wtorek, 27 listopada 2018

Czekoladowe ciasto "Michałek".


Co robi kobieta dwa dni przed planowanym porodem? Na przykład... piecze pyszne, czekoladowe ciasto! Bo w sumie - czemu nie? :)

Kiedy upiekłam swoje pierwsze ciasto w życiu, miałam chyba 11 lat. Długo uważałam, że wychodzi mi to świetnie. Jako dorosła osoba musiałam jednak w pewnym momencie zweryfikować to przekonanie, gdyż naprawdę nieliczne z moich wypieków mogłam nazwać w pełni udanymi. Ot, zjadło się, zakalca nie było (przeważnie), im mniej osób widziało efekt końcowy, tym lepiej i... tym więcej ciasta dla nas :) Choć nawet na blogu prezentowałam parokrotnie swoje dokonania, to jednak żyłam w poczuciu, że może i potrafię świetnie gotować, ale pieczenie ciast lepiej zostawić komuś innemu.

Od niedawna jednak mamy nowy piekarnik. Kolejne już ciasto, które z niego wyszło, zasługuje na zaszczytne miano arcydzieła :) Pierwsze jeszcze było miejscami trochę przypalone. Piekłam je późno, byłam zmęczona i nie uwierzycie, ale pomyliłam stopnie Farenheita ze stopniami Celsjusza... Na szczęście udało się uratować nie tylko piekarnik i w ogóle dom, ale też ciasto.

Tym razem obyło się bez wpadki, a czekoladowe ciasto jest jednym z najpiękniejszych dzieł, jakie kiedykolwiek stworzyły moje ręce. Razem z mężem orzekliśmy, że w innych okolicznościach można byłoby je przekroić i zrobić z niego wspaniały tort. 

Ciasto otrzymało imię "Michałek" nie tylko na cześć naszego młodszego synka, ale też ze względu na pewien sekretny składnik. Ale o tym później.

Ciasto:

nieco ponad 2 szklanki mąki,
2 szklanki brązowego cukru, 
3/4 szklanki kakao,
1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia,
niepełna płaska łyżeczka sody oczyszczonej (rozpuścić w niewielkiej ilości mleka),
łyżeczka cukru z wanilią (nie uznaję podróbek! Znajdziecie go bez trudu w większych marketach),

szklanka mleka,
1/3 szklanki oleju (można dać więcej),
3 jajka,
kilka kropel soku z cytryny.

Postępujemy dość podobnie jak z ciastem na muffinki - najpierw mieszamy składniki suche, potem dodajemy mokre. Różnica jest taka, że całość trzeba porządnie połączyć za pomocą miksera. Ciasto powinno być gęste, ale płynne. Jeśli czujesz, że jest zbyt suche, dodaj trochę mleka.

Przelej ciasto do blachy wysmarowanej masłem i wstaw do nagrzanego piekarnika. Piecz ok. 1 godziny w temperaturze ok. 180 stopni Celsjusza. Sprawdzaj za pomocą wykałaczki, czy się upiekło.

Polewa:

100 g masła,
100 g cukru (może być mniej),
3 łyżki mleka,
3 łyżki kakao,
odrobina przyprawy korzennej
+ sekretny składnik

Przeważnie nie robię żadnej polewy, bo raz, że nie mam jakiegoś super sprawdzonego przepisu (czy raczej: nie miałam do tej pory), dwa, że zazwyczaj moje ciasta nie zasługiwały na to, by je dekorować. Pięknemu, wyrośniętemu czekoladowemu ciastu polewa się jednak zdecydowanie należała!

Masło z cukrem należy rozpuścić na małym ogniu, następnie dodać trzy łyżki mleka. Po zdjęciu z ognia dodać kakao i starannie wymieszać. Polewa szybko gęstnieje. Zdecydowałam się ją trochę wzbogacić, dlatego dodałam odrobinę mieszanki przypraw korzennych, która została mi jeszcze z poprzedniego pieczenia (cynamon, gałka muszkatołowa, goździki, zdaje się, że dawałam tam też trochę pieprzu).

A sekretny składnik? To pokruszony cukierek "Michałek" :) Bardzo ładnie się wtopił w czekoladową masę i nadał jej ciekawego, charakterystycznego smaku. Zastanawiałam się, czy dodać ich więcej, ale jeden w zupełności wystarczył.

Co tu dużo mówić - pyszne ciasto, które pewnie jeszcze nieraz trafi do mojego piekarnika :) Przepis sprawdzony, wypróbowany osobiście przez osobę, której wiele ciast w życiu nie wyszło, więc możecie mu zaufać!

Skoro już tu jesteście: zanim pobiegniecie do kuchni, by nagrzać piekarnik, zajrzyjcie tutaj: https://www.facebook.com/events/259234771613985/
Akcja mikołajkowa, o której nieraz wspominałam, nareszcie ruszyła! Zapraszam do dołączenia i do udostępniania :)

Fot. Kocie Kadry

wtorek, 20 listopada 2018

Dziewiąty miesiąc.


Kiedy kilka dni temu zaczynałam pisać ten tekst, czułam się naprawdę wybornie. Następnego dnia... powiedzmy oględnie, że sporo się zmieniło. Sama śmieję się z tej złośliwości losu. Nie ma co, udała mu się ta kpina :) Najważniejsze jednak, że dziecko jest zdrowe, a i ze mną nie dzieje się nic nietypowego.

Mogłam w sumie przewidzieć, że po ostatnich informacjach na temat mojego zdrowia spadnie na mnie lawina pytań. To bardzo miłe, że się martwicie. Trochę mnie to może krępuje, bo nie jestem typem osoby, która lubi być powodem czyjejś troski. Ale wiem dobrze, że ten dziewiąty miesiąc to taki szczególny czas, pełen oczekiwania i nieraz niepokoju :) Postaram się opowiedzieć Wam, jak to w tej chwili wygląda u mnie.

Jest lepiej niż myślałam!


Prawdę mówiąc, czekałam na ten listopad z pewnymi obawami, choć generalnie jestem spokojna i wiem, że co by nie było, na pewno sobie poradzimy. Ale niepokoiło mnie, gdy już na początku drugiego trymestru zaczęłam odczuwać od czasu do czasu problemy z poruszaniem się, które pamiętam dobrze z ostatnich tygodni mojej pierwszej ciąży. Liczyłam się z tym, że na tym etapie mogę być już uziemiona w domu. Albo w szpitalu. Niepokoiła mnie też moja waga - już w ósmym miesiącu ważyłam 75 kg, czyli tyle, co przy pierwszym porodzie (czyli w połowie dziesiątego miesiąca). Kiedy powiedziałam o tym położnej, uśmiechnęła się tylko i bardzo pocieszająco stwierdziła: "No to teraz będzie więcej" :)

Obawy się nie sprawdziły. Moja waga już nie wzrosła, a nawet zmalała. Chodzę jak kaczka, ale właściwie nie odczuwam w związku z tym jakichś szczególnych dolegliwości. Mogę (mogłam) iść nawet na długi spacer. Czuję się dużo lepiej niż się tego spodziewałam.

Niech to będzie jasne: przejmowałam się wagą nie z próżności (a niechbym i sto kilo ważyła, ciąża to ciąża), ale dlatego, że mój organizm nie jest przyzwyczajony do takiego ciężaru i nie znosi go zbyt dobrze. Przed ciążą nie ważyłam dużo. W krótkim czasie moje biodra musiały się przyzwyczaić do dźwigania dodatkowych dwudziestu kilogramów. Nie były mi za to wdzięczne :)

Jestem bardzo duża, co zresztą widać na zdjęciach. Łatwiej mnie przeskoczyć niż obejść! :) Mimo wszystko nie czuję się aż tak wielka. Kiedy czasem patrzę na odbicie swojej sylwetki w lustrze, moją pierwszą reakcją jest zaskoczenie: naprawdę tak teraz wyglądam? Przypuszczam, że zanim się do tego przyzwyczaję, sprawa będzie już nieaktualna ;)


Ból.


No, boli mnie. Z przodu, z tyłu, przy siedzeniu, przy leżeniu, przy chodzeniu, a najbardziej przy schylaniu. Wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Ja doświadczyłam tego uczucia niedawno.  Pokochałam od pierwszego wejrzenia nieznajomą kobietę, która podniosła z ziemi upuszczoną przeze mnie receptę. Dzięki niej nie musiałam się schylać! 

Ciało już dość intensywnie przygotowuje się do porodu. Nawet jeśli wiem, że będę mieć cesarkę, to moja macica i lędźwie niekoniecznie są tego świadome. Wydaje mi się, że w pierwszej ciąży nie odczuwałam tak silnego bólu. Pamiętam problemy z chodzeniem, pojawiło się nawet podejrzenie rozejścia spojenia łonowego. Ale teraz odczuwam ból nawet wtedy, gdy się kładę.

To nie znaczy, że moje życie zmieniło się w jakieś okropne pasmo cierpienia :) Powiedziałabym raczej, że to pewne nowe doświadczenie w moim życiu, wcale nie takie złe. Czasem nawet mnie bawi :) Zaczęłam się np. zastanawiać, czy istnieje taka specjalizacja: masażysta kobiet w ciąży. I czy jest to zajęcie satysfakcjonujące, czy wręcz przeciwnie...

Choroba.


To też jest nowe doświadczenie. Zawsze byłam zdrową osobą, więc w ogóle doświadczenie choroby jest dla mnie czymś nowym. A już bycie chorą i w ciąży, to zupełnie nowa rzeczywistość.

Poprzednia ciąża była pod tym względem łatwiejsza. Poza jednym, niezbyt poważnym przeziębieniem pod sam koniec - nic niepokojącego. Teraz zaczynam dzień od euthyroxu, muszę pamiętać o żelazie i o magnezie, czasem czuję się jak apteka na dwóch nogach ;) Dowiedziałam się też, jak to jest mieć gorączkę powyżej 40 stopni i nie móc zażyć ibuprofenu. A od niedawna wiem też, co to znaczy mieć żylaki. Ciąża uczy, nie ma co.

Nie próbuję udawać dzielnej, choć świadomość, że mogę być tak odbierana, nie jest dla mnie nieprzyjemna ;) Prawda jest taka, że ja faktycznie czuję się dobrze lepiej, niż można by było przypuszczać. Właściwie pierwsze dolegliwości związane z tarczycą zaczęłam odczuwać bardzo niedawno, kiedy wskutek leków moja niedoczynność przeszła w lekką nadczynność. Po zmianie dawki jest już lepiej. Osłabienie wywołane infekcją też już minęło. Przypuszczam, że czuję się lepiej niż niejedna zdrowa osoba.

Relaks.


Ta ciąża jest na swój sposób spełnieniem moich marzeń. W pierwszej ciąży miałam dużo stresu i zmartwień. Niepokoiłam się, czy nie odbije się to niekorzystnie na dziecku. Żałowałam, że nie zrezygnowałam wcześniej z pracy, że nie pozwoliłam sobie nacieszyć się w pełni moją pierwszą ciążą. Marzyłam o tym, by móc przeżyć ją jeszcze raz, bez tego całego stresu i niepotrzebnych złych emocji.

Teraz również pracuję, ale jest to praca zdalna w domu, do tego najmilsza pod słońcem. Sama decyduję o tym, jak spędzam czas i ile pracuję w ciągu dnia. Nie mam większych zmartwień - co też nie zawsze jest dobre, bo zdarza się, że drobne problemy urastają do rangi tych najpoważniejszych ;) Tak czy inaczej, to jest dobry rok. Nawet pomimo moich dolegliwości, jestem teraz bardzo, bardzo szczęśliwą osobą.



...

Chciałam, żeby ten wpis był kojący, pocieszający dla przyszłych mam, które obawiają się ciąży i różnych uroków tego stanu. Domyślam się, że niekoniecznie mi się to udało. Cóż - nie mogę i nie chcę kłamać, przedstawiam rzeczywistość taką, jaka jest. Ale jedno mogę Wam powiedzieć na pewno:

Każda ciąża jest inna.


W pierwszej ciąży nie miałam nawet połowy z aktualnych dolegliwości. W dziesiątym miesiącu chodziłam na imprezy, występowałam na scenie, prowadziłam bardzo aktywny tryb życia. W dniu, w którym przyjęto mnie do szpitala, byłam umówiona z koleżankami na mieście. Bardzo ubolewałam nad tym, że muszę odwołać spotkanie.

Znam kobiety, które w czasie ciąży spędziły więcej czasu w szpitalu niż we własnym łóżku - i kobiety, które w czasie ciąży jeździły na obozy żeglarskie i chodziły po górach (tego ostatniego jednak nie polecam, różnica ciśnień może spowodować przedwczesny poród). To, że w chwili obecnej nie czuję się zbyt dobrze nie znaczy wcale, że każda kobieta w dziewiątym miesiącu ciąży jest na to skazana.

Co by nie było, ważne, że to nie będzie trwało wiecznie :) Wkrótce pojawi się w moim życiu mały, bezbronny człowieczek, a ja będę miała wystarczająco dużo sił, by się nim zaopiekować!

środa, 14 listopada 2018

Matka Polka - patriotka?

Zamek w Mirowie, na szczycie polska flaga

Chyba nie da się uniknąć refleksji na temat Polski, polskości, patriotyzmu - teraz, kiedy świętowaliśmy tak piękną rocznicę 100 lat odzyskania niepodległości. Wszędzie widać biało-czerwone flagi, w radiu ciągle trafiam na dyskusje o patriotyzmie i na wspominki o wybitnych Polakach... Słyszę pytanie "Za co kochasz Polskę?" zadawane różnym osobom i bardzo, bardzo rozmaite odpowiedzi na to pytanie.

Za co ja kocham Polskę?


I czy nie powinnam spytać najpierw - czy w ogóle kocham?

Boję się czasem, że nie będę umiała przekazać moim dzieciom takiego patriotyzmu, jakiego ja sama byłam nauczona. Moje dzieciństwo przypadło na lata dziewięćdziesiąte, wówczas naprawdę treści patriotyczne dosłownie wylewały się z każdej półki z książkami dla dzieci. Nawiasem mówiąc, słowo "Polska" było pierwszym, jakie kiedykolwiek napisałam własnoręcznie :) Dziś trochę nie wyobrażam sobie, żeby jedną z największych idolek moich dzieci była Wanda, co nie chciała Niemca, żeby wśród ich przedszkolnych i wczesnoszkolnych czytanek znajdowały się opowiadania i wierszyki o Warszawie zniszczonej w czasie Powstania. Jasne, to jest nasza historia i tradycja, o której trzeba pamiętać, ale... szczerze? Wolałabym chyba, żeby w tym wieku czytali bajki.

Strona z książki "O Wandzie, co nie chciała Niemca"
tekst: Magdalena Grądzka, ilustracje: Zdzisław Byczek

Niewiele dziś we mnie z tamtej małej patriotki, którą byłam. Zgoda, to jest mój kraj, tu się urodziłam. Mogłam urodzić się gdzie indziej. Na pewno byłabym wtedy zupełnie inną osobą, tylko czy to na pewno byłoby dla mnie gorsze? A może lepsze? Jeśli poznałabym Niemca, który byłby tak wspaniałym człowiekiem jak mój mąż Polak, to czemu miałabym go nie chcieć? To jest mój kraj, który nawet polscy tekściarze kochają tak jakoś pomimo wszystko, wyliczając mu szare ulice, brudne dworce, nietolerancję... Im starsza jestem, tym mniej to do mnie przemawia. Czemu mam kochać dla zasady miejsce, o którym myślę w taki sposób?

Jeśli już mamy uczyć dzieci patriotyzmu - to chciałabym, żeby to odbywało się inaczej. Żebyśmy pokazywali im to, co w Polsce jest naprawdę piękne i kochane. Nasze cudowne krajobrazy, zamki, zabytki, rezerwaty przyrody. Radosne piosenki, wielobarwną twórczość regionalną. Wspaniałą polską kuchnię, słynną na cały świat (PIE-RO-GI!). Te ulice, które są kolorowe i pełne świateł. Te dworce, które są nowoczesne i zadbane. Te postawy, które pokazują naszą gościnność, otwartość i chęć pomocy potrzebującym. Przecież to wszystko tutaj jest, wystarczy się rozejrzeć.

Kocham Polskę...


... bo tutaj żyją ludzie, których kocham. Po prostu. Moja rodzina, moi bliscy, moi przyjaciele - oni wszyscy są Polakami. Choć wielu z nich rozjechało się w różne strony świata, choć posługują się na co dzień językiem innym niż nasz arcytrudny, syczący i szeleszczący język ojczysty, choć może żyje im się lepiej niż nam tutaj - nigdy nie rozważałam wyjazdu na stałe. Wiem, że tęskniłabym. Wiem, że tylko tutaj naprawdę jestem u siebie. Choć bardzo lubię np. Barcelonę, wspominam ją z ogromnym sentymentem i pamiętam, że czułam się tam fantastycznie. Ale wiem, że tęskniłabym za Polską. Po prostu tutaj jest mój dom.

Bytyń (woj. lubelskie)

Kocham Polskę, bo większość pięknych wspomnień i miejsc, które pokochałam, to właśnie Polska. Miejsca, gdzie mieszka moja rodzina, gdzie spędzałam wakacje, miejsca, w których przeżyłam cudowne chwile... To wszystko Polska. Polskie morze, polskie góry, polskie jeziora, przecież nawet mój Kraków, z którym jestem związana już tyle lat - i żałuję czasem, że nie mogę go znowu odwiedzić po raz pierwszy i zachwycić się nim tak, jak wtedy. Miałam to szczęście, że zwiedziłam kilka europejskich krajów i one z pewnością też zapisały się mocno w mojej pamięci, ale jednak cały ogromny kawał mojego życia - to Polska.

Lubię być dumna z Polaków, którzy odnieśli międzynarodowy sukces. Zawsze im kibicuję. Przejmuję się ich porażkami. Lubię polską siłę charakteru, niezłomność, upór, waleczność, zdolność do jednoczenia się w obliczu trudnych sytuacji.

Ludzie, 100 lat niepodległości to naprawdę coś! Państwo, które znikło z mapy świata, od stu lat znowu jest wolne. Polacy nie poddali się, gdy stracili wszystko, gdy chciano odebrać im język i tożsamość. Walczyli do skutku. Kiedy o tym myślę, to naprawdę jestem pod wrażeniem.

... bo jestem Polską.


Poważnie, czasami czuję się bardziej polska niż oscypek :D Żyję na co dzień z typowo polskimi kompleksami, typowo polskim przekonaniem, że to, co atrakcyjne, ciekawe i warte naśladowania - to gdzie indziej, nie u mnie. Mam typowo polską skłonność do patosu i nieraz do użalania się nad sobą. Bywam po polsku niezaradna i czasem po polsku kombinuję. Popełniam typowo polskie gafy. Czasem i ja widzę wokół siebie tylko szare ulice i smutnych ludzi. Czasem sama jestem tym smutnym polskim człowiekiem na szarej polskiej ulicy. 

Ale kiedy przychodzą trudności, poważne sprawy, z którymi trzeba się zmierzyć, jestem po polsku niezniszczalna, uparta i waleczna. Kiedy zamykają się wszystkie drzwi, ta Polka we mnie szuka, którym oknem najłatwiej będzie wleźć. Jestem po polsku wytrwała i pracowita, a kiedy już mogę odpocząć, wtedy leniuchuję w najlepsze przed polską telewizją na łóżku... ze Szwecji :)

Pewnie byłabym zupełnie inną osobą, gdybym urodziła się gdzie indziej. Ale urodziłam się właśnie tutaj :)

Chciałabym, żeby moi synowie kochali Polskę.


Ale niekoniecznie za to, że to nasza Ojczyzna zdobyta krwią i blizną. Oczywiście, o tym trzeba pamiętać i trzeba to szanować. Chciałabym jednak przede wszystkim, żeby kochali jej piękno, bogactwo, różnorodność, ślady jej wieloletniej historii rozsiane po wszystkich zakątkach kraju, godne podziwu świadectwa jej kultury. Chciałabym też, żeby kochali ludzi. Nie tylko Polaków. Wszystkich ludzi :)

Milówka (Beskid Żywiecki)

Władysławowo-Chłapowo
Kraków! (Bagry)

Łysokanie :) (woj. małopolskie, gm. Kłaj)
Wieliczka

poniedziałek, 5 listopada 2018

Gorączka w ciąży.


Wspominałam Wam niedawno, że lubię październik, ale też boję się go. Jak żadnego innego miesiąca. Im bardziej staram się być rozsądna i nie wierzyć w jakieś głupie fatum, tym usilniej, mam wrażenie, kolejny październik stara się udowodnić mi, że przyszedł tutaj, by mnie doświadczyć i dać mojej rodzinie okazję do sprawdzenia się w nowych, jeszcze trudniejszych warunkach. Poważnie. Rok temu pisałam Wam o wypadku samochodowym, który wywrócił życie naszej rodziny do góry nogami - nawet jeśli okazał się niezbyt groźny. 

Tegoroczny październik postawił przed nami chyba jeszcze trudniejsze wyzwanie. W ubiegłą środę, po trzeciej (!) wizycie na SOR, zostałam przyjęta na Oddział Patologii Ciąży z gorączką utrzymującą się powyżej 40 stopni.

Istnieją co najmniej trzy powody, dla których należy się przejmować gorączką w ciąży.


Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nawet nie będąc w ciąży przejęłabym się taką wysoką gorączką. Jestem osobą, która raczej nie gorączkuje. Nigdy dotąd nie miałam temperatury powyżej 40 stopni. Wiem jednak, że dla wielu osób nie jest to ani szczególnie nietypowa, ani szczególnie poważna sprawa. Będę się jednak upierać - gorączka w ciąży jest niebezpieczna co najmniej z kilku powodów.

Po pierwsze, kobieta w ciąży ma bardzo ograniczony wybór, jeśli chodzi o leki. Wielu lekarstw, które pewnie szybko pomogłyby w takiej sytuacji, nie może zażywać, gdyż są one niebezpieczne dla dziecka. Ibuprofen odpada. Jedyne, co mogłam zażywać, to paracetamol. Jak oceniacie jego skuteczność? Mam wrażenie, że w moim przypadku niewiele zdziałał. Nieco skuteczniejszym sposobem na zbicie gorączki były zimne okłady. 

Po drugie, wysoka gorączka nie bierze się znikąd. Może być objawem przeziębienia, grypy lub znacznie poważniejszej infekcji. Ta infekcja może stanowić zagrożenie dla dziecka. W moim przypadku było dość oczywiste, że nie chodzi o przeziębienie. Lekarz pierwszego kontaktu zdiagnozował u mnie grypę na podstawie objawów takich jak... gorączka właśnie, osłabienie i ból mięśni. Diagnoza okazała się być błędną. 

Na moich trzech kartach wypisu ze szpitala mam podane trzy różne nazwy choroby, wszystkie jednak ściśle związane ze stanem zapalnym układu moczowego - bo to okazało się prawdziwą przyczyną mojego kiepskiego samopoczucia. Na jednej z kart widnieje też dodatkowa informacja, wyjątkowo ważna: 

"Zagrażający poród przedwczesny".


Właśnie tak. To jest być może najważniejszy powód, dla którego nie należy bagatelizować wysokiej gorączki w ciąży. Temperatura powyżej 39,5-40 stopni może powodować skurcze macicy i w efekcie przyczynić się do przedwczesnego porodu. 

Moja ciąża jest już bardzo zaawansowana. Z jednej strony, ryzyko przedwczesnego porodu było większe, ale z drugiej strony - gdyby faktycznie do niego doszło, dziecko miałoby duże szanse na przeżycie. Gdyby to samo przydarzyło się kobiecie we wczesnej ciąży, mówilibyśmy o ryzyku poronienia.

Mam wrażenie (może błędne, spotęgowane złym samopoczuciem), że w czasie choroby kilkakrotnie spotkałam się z bagatelizowaniem moich objawów. Przecież dostałam antybiotyk, wiadomo było, że od razu nie zadziała, trzeba było zaczekać. Uważam jednak, że dobrze zrobiłam, szybko reagując. Nie chodziło tylko o moje zdrowie, ale też o zdrowie mojego dziecka.

Ale kiedy można mówić o gorączce w ciąży?


Warto mieć na uwadze, że u wielu kobiet w ciąży temperatura ciała jest stale podwyższona o około 0,5 stopnia, niekiedy nawet o cały stopień. Zatem przyjmuje się, że temperatura 37,5 stopni jest jeszcze zupełnie normalna, a o gorączce stanowiącej powód do niepokoju można mówić dopiero powyżej 38,5 stopni.

Chcecie znać moje zdanie?
Każda z nas ma inny organizm i próba stosowania uniwersalnej tabelki dla każdej jednej kobiety w ciąży nie ma wielkiego sensu. Specjalnie podkreśliłam w zdaniu powyżej, że podwyższona temperatura w ciąży dotyczy wielu kobiet, nie każdej i nie zawsze. Mnie na przykład nie dotyczy. Moja normalna temperatura to ok. 36,5 stopni i taką właśnie mam w tej chwili. Przyznam, że kiedy po raz pierwszy jechaliśmy do szpitala, nie miałam bardzo wysokiej gorączki, zaledwie 38 stopni. Czułam się jednak cała rozpalona, jakbym miała co najmniej o jeden stopień więcej, byłam bardzo osłabiona, a wyglądałam tak:


Przyznam, że po kilku dniach naprawdę wysokiego gorączkowania faktycznie czułam ulgę, gdy widziałam na termometrze tylko 38 stopni. Nadal uważam jednak, że trzeba reagować jak najszybciej, kiedy czujesz się bardzo źle.

Jak sobie poradziliśmy?


To był dla mnie bardzo trudny tydzień. W pewnym momencie przyszło mi do głowy, że nawet poród był mimo wszystko łatwiejszym doświadczeniem - bo choć trudny i bolesny, to jednak trwał tylko jedną noc. 

Mam wrażenie, że fakt bycia mamą i doświadczenie nabyte podczas chorób Roberta (sporadycznych, bo jednak młody jest bardzo odporny) pomogło mi poradzić sobie z własną chorobą. Wiedziałam, jak zareagować i jak sobie pomóc. Czasem zaskakiwałam samą siebie. Pamiętam, że kiedy zdarzyło mi się zachorować na anginę, kiedy byłam w liceum, jedyne, na co miałam siłę, to leżenie i czekanie, aż ktoś się mną zajmie :) Teraz było trochę tak, jakbym opiekowała się samą sobą. Oczywiście, mogłam też liczyć na pomoc męża i rodziny, bez nich byłoby ze mną krucho!

Niewątpliwie cała ta sytuacja była ogromnym wyzwaniem dla nas wszystkich. Przede wszystkim dla Roberta, który musiał spędzić kilka dni bez kontaktu ze mną, a do tego z dala od domu - w czasie mojej choroby przebywał u dziadków. Poradził sobie z tymi zmianami dobrze, jak to on. Po wyjściu ze szpitala zauważyłam jednak, jak bardzo boi się nawet krótkiego rozstania ze mną. Dziś po raz pierwszy protestował przy wyjściu do żłobka. Najwyraźniej bał się, że kiedy stamtąd wróci, nie zastanie mnie w domu...

Choć od kilku dni jestem zdrowa, nadal czuję, jak bardzo zmęczyło mnie to wszystko. Pewnie jeszcze przez kilka dni będę wracać do swojej zwykłej formy. 

Uświadomiłam sobie - choć może zabrzmi to patetycznie - że nie warto marnować czasu i odkładać planów na później. Skąd pewność, że później będzie czas na ich realizację? W ciągu ostatnich dni nie byłam w stanie zaplanować nawet, co będę robić za godzinę. 

Dziś, o ile starczy mi na to sił, ruszam z realizacją dwóch projektów, które odkładałam na później. Chwilowo nie wierzę w dalekie plany.