czwartek, 28 czerwca 2018

Wyzwanie międzykulturowe - egipskie piramidki.



Po raz drugi biorę udział w wyzwaniu międzykulturowym organizowanym przez Monię z bloga Kolory Życia :) Uwielbiam piec, choć nieczęsto mam okazję. Zadanie polegające na pieczeniu smakołyków nawiązujących kształtem (a w moim wykonaniu również smakiem) do kultury danego regionu, to zadanie wprost idealne dla mnie!

Tak jak poprzednio, zaczęłam od starannego wyszukiwania - jakie słodycze są najpopularniejsze w Egipcie? Internet mnie nie zawiódł, znalazłam mnóstwo przepisów na słynną baklawę, najróżniejsze desery na bazie ciasta filo, apetycznie wyglądającą bazbusę z kaszy manny... Najczęstszym wynikiem był jednak egipski tort orzechowy. Po wczytaniu się w przepis z łatwością rozpoznałam, że jest to ciasto orzechowe podobne do tego, które już nieraz robiłam.

Ciężko mi było zweryfikować, na ile ten egipski z nazwy tort ma rzeczywiście coś wspólnego z tradycyjną kuchnią egipską. Na wszelki wypadek postanowiłam nieco zmodyfikować przepis i oprócz mielonych orzechów dodać do ciasta wiórki kokosowe. Ponoć egipscy cukiernicy dodają je niemal do wszystkiego :)

Do dzieła!


Ciasto:
6 bialek
6 łyżek drobnego cukru
1,5 łyżki mąki
ok. 60 g mielonych orzechów (ja użyłam włoskich)
ok. 60 g wiórek kokosowych

Dekoracja:
śmietana 
cukier
karmel z 200 g cukru

Białka ubijamy na sztywną pianę, po chwili wsypujemy cukier i ubijamy dalej. Następnie powoli dodajemy przesianą mąkę, orzechy i wiórki kokosowe. Mieszamy - już nie miksujemy.
Gotową masę wylewamy na blachę. Ponieważ będziemy układać z ciasta piramidki, nie zależy nam na tym, żeby było bardzo wyrośnięte, natomiast przyda nam się jak największa powierzchnia do pokrojenia. Dlatego użyłam największej prostokątnej blachy, jaką miałam do dyspozycji.

Ciasto pieczemy w temperaturze ok. 170 stopni. Sprawdzamy patyczkiem, czy się upiekło.

Gotowe kroimy na kwadraty - duże, mniejsze i najmniejsze. Układamy kwadraty jeden na drugim tak, by tworzyły piramidki.

Robimy karmel: 200 g cukru podgrzewamy na patelni na bardzo małym ogniu. Nie mieszamy - no, ja pod koniec troszeczkę pomieszałam, bo cukier zaczął się roztapiać tylko miejscami :) Kiedy cały cukier się roztopi, przelewamy go na płaską blachę wyłożoną papierem do pieczenia, delikatnie posmarowanym olejem. Rozsmarowujemy karmel i czekamy, aż zastygnie.
Muszę przyznać, że do robienia karmelu podchodzę zawsze z dużą obawą, odkąd raz zupełnie spaliłam cukier, bo trzymałam go na ogniu odrobinę za długo. Moje obawy okazały się jednak niepotrzebne. Wystarczy zdjąć karmel z ognia od razu, jak tylko cukier się rozpuści - nic nie ma prawa się przypalić :) Pamiętaj, nie dotykaj go ręką ani broń Boże, nie próbuj, dopóki nie ostygnie - to jest naprawdę gorące! Kiedy wystygnie i stwardnieje, pokrusz karmel wałkiem na niezbyt małe kawałki. Wygląda jak bursztyn :) i smakuje wybornie, wbrew pozorom nie jest bardzo słodki, na pewno mniej słodki niż sklepowe karmelki :)

Pokruszony karmel wymieszaj z ubitą z cukrem śmietaną. Powstanie piękna, złocista masa z chrupiącymi drobinkami :) Niedużą ilością masy przełóż piramidki, żeby połączyć kwadraty ze sobą. Reszty użyj do dekoracji.

Gotowe piramidki wyglądają trochę jak zamki z piasku :) Smakują wspaniale - orzechowo-kokosowe ciasto idealnie komponuje się z karmelowo-śmietankową masą :) Z tego, co czytałam, Egipcjanie uwielbiają bardzo słodkie desery. Ten nie jest aż tak strasznie słodki, ale to dobrze - można zjeść go więcej :)


czwartek, 21 czerwca 2018

Mój syn - kaskader.

Mój syn ma półtora roku.


Po raz pierwszy spadł z łóżka, kiedy miał 2,5 miesiąca. Dopiero uczył się pełzać. Jak udało mu się to zrobić w tym ułamku sekundy, kiedy nie stałam przy łóżku, bo sięgałam po jego zabawkę - nie mam pojęcia. Oczywiście czułam się wtedy najgorszą z matek i przysięgałam, że nigdy więcej do tego nie dopuszczę. A jednak, zanim skończył pół roku, spadł z łóżka ponownie, w jeszcze bardziej niewyjaśnionych okolicznościach. Nawet nie leżał z brzegu. Jakoś tak mocno się wybił, że wystrzelił jak z procy i wylądował pod łóżkiem.

Niedługo później jego ulubioną rozrywką było turlanie się wzdłuż i wszerz po całym łóżku. Musieliśmy być w ciągłym pogotowiu. Kiedy miał dziesięć miesięcy, nauczył się samodzielnie schodzić z łóżka, a my odetchnęliśmy z ulgą.

Tuż przed ukończeniem roku postawił pierwsze kroki. Patrzyliśmy na to z dumą i zachwytem, chyba jeszcze nieświadomi, jak wielka rewolucja rozgrywała się właśnie na naszych oczach.

Obecnie...


Jeśli da się gdzieś wejść, to on tam wejdzie. Jeśli można się na coś wspiąć, to będzie się wspinał. Potrafi wejść na wszystkie krzesła i fotele, włącznie z obrotowymi (na szczęście u nas w domu takich nie ma). Potrafi stanąć na swojej jeżdżącej zabawce, by po coś sięgnąć.

Bez trudu porusza się po wszelkiego rodzaju schodach, w górę i w dół, i korzysta z tego przy każdej możliwej okazji.

Długo trwała u nas w domu batalia: jak powstrzymać dziecko przed wchodzeniem na stół. Najpierw zaczęliśmy przewracać krzesła na bok. Nauczył się wchodzić po przewróconych. Zaczęliśmy przewracać je do góry nogami. Nasz dom wygląda codziennie jak po ostrej awanturze, ale przynajmniej udało się ukrócić zapędy młodego alpinisty. Oczywiście nadal próbuje się wspinać, ale bez wielkich sukcesów ;)

Nauczył się otwierać zabezpieczenia na szafkach. Kupiliśmy nowe, takie, które sami otwieramy z pewnym wysiłkiem :)

Potrafi sam wejść do swojego wózka. Jak się bardzo postara, potrafi również z niego wyjść - pomimo zapiętych pasów. To wymaga od niego sporej gimnastyki, musi się więc bardzo nudzić, żeby próbować - a do tego zwykle nie dopuszczamy. Z fotelika samochodowego na szczęście nie jest w stanie się wydostać, co wcale nie znaczy, że nie próbował.

Po kilku pierwszych, w pełni asekurowanych zjazdach na zjeżdżalni nasz mały indywidualista doszedł do wniosku, że zwykłe zjeżdżanie na pupie nie jest do końca w jego stylu, zaczął więc zjeżdżać na brzuchu, z głową w dół. Podobno próbował nawet hamować nosem, ale nie spodobało mu się to.

Kiedy się przewraca, to się śmieje, że wydarzyło mu się coś tak niespodziewanego.

Nieco ponad miesiąc temu upadł w okropny sposób i rozciął sobie wargę. Wtedy nikomu nie było do śmiechu. Próbował wskoczyć na krzesło, które dokładnie w tym momencie odsuwałam. Widok był tak przerażający, że do tej pory na samo wspomnienie robi mi się zimno. Na szczęście rana szybko się zagoiła. Czy to była moja wina? Raczej nie. Czy czułam się winna? Potwornie.


Jest ostrożny.


Może w kontekście tych wszystkich wymienionych powyżej faktów stwierdzenie, że mój synek jest ostrożny, brzmi jak kiepski dowcip - ale to prawda. Przy całej swojej ciekawości i chęci odkrywania, Robert robi wszystko bardzo uważnie, bada, sprawdza, ocenia. Nie pędzi na oślep. Próbuje. Obserwuje. Dlatego pozwalam sobie nieraz na luksus zaufania mu. Nie rzucam się z ratunkiem, gdy tylko widzę, że próbuje czegoś nowego. Pozwalam mu próbować.

W Słupsku doszło w tym tygodniu do strasznej tragedii.


Słyszeliście o tym, prawda? Chyba każdy musiał się zetknąć z tą wiadomością. Zginął mały chłopczyk. Wypadek w domu. Rodzice spali, starsza siostrzyczka nie mogła znaleźć brata, który skutecznie się ukrył podczas zabawy w chowanego.

Wszyscy pytają: jak to mogło się stać?

Ja czasem się zastanawiam, jak to się dzieje, że tyle dzieci wychodzi cało z tego najbardziej szalonego okresu dzieciństwa...

Tyle niebezpieczeństw czyha na nie każdego dnia. Są jeszcze tak bardzo nieświadome, tak bardzo chcą wszystkiego spróbować, a przy tym są takie bezbronne. Potrafią zaryzykować, a nie zawsze potrafią wyjść cało z ryzykownej sytuacji. Potrafią gdzieś wejść, a często nie potrafią wyjść/zejść. Każdego dnia uczą się samodzielności i niezależności, ale tak bardzo potrzebują jeszcze naszej opieki i czujności.

Proszę, zanim zaczniecie rzucać oskarżeniami i podejrzeniami, pomyślcie, ile razy udało Wam się zapobiec wypadkowi z udziałem Waszego dziecka. Ile razy to Waszemu dziecku groziło niebezpieczeństwo. Ile razy o tym, że nic się nie stało, zadecydowała nie Wasza niezawodna czujność, ale odrobina szczęścia, przypadek. Nie oceniajcie. Żaden rodzic nie chciałby, żeby jego dziecku stała się krzywda.

sobota, 16 czerwca 2018

Kiedy dziecko ma problemy skórne.


Miałam pisać dzisiaj o tym, jak się czuję i jakie mam przemyślenia w związku z płcią mojego młodszego dziecka. Maleństwo postanowiło jednak zrobić mi psikusa i nie pokazać w sposób jednoznaczny, czy będzie chłopcem, czy też dziewczynką. Do następnego badania pozostanie zatem "maleństwem" bez określonej płci.

Przyznam, że informacja, iż mogę mieć drugiego syna, bardzo mnie zaskoczyła. Nastawiłam się już, że to będzie dziewczynka. Tak zdawało się sugerować poprzednie badanie, ale nie tylko ono. Moja ciąża przebiega inaczej niż pierwsza. Mam inne smaki, inaczej wyglądam, inaczej się czuję, a przede wszystkim, w pierwszej ciąży rozkwitałam pełnią zdrowia i urody. A w obecnej mam chociażby... no właśnie.

Problemy skórne.


Z moją skórą, jak w piosence Edyty Bartosiewicz, "odkąd sięgam pamięcią, zawsze było coś nie tak" (wiem, wiem, że ta piosenka dotyczy trochę poważniejszych spraw). Zawsze miałam jakieś problemy, przy czym przedziwnemu szczęściu zawdzięczam fakt, że nie obejmują one twarzy. Poza jakimiś epizodami z trądzikiem w wieku nastoletnim, moja skóra na twarzy zawsze prezentowała się dobrze. Gorzej było z karkiem, szyją, łokciami... długo by wymieniać. A w tej chwili dopadło mnie już z każdej strony. Mam podrażnione całe nogi i całe ręce.

O taki stan rzeczy obwiniałam zażywane leki na tarczycę, mój lekarz twierdzi jednak, że bardziej prawdopodobną przyczyną jest... sama ciąża. Oraz, że nic z tym nie mogę zrobić, jedynie przeczekać i starać się doraźnie koić dokuczliwe objawy. Cóż. Dla mnie to nic bardzo nowego, tylko nieco intensywniejsze niż dotychczas.

Właśnie moja obecna sytuacja skłoniła mnie do rozważań na temat problemów skórnych u dzieci. Póki co, nic nie wskazuje na to, żeby Robert odziedziczył po mnie moje nieszczęsne skłonności. Jego skóra jest idealna, odparzenia czy podrażnienia zdarzają się bardzo rzadko i raczej łatwo im zaradzić. Wiem jednak, że problemy mogą się pojawić w późniejszym wieku. Cóż, jeśli tak się zdarzy, będę miała dla niego całe morze empatii - w końcu poznałam to wszystko na własnej skórze.


Co zrobić, kiedy Twoje dziecko ma problemy skórne?


Pokusiłam się o stworzenie pewne prostej listy zaleceń. Bardzo chciałabym, żeby nikt nie poczuł się urażony tym, co zawarłam w tej liście, ale nie mogę tego zagwarantować. Na wszelki wypadek - przyjmijcie, proszę, że nie zwracam się w niej do nikogo osobiście. Piszę o tym, co ja sama zrobiłabym w takiej sytuacji.

Kiedy dziecko ma problemy skórne:
  • Idź z nim do lekarza. Nie rozumiem takich pomysłów, jak leczenie chorób skórnych domowymi sposobami, zwłaszcza jeśli okazują się nieskuteczne. Naprawdę, dlaczego nie pójdziesz do lekarza? Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że o wiele łatwiej jest zaplanować cykl wizyt u lekarzy z małym dzieckiem niż umówić się na te wizyty samemu, będąc dorosłym człowiekiem z problemami skórnymi. Wiecznie brakuje na to czasu. Idź z dzieckiem do lekarza pierwszego kontaktu, on na pewno będzie miał swoje pomysły, jak mu pomóc, ale na wszelki wypadek weź też skierowanie do dermatologa i do alergologa. Jeśli jeden dermatolog nie zdoła zaradzić Waszym problemom, idź do następnego. Jeśli trzeba prywatnie, idź prywatnie. Chodzi o zdrowie dziecka.
  • Zrób testy alergologiczne. To chyba żadna tajemnica, że najczęstszą przyczyną wysypki lub podrażnień jest alergia? Niektóre alergeny można wykryć bez pomocy lekarza, jednak zdecydowanie łatwiej i skuteczniej wykryjesz je dzięki testom u alergologa.
  • Póki dziecko nie jest w stanie dopilnować tego samodzielnie, Ty zadbaj o jego higienę. Może to być konieczne przez dłuższy czas, niż Ci się wydaje. Nawet jeśli dziecko jest już samodzielne, może zapomnieć o tym, by się dokładnie umyć, a może po prostu nie będzie mu się chciało. To tylko dziecko. Tymczasem brak odpowiedniej dbałości o higienę nie jest oczywiście bezpośrednią przyczyną występowania chorób skórnych, ale z pewnością utrudnia powrót do prawidłowej kondycji skóry.
  • Nie zawstydzaj dziecka z powodu jego problemów skórnych. To jest jego ciało. Nie każ mu pokazywać wysypki przypadkowej osobie, jakiejś jednej czy drugiej Twojej koleżance, która na pewno będzie miała dla Ciebie mnóstwo złotych rad, co z tym zrobić. Nie rób zdjęcia wysypki, aby wrzucić je do Internetu dla armii internetowych lekarzy. Pójdź do prawdziwego lekarza. Wytłumacz dziecku, dlaczego ważne jest, by pokazać podrażnione miejsca lekarzowi.
  • Jeśli dziecko się drapie, nie rób mu z tego tytułu nieprzyjemności. Drapie się, bo odczuwa dotkliwe swędzenie. Jasne, że lepiej byłoby dla podrażnionej skóry, żeby nie była drapana. Wiesz o tym, a jednak potrafisz zdrapać do krwi swędzące miejsce, gdy np. ugryzie Cię komar. Dlaczego wymagasz od dziecka większej siły woli niż jesteś w stanie wykrzesać z siebie? Jeśli odczuwa swędzenie, prawdopodobnie będzie się drapać. Zadbaj o to, żeby miało krótkie i czyste paznokcie. 
  • Czy zakryć, czy też eksponować podrażnione miejsce? Kieruj się dobrem dziecka. Niewątpliwie każdy w pierwszym odruchu chciałby schować brzydko wyglądającą skórę przed oczami ciekawskich osób. Czasem jednak nie jest to wskazane. Materiał może dodatkowo podrażniać delikatne miejsce. Nie powinno się także go przegrzewać.
  • Nie szczędź dziecku czułości i pieszczot. Rodzice czasem boją się dotykać podrażnionej skóry dziecka, by nie pogorszyć jego stanu. Dziecko może jednak zrozumieć to w inny sposób - że rodzice nie chcą go dotykać, bo się wstydzą, brzydzą, bo z powodu brzydkiej skóry jest gorsze, mniej kochane. Nie unikaj czułości.

Jestem ciekawa Waszych opinii. Może chcielibyście coś dodać do tej listy?

wtorek, 12 czerwca 2018

Zastój twórczy. Co dalej z blogiem?



To mój pierwszy raz. 


Powodów, aby nie opublikować na czas nowego tekstu, jest zawsze całe mnóstwo. Przede wszystkim brak czasu, masa innych obowiązków. Świadomość, że czas poświęcony blogowi mogłabym przeznaczyć na coś innego, chociażby na pracę, na sprzątanie w domu (czyli moją prywatną odmianę syzyfowej pracy), na różne sprawy do załatwienia... Mimo wszystko na ogół trzymałam się założenia, że przynajmniej jeden tekst na tydzień musi się ukazać. Aż do teraz.

Dzień w dzień - pustka w głowie, brak pomysłów, dziwna niechęć do tego, żeby w ogóle zaglądać na stronę bloga. Tak jakbym chciała zapomnieć o jego istnieniu.

Jak to się zaczęło?


Początek w ogóle nie zwiastował późniejszych problemów. Napisała do mnie koleżanka. Bardzo ją w tym miejscu przepraszam za to, że wyciągam tę historię. Wiem, że z całą pewnością nie chciała doprowadzić do takiej sytuacji. Czasami pewne rzeczy po prostu się dzieją, choć tego nie chcemy.

Zatem dostałam wiadomość. Dostaję od Was sporo wiadomości i bardzo mnie one cieszą, ta wiadomość była jednak inna - dotyczyła niemal wyłącznie mojej osoby. W zamierzeniu miała być to podobno miła wiadomość, niestety, dla mnie taka nie była. Nie będę wdawać się w szczegóły. Wyjaśniłyśmy sobie z koleżanką całą tę sytuację, jednak zapał do pisania nie wrócił.

Zawsze zdawałam sobie sprawę z tego, że jest pewna grupa czytelników mojego bloga, która czyta go ze względu na moją osobę - czy jest to jeden z powodów, czy też wyłącznie dlatego. Po raz pierwszy jednak tak bardzo mnie to uderzyło. Że ktoś czyta moje słowa i widzi za nimi mnie - ale nie obecną mnie, nie matkę mojego dziecka, nie żonę mojego męża, tylko jakąś dawną mnie ze swoich wspomnień. Że żadna, nawet najlepsza rzecz, którą napiszę, nie wpłynie na ten odbiór - bo to zawsze będzie coś, co napisałam ja.

Źle się z tym czułam. Zaczęłam układać w myślach dość ostry tekst o tym, że szczerość nie zawsze jest fajna, że czasem zanim powiesz coś komuś, zastanów się, czy to będzie dla tej osoby dobre. Stwierdziłam jednak, że nie chcę w ten sposób reagować. Nie chcę wysyłać takiej wiadomości moim czytelnikom. Zwłaszcza tej osobie, która przecież w dobrej wierze pisała do mnie. Postanowiłam przeczekać mój gorszy nastrój, napisać coś dopiero wtedy, kiedy będę w stanie stworzyć coś wartego wypuszczenia w świat.

Potem pojechałam na wakacje. Kilka cudownych dni spędzonych w gronie ukochanych, bliskich osób, za którymi bardzo tęskniłam. Robert bawił się fantastycznie w ich towarzystwie. Nie wszystko było jednak idealne. Ja nie byłam. My nie byliśmy. Mam wrażenie, że żadne z naszej trójki nie było na tym wyjeździe do końca sobą. Przypuszczam, że w niektórych sytuacjach mogliśmy zrobić nieszczególnie dobre wrażenie.

Znów zaczęłam układać w myślach tekst. Osobisty, wyjaśniający, że czasem ten nasz siódemkowy układ wydaje się nieudolny i słaby, ale zdecydowanie więcej jest chwil, kiedy jest nam cudownie :) I że moje decyzje i wybory są lepsze, niż mogłyby się czasami wydawać. Nie zdecydowałam się opublikować tego tekstu. Uznałam, że jest zbyt osobisty.

Po raz kolejny nie zdecydowałam się na opublikowanie tekstu. I po raz kolejny poczułam, że kogoś oszukuję. Że ten blog to ściema, ładna laurka, pod którą kryje się albo zakompleksiona nastolatka, albo nieudolna żona i matka. Na pewno nie wspaniała osoba, za którą próbuję się podawać.


Czy ja się dowartościowuję?


Spotkałam się jakiś czas temu z opinią, że osoba, która pisze bloga o swoim życiu, najprawdopodobniej próbuje się dowartościować. Czy tak jest w moim przypadku? Na pewno nie był to powód, dla którego ten blog powstał. Zaczęłam pisać dlatego, że to lubię i umiem. Nie muszę sobie udowadniać, że akurat to wychodzi mi dobrze.

Co nie znaczy, że czasem nie potrzebuję się dowartościować. I robię to. Mam wrażenie, że wielu ludzi uważa to za jakiś straszny grzech. Tak jakby potrzeba dowartościowania się jednoznacznie oznaczała bycie sztucznym, nieszczerym. Moim zdaniem, nie ma nic prawdziwszego. Jesteśmy ludźmi, żyjemy wśród ludzi. Jesteśmy oglądani i oceniani. Czasami po prostu chcemy pokazać się z dobrej strony.

Jeśli w moim życiu wydarzyło się coś fajnego, wyjątkowego, to czemu miałabym nie pochwalić się tym przed innymi? Mam udawać, że to nic takiego? Bo gdybym naprawdę miała udane życie, to nawet nie zauważyłabym tych drobnych sukcesów? Ale ja właśnie chcę je zauważać, bez względu na to, jak wspaniałe będzie wszystko inne.

Jeśli mam ciekawe przemyślenia, z których jestem zadowolona, czemu miałabym się nimi nie podzielić? Zawsze ktoś może uznać, że to głupoty. Ale nikogo do czytania nie zmuszam. Każdy podejmuje tę decyzję sam, z sobie tylko wiadomych powodów.

Jeśli mam pomysł na dobre zdjęcie, to czemu miałabym go sobie nie zrobić? Bo dla kogoś to będzie mizdrzenie się przed aparatem, epatowanie swoim wyglądem? No to będzie. A ja będę mieć pamiątkę na całe życie. Czemu miałabym nie pokazać jej innym? Są ludzie, którzy wolą zachowywać wszystko dla siebie. Ja lubię się dzielić :) 

Jeśli miałabym robić tylko takie rzeczy, które na pewno każdemu się spodobają, to po prostu nie robiłabym nic.

Co dalej z blogiem?


Nie znoszę słomianego zapału. Zazwyczaj, jeśli angażuję się w coś naprawdę, to robię to do końca albo bardzo długo, przez lata. Choć z pewnością zdarzały mi się w życiu krótkotrwałe fascynacje, zrywy. Mam nadzieję, że pisanie bloga nie okaże się jednym z nich.

Jednocześnie wiem, że w przyszłym roku będę mieć dwoje maleńkich dzieci i mogę nie mieć w ogóle czasu i siły na pisanie. Jeśli teraz bywa z tym ciężko, to jak będzie wtedy? Mam też świadomość, że jeśli ten blog przestanie być aktualizowany, tak naprawdę niewiele osób będzie za nim płakać. Moi czytelnicy poszukają innych blogów, moi znajomi będą szukać informacji o moim życiu gdzie indziej, najlepiej u mnie bezpośrednio :) To, co najbardziej chciałam napisać, już napisałam. Może bycie blogerką nie jest mi jednak pisane. A może jest. To się okaże.

W najbliższym czasie będę chciała na pewno opublikować kilka lżejszych tekstów: recenzję, przepis kulinarny, jakieś rozważania na temat płci mojego maleństwa - poznam ją już w tym tygodniu :) Jak zawsze, czekam też na Wasze sugestie. O czym chcielibyście przeczytać? Czy są jakieś tematy, na które czekacie?

Dziękuję, jeśli przebrnęliście przez ten długi wywód. Dziękuję, że czytacie te moje popisy.