twarzy :)

7. Czas na odkrycie nowych pasji.


Wiesz już, że z pewnych aktywności musisz na jakiś czas zrezygnować. Ale to daje Ci przestrzeń do szukania nowych zainteresowań. Może niektóre z nich zostaną już z Tobą na zawsze?

Słyszałaś pewnie, że jako młoda mama musisz spać wtedy, kiedy śpi dziecko. Trudno się z tym nie zgodzić, jednak dziecko potrzebuje więcej snu niż Ty. Prawdopodobnie odczujesz to dość szybko, ja odczułam już w szpitalu. Któregoś dnia możesz złapać się na myśli, że o, dziecko śpi, obiad gotowy, w domu wszystko zrobione, to czym zajmiemy się teraz? I pójście spać nie będzie już jedyną odpowiedzią! 

Znam dziewczyny, które po urodzeniu dziecka zajęły się rękodziełem, zrobiły kurs programowania, zaczęły blogować, założyły firmy... Niektóre z nas dopiero na macierzyńskim odkrywają, co tak naprawdę lubią i chcą robić. Życie się nie kończy, przeciwnie, dopiero się zaczyna!

8. Twoje wewnętrzne dziecko zyskuje najlepszego kumpla.

A to mąż robił jakiś czas temu ;)

Czy znasz to uczucie, kiedy widzisz lub przeżywasz coś, czym zachwyciłabyś się niemożliwie jako dziecko, ale jako dorosła osoba już po prostu nie umiesz? Ja miewam tak czasem. Choć jestem nadal osobą bardzo dziecinną, to jednak pojawia się w życiu ten etap, kiedy rowerki wodne pływające po basenie to już nie są wspaniałe łodzie zabierające nas do niezwykłych krain, śmieszna platforma na placu zabaw to już nie jest statek powietrzny, na którym można przeżywać niesamowite przygody, a wata cukrowa okazuje się być zwykłym nadmuchanym cukrem bez smaku i wartości odżywczych. Bez względu na to, czy i jak bardzo tego chcesz, nie pozostaniesz na zawsze dzieckiem.

I tu pojawia się dobra wiadomość: przeżyjesz to wszystko jeszcze raz. Dostaniesz kolejny bilet do krainy wróżek, tym razem jako osoba towarzysząca Twojego dziecka. Będziesz przeżywać z nim przygody, poznawać świat, obserwować, jak pracuje jego wyobraźnia.

A jeśli lubisz przeglądać w sklepie zabawki i książeczki z bajkami - od tej pory nikt nie spojrzy na Ciebie dziwnie, gdy będziesz to robić ;)

9. Obcujesz na co dzień z żywym dziełem sztuki.


Po prostu. Wszystko, co robi małe dziecko - kiedy je, kiedy ziewa, kiedy przebiera małymi rączkami - jest tak piękne i doskonałe, że można je obserwować godzinami z niesłabnącym zachwytem.

Och, wiem, że nie przekonam Cię, jeśli nie lubisz dzieci. Ale jeśli uważasz tak jak ja kiedyś, że lubisz dzieci, ale cudze - zapewniam Cię, że "swoje" dziecko daje codziennie jakieś milion powodów do tego, by je lubić, uwielbiać, zachwycać się nim.

W tej oto chwili Robert z miną wiekowego myśliciela obserwuje grającego ślimaka-zabawkę. A ja nie mogę się napatrzeć na Roberta :)

10. W ciąży piękniejesz ;) a po porodzie - schudniesz!

Fot. Sobie Jestem

Kto powiedział, że wszystkie punkty mają być mądre i zdroworozsądkowe? Nic takiego nie obiecywałam ;)

Podchodzę do mojego wyglądu zewnętrznego raczej trzeźwo. Wyglądam jak wyglądam, a nie wyglądam jak nie wyglądam, proste. Ale nigdy nie byłam tak piękna jak w ciąży. Myślałam, że to tylko takie gadanie, tak samo jak nie wierzyłam w to, że małe dzieci pięknie pachną. Jednak i tym razem przekonałam się, że w ludzkich opowieściach jest ziarno prawdy. Jest jakaś magia w stanie nomen omen błogosławionym, która sprawia, że kobieta rozkwita wówczas pełnią urody.

Nie każda - powiesz. Może i nie każda. Jestem jednak przekonana, że każda kobieta w ciąży przestaje odczuwać presję zachowania szczupłej sylwetki, wciągania brzucha, wyglądania szczupło na zdjęciach... A jeśli Twoim problemem jest z kolei zbytnia chudość i chętnie przyjmiesz dodatkowe kilogramy - cóż, możesz już urządzać im powitalną imprezę ;)

Oczywiście nie namawiam Cię, żebyś zaszła w ciążę po to, żeby lepiej wyglądać. Chciałabym raczej rozwiać Twoje ewentualne obawy i przekonać Cię, że w dalszym ciągu będziesz atrakcyjna.

A po porodzie - schudniesz. Mówię Ci, ja schudłam już 15 kilo :) Prędzej czy później... :)

Jeśli nie teraz, to kiedy?


Na koniec, bo chyba nie byłabym sobą, gdybym nie dodała łyżki dziegciu do tej wielkiej beczki miodu. Wiesz, jak długo starałam się o dziecko? Półtora roku. Czy to długo? To zależy, znam i pary, które starały się dłużej. Dla mnie to było osiemnaście długich miesięcy, osiemnaście prób zakończonych porażką, osiemnaście dat porodu, które za każdym razem sobie obliczałam i za każdym razem okazywały się błędne. 

A wcześniej? Wcześniej nie byłam pewna, czy chcę. Wcześniej się bałam. Mówiłam, że nie nadaję się na matkę i nie chcę mieć nigdy dzieci.

Jeśli też się wahasz, nie jesteś pewna, boisz się - proszę, pomyśl o sobie za półtora roku. Pomyśl, czy wtedy będziesz gotowa. Bo może się okazać, że i Ty będziesz musiała tyle poczekać.

Fot. Sobie Jestem