wtorek, 30 lipca 2019

7 grzechów początkującego pisarza, które popełniłam.


Po raz kolejny zapraszam Was dzisiaj do mojego małego, pisarskiego światka :) Chciałam Wam powiedzieć, że najwięcej w życiu można się nauczyć na błędach. Swoich i cudzych. Jako że mam dobre serce, pozwolę Wam wyciągnąć wnioski z moich błędów ;) Może do czegoś Wam się przyda ta wiedza. Jeśli nie, to może przynajmniej się trochę pośmiejecie :)

To nie są przykłady z pracy nad książką, o której wspominałam Wam poprzednio, ale z wszystkich lat mojego pisania, mniej więcej od czasów wczesnonastoletnich do obecnych.

Jakie 7 grzechów początkującego pisarza z całą pewnością popełniłam?

1. Brak researchu i znajomości realiów.



Jako nastoletnia pisarka z wielkimi ambicjami byłam dość bystrą, myślącą osobą, do tego oczytaną. Jednak naprawdę szokująco późno dotarła do mnie prosta prawda, że ci autorzy, którzy piszą o Kalifornii, mają amerykańsko brzmiące nazwiska, a ci autorzy, którzy opisują polskie realia, są bez wątpienia Polakami. Czytałam noty biograficzne pisarzy, a nawet pełne biografie, widziałam związki między ich życiorysem, doświadczeniem i wykształceniem a opisywanymi przez nich realiami - i jakoś nie zadzwoniło mi ani razu w głowie, że takie same związki powinny zaistnieć w mojej karierze pisarskiej. Skąd. Żyłam w przekonaniu, że wystarczy dobry temat i moja nieograniczona wyobraźnia, a mogę napisać o wszystkim, dosłownie o wszystkim. Serio. Pisałam o Hollywood, o adoptowanych afroamerykańskich czworaczkach (to nie jest żart), aż wreszcie na co najmniej dwa lata oddałam serce i duszę mojej pierwszej wielkiej i ambitnej powieści szesnastolatce z bujną i złą przeszłością, która zostaje zatrudniona jako pielęgniarka i dosłownie przywraca ludziom wzrok. Nie wiem, jakim cudem nikt mnie przez ten czas nie uświadomił, że przecież nie mam pojęcia o rzeczach, które wydaje mi się, że opisuję. Nie wiem, czemu sama sobie tego nie uzmysłowiłam. Gdy chodziło o moją twórczość, miałam przedziwne klapki na oczach.

Pamiętam, że w pewnym momencie zaczęło do mnie docierać, że coś się nie zgadza. Moje bohaterki, amerykańskie oczywiście bardziej niż Statua Wolności, obchodziły na przykład bardzo tradycyjne polskie Boże Narodzenie. Było więcej elementów świadczących o tym, że są raczej Polkami. Bliska osoba doradziła mi wówczas, żebym rzuciła to w chole żebym umieściła akcję w środowisku Polonii amerykańskiej. Świetnie, tylko że to nie rozwiązywało problemu. Ja nadal nie miałam pojęcia o życiu amerykańskiej Polonii, nie miałam pojęcia, jak wygląda Chicago, w którym rzekomo umiejscowiłam akcję, a realia opisywane przeze mnie nie były zapewne ani amerykańskie, ani polskie, ani w ogóle żadne. 

Nie mam pojęcia, czemu moja szesnastoletnia cudotwórczyni Mira nie mogła być po prostu Mirką, a cała rzecz nie mogła się dziać gdzieś bliżej mnie. Wiem, że to częsta przypadłość młodych twórców. Mam wrażenie, że obecnie wydawcy przestali już walczyć z tą manierą, bo zauważyli prostą prawdę, że pewna grupa odbiorców woli jednak czytać o Johnie i Mary niż o Jasiu i Marysi. W czasach, gdy próbowałam zaczynać, było to raczej źle odbierane.

2. Brak sprawdzenia rynku.



Powiem więcej. Żyłam w szczerym, głębokim i niezmąconym niczym przekonaniu, że jak już napiszę tę książkę i wyślę ją do wydawnictwa, to ona zostanie wydana. Znałam niby przykład Rowling, której "Harry'ego Pottera" odrzuciło dwanaście wydawnictw, ale ze mną miało być przecież inaczej.

Nie umiałam wskazać ani podobnych książek do mojej, ani autorów piszących podobnie, ani docelowej grupy czytelników - jak to, przecież moją książkę mieli czytać wszyscy, a nie tylko jakaś grupa! Może nie widziałam oczyma wyobraźni siebie odbierającej literackiego Nobla ani kupującej jacht za fortunę zarobioną dzięki mojej książce, ale nie byłam też przygotowana na ani jedną negatywną recenzję. W ogóle się nie zastanawiałam nad odbiorem.

Do wydawców wysyłałam fragmenty, nie całość, żeby nikt mi jej nie ukradł. Z pewnością byli niepocieszeni, że im odebrałam tę wielką szansę ;)

3. Przekonanie o własnej nieomylności.


Nie chodzi o pychę, choć tej również z pewnością mi nie brakowało. Ja byłam pewna, że nie popełniam błędów. Jako osoba, która dostawała szóstki z wypracowań szkolnych, wygrywała konkursy, napisała maturę z polskiego na 100%, pisała do prasy studenckiej artykuły, które przechodziły nietknięte przez ręce wymagającego profesora, wreszcie pracowała jako redaktor - żyłam w przeświadczeniu, że w pisanych przeze mnie tekstach błędy po prostu się nie zdarzają. Nie wysyłałam ich do sprawdzenia, nie szlifowałam ich zbyt długo. 

Zderzenie z rzeczywistością było trudne i zaskakujące. Tak, popełniam błędy, sporo błędów. Może nie ortograficzne i nie składniowe. Ale moją zmorą są na przykład powtórzenia. Jeśli czytacie mnie od jakiegoś czasu, pewnie zauważyliście, że lubię stosować powtórzenia jako chwyt stylistyczny. Problem w tym, że równie często, a może nawet częściej robię to bezwiednie i bez żadnej kontroli. Zdarza mi się użyć tego samego słowa dwa razy w jednym zdaniu.

Inne błędy to na przykład liczne literówki, użycie niewłaściwego słowa przez pomyłkę, użycie słowa w niewłaściwej odmianie, pominięcie słowa... Przypuszczam, że za tymi błędami stoi rozproszenie, które pojawia się bardzo często w życiu pisarza. Często dopada nas codzienność, ktoś nas zagaduje, coś nas odrywa od pracy. Chwila nieuwagi - i pomyłka gotowa.

4. Pisanie w tajemnicy.


Im bardziej nabierałam pokory, im częściej ponosiłam porażki, tym większą miałam skłonność, by schować się przed całym światem z tym moim pisaniem. Miałam poczucie, że moje ambicje literackie były urocze u licealistki i interesujące u studentki, ale dorosłą narażają mnie na śmieszność. Miałam zamiar pracować nad książką w tajemnicy, a potem zaskoczyć wszystkich moim sukcesem.

Miało to też na pewno związek z moim brakiem wiary w powodzenie. Póki nikt nie wiedział o moich ambicjach, nikt nie musiał też wiedzieć o porażce. 

Nie konsultowałam się z innymi pisarzami, nie nawiązywałam znajomości, nie dzieliłam się doświadczeniami związanymi z pisaniem. Nie korzystałam ze wsparcia, pomocy, motywacji. Chyba jedyną osobą, która wiedziała, że ja coś piszę, był mój mąż.

Obecnie widzę ogromny wpływ środowiska literackiego i rozmów o mojej książce na moje postępy w pisaniu. Piszę znacznie szybciej, znacznie rozważniej, mam mnóstwo motywacji i inspiracji właśnie dzięki osobom, które wiedzą o moim pisaniu.

5. Pisanie bez planu.



W którymś momencie, bo nie od razu, nieskończenie uwierzyłam w natchnienie. Uważałam, że książka powinna ze mnie płynąć. Siadałam i pisałam, tak naprawdę nie mając w głowie ani sylwetek bohaterów, ani zarysu akcji, to wszystko miało powstawać na bieżąco. Powstawało, nie powiem. Da się coś napisać w ten sposób. Plan daje jednak niesamowite możliwości, których samo natchnienie nie załatwi. Kiedy wiesz, co się wydarzy, możesz budować napięcie. Możesz sygnalizować, zapowiadać, dawać wskazówki. Kiedy znasz tajemnicę opisywanej przez siebie postaci, którą ona dopiero za jakiś czas wyjawi, możesz pozwolić tej tajemnicy wpływać na jej zachowanie. Potem, gdy prawda wyjdzie na jaw, czytelnik zobaczy - no tak, przecież to od początku było oczywiste!

Pracuję w tym momencie nad drugim tomem książki, którą niedawno skończyłam pisać (i jeszcze doszlifowuję). Zanim jeszcze zaczęłam pisać pierwszy rozdział pierwszego tomu wiedziałam, jak zakończy się całość, z jakimi problemami będą się mierzyć poszczególne postacie i jakie są ważniejsze punkty fabuły. Daje mi to bardzo dużo swobody i komfortu. Kiedy zaczynam pisać o danej postaci, już wiem, co ona zrobi później, jaka jest jej historia, czego jeszcze czytelnik o niej nie wie. Oczywiście, nie wszystko jest dokładnie zaplanowane, a moi bohaterowie zaskakują mnie po wielokroć. Ale kontrola nad opowiadaną historią pozostaje jednak w moich rękach.

6. Szalone eksperymenty z formą.


Pablo Picasso, "Femme Assise"
Źródło: Forbes
Ja w ogóle dużo czytałam. Głównie książki ambitne, psychologiczne. A w nich: strumienie świadomości, narracja przeplatana wierszem, czytanie według klucza, szalone i niespodziewane zmiany narratora, próby odwzorowania podróży między wymiarami w narracji i formie... Chyba zrozumiałe, że też tak chciałam. 

Moje próby literackie nieraz bardziej przypominały zbiór krótkich form niż spójną powieść. Nigdy nie było wiadomo, czy w następnym rozdziale nie wyskoczy znienacka nowy narrator. Albo wiersz. Albo kilka nowych postaci, których nie było wcześniej i które nie mają żadnego, ale to żadnego związku z wcześniejszymi wątkami. Po prostu natchnienie kazało mi pisać o nich właśnie w tamtym momencie. 

Wiecie, co powiedział Pablo Picasso? "Naucz się zasad jak profesjonalista, by móc je potem łamać jak artysta".  

Eksperymenty nie są złe, jeśli umiesz pisać. Pytanie, czy potrafisz rzetelnie ocenić swoje umiejętności?

To, że nabrałam pokory, wcale nie oznacza, że całkowicie zaprzestałam eksperymentowania. W książce, nad którą pracuję, zabawa polega na tym, że postaci i perspektyw narracyjnych jest wyjątkowo dużo, każda uwzględnia indywidualne cechy postaci i nieco się wyróżnia, a dodatkowo ta wielogłosowa narracja wzbogacona jest jeszcze fragmentami pamiętnika jednej z postaci oraz wierszami kilku innych (i każdy ma swój styl pisania). Mieści się to jednak w pewnych ramach. Wiem już, że nie wszystko mi wolno.

7. PODDAWANIE SIĘ.


To jest najgorszy grzech. 

Jak wspomniałam wcześniej, nie byłam przygotowana na to, że wydawnictwo mnie odrzuci. Chyba dlatego nie wiedziałam, jak sobie z tym odrzuceniem poradzić.

Zgoda, dobrze się stało, że wspomniana w punkcie pierwszym powieść nie doczekała się wydania. Pewnie nadal ciągnąłby się za mną wstyd z jej powodu. Ale później pisałam też inne teksty, które miały przynajmniej potencjał.

Wydaje mi się, że raz byłam dość blisko wymarzonego debiutu powieściowego. Miałam przyzwoity tekst, choć niepozbawiony wspomnianych wcześniej błędów - pisany bez planu, eksperymentujący z formą. Miałam dobrą recenzję napisaną przez nie byle kogo, bo przez profesora wykładającego historię literatury. Miałam zebrane opinie od beta-czytelników. Udało mi się nawet opublikować fragmenty na łamach prasy studenckiej.

Wysłałam tekst do dwóch wydawnictw. Jedno odmówiło bez uzasadnienia. Z drugiego otrzymałam bardzo szybką i dość niejednoznaczną, choć raczej odmowną odpowiedź. Podjęłam dyskusję z redaktorem. Dowiedziałam się, jakie wady ma moja propozycja. W pewnym momencie dyskusja ustała, ja zapewniłam, że będę pracować nad tekstem i na tym stanęło. Wydrukowałam całość, naniosłam długopisem liczne poprawki i... tyle. Nigdy ich nie wprowadziłam. Kartki zalegały, niszczyły się, przekładane z miejsca na miejsce, aż wreszcie wyrzuciłam je przy okazji którejś przeprowadzki.

Któregoś dnia usłyszałam, jak profesor, który recenzował moją książkę mówi, że gdyby ktoś ze studentów napisał coś naprawdę dobrego, to on zrobiłby wszystko, żeby to zostało wydane. Czyli mój tekst nie był naprawdę dobry, zrozumiałam. Przyznam, że chyba się trochę obraziłam.

Zraziłam się tak bardzo, że zanim następnym razem wysłałam cokolwiek do wydawnictwa, minęło niecałe 10 lat (rany, naprawdę aż tyle?). Jak wiele można było zrobić w tym czasie!

Jeśli spróbujesz, może Ci się nie udać. Jeśli nie spróbujesz - nie uda się na pewno.
Wyślij tekst nie do jednego czy dwóch, ale do trzydziestu wydawnictw. Szansa na pozytywną odpowiedź jest wtedy trochę większa. 
Jeśli się nie uda, nadal nie rezygnuj. Spróbuj się dowiedzieć, dlaczego się nie udało. Co możesz zrobić, by to zmienić?

Przede wszystkim - NIGDY SIĘ NIE PODDAWAJ.

piątek, 26 lipca 2019

Jeśli to czytasz po latach...



Gościu, który zaglądasz na tę stronę po latach, może nawet trudno mi sobie uzmysłowić, po ilu. Nie mam pojęcia, jak tu trafiłeś, bo wiedz, że w moich czasach to nie był najczęściej odwiedzany adres w Internecie. Macie w ogóle Internet, czy trafiłeś na niego w inny sposób?

Zresztą nieważne, i tak mi przecież nie odpowiesz.

Kiedy to piszę, jest rok 2019, koniec lipca. Siedzę w fotelu, mam przed sobą duży ekran, uderzam palcami w klawisze, na których są litery. Korzystam z komputera, a dokładniej z laptopa. 

Autorka, której relację właśnie czytasz, to trzydziestodwuletnia matka dwójki dzieci, mężatka. Ma dom z ogrodem i kilka ukochanych zwierzaków. Poza byciem mamą i pisaniem niewiele w życiu robi, choć nigdy się nie nudzi. Nie wiem, co o niej wiesz, może nic, a może coś. W chwili, gdy pisze te słowa, jest trochę niespełniona, ale ma w sobie mnóstwo wiary i determinacji. 

Opowiem Ci trochę o jej czasach.


Żyjemy w rodzinach, choć coraz więcej osób cieszy się z niezależności i z życia w pojedynkę. Słowa takie jak singiel, singielka zrobiły dużą karierę, wyparły myślenie o starych pannach i starych kawalerach. Dociera do nas, że lepiej żyć samemu niż w związku, w którym źle się dzieje. Staliśmy się bardziej wrażliwi na krzywdę i przemoc w rodzinie, choć jeszcze sporo nam brakuje.

Stosunkowo niedawno zaczęliśmy się uczyć, jak rozumieć dzieci. Serio, wcześniej były dla nas jak takie małe zwierzątka, które trzeba wytresować... a, czekaj, do tego przejdę później. Możesz mi nie uwierzyć, ale w moich czasach wiele osób uważało jeszcze, że dzieci trzeba bić. Nawet nie, że można, ale że bez tego się ich nie wychowa! Tak, mnie też to szokuje.

Dostajemy pieniądze za to, że mamy dzieci. Taka odgórna polityka, chyba ktoś uznał, że jest nas jeszcze za mało. Niektórym się to bardzo nie podoba, inni się z tego bardzo cieszą. W każdym razie temat budzi emocje.


Media stanowią potężną władzę. Nic nie wskazuje na to, żeby to miało się zmienić, więc chyba wiesz, o czym mówię.

Są tacy ludzie, którzy płacą innym ludziom za pisanie opinii w Internecie. A nawet za znieważanie i obrażanie. Coraz trudniej wierzyć w słowo pisane.

W moich czasach nie brakuje ludzi gotowych postawić znak równości między obrażeniem symbolu a obrażeniem człowieka. Wielu uważa wręcz, że obrażenie symbolu jest gorsze. Bawimy się w przepychanki, "kto zaczął".

Ludzie biją ludzi za inny wygląd, poglądy, a nawet za to, z kim ktoś idzie do łóżka. Ale spokojnie, nie wszyscy. Z dnia na dzień rośnie coraz większe grono ludzi, którzy rozumieją, że różnimy się pięknie.

W moich czasach nadal trwa walka o równouprawnienie kobiet. Mężczyźni uważają, że przesadzamy. Chociaż powiem Ci, że spotykam mężczyzn, którzy bronią praw kobiet z większym zapałem niż ja! 

W ogóle widzę w naszych czasach dużo solidarności, i to jest piękne. Heteroseksualni idą w marszach równości ramię w ramię z homoseksualnymi, w marszach poparcia dla kobiet biorą udział całe rodziny. Uczniowie popierają nauczycieli. Ciekawe, czy w Twoich czasach też trzeba maszerować i strajkować, by upomnieć się o swoje prawa.


To my jesteśmy tymi, którzy strasznie zanieczyścili Ziemię, ale też tymi, którzy zdali sobie z tego sprawę i zaczęli szukać rozwiązań ekologicznych. Mamy jednak świadomość, że "wielcy gracze" mają o wiele większy wpływ na kondycję planety niż my.

Pamiętam i czasy, gdy wegetarianizm był uważany za zło, grzech, fanaberię, a wręcz za objaw zaburzenia psychicznego (!), i czasy bardziej mi współczesne, gdy wegetarianizm stał się modny. Nie brakuje ludzi, którzy uważają, że to jedyna możliwa droga.

Otacza nas piękna przyroda, lasy, jeziora, łąki. Wiecznie spierają się dwie tendencje: do dbania o te zielone tereny i do zamieniania ich w kolejne miejsca dla ludzi, osiedla, centra handlowe... Na ten moment nie mamy pojęcia, która tendencja wygra. Ty może już to wiesz.


Wspomniałam o zwierzętach. Za moich czasów sensacyjne okazały się decyzje o zakazie wykorzystywania zwierząt w cyrkach. Wcześniej ludzie zmuszali je do tego, by tańczyły, skakały przez obręcz, chodziły na linach, mówię Ci, istny... cyrk, nomen omen. Są nagrania, na widok których serce się kraje.

Studia nie dają gwarancji, że dostanie się dobrą pracę. Coraz więcej osób z nich rezygnuje.

Wielu ludzi chce tworzyć, pisać, śpiewać, rysować, wielu robi własnoręcznie biżuterię, ubrania. Zaczęliśmy wierzyć w nasze możliwości. Media społecznościowe dały nam spore pole do popisu. Rozkwita kreatywność

Z drugiej strony, trochę zachłysnęliśmy się technologią. Nie ma dnia bez patrzenia w ekran. Czasem nie wytrzymujemy nawet godziny. Dostrzegamy, że cierpią na tym nasze relacje, a mimo to nadal robimy to samo.

Pracujemy nad sobą. Ćwiczymy, szkolimy się, staramy się rozwiązywać nasze własne zagadki. Szukamy odpowiedzi. Uczymy się prosić o pomoc.



Trochę Ci zazdroszczę tego, że wiesz, jak wygląda nasza przyszłość. Mimo to nie chciałabym w nią zaglądać, bo nadal wierzę, że kreujemy ją sami. Mam nadzieję, że dobrze nam pójdzie! :)
Pozdrawiam Cię serdecznie.


niedziela, 21 lipca 2019

Kiedyś, panie, były inne czasy... czyli: JAKO DZIECKO BYŁAM HOMOFOBEM.



Kiedyś było lepiej! Prawdopodobnie te słowa jako pierwszy wypowiedział jeden jaskiniowiec do drugiego, gdy poczuł się przygnębiony tymi nowymi czasami. Mogło mu chodzić o jakieś rewolucyjne metody polowania albo o zmiany w prehistorycznych zasadach życia w społeczeństwie.

Zawsze były jakieś inne czasy. Zawsze istniała jakaś rzeczywistość zastana, do której ludzie się przyzwyczaili, a w tej rzeczywistości pojawiały się zmiany, które witano z mniejszą lub większą nieufnością. Można nie lubić zmian, ale gdyby nie one, nigdy nie opuścilibyśmy jaskiń.

Na przestrzeni tych zmieniających się lat jesteśmy w gruncie rzeczy prawie tacy sami: niepewni, wystraszeni, przywiązani do tego, co znamy i co wydaje nam się bezpieczne. Słabo się uczymy.

Jakie czasy, takie internety.


W moim dzieciństwie nie było Internetu, nie było smartfonów, był za to telewizor. Często włączany w moim domu. Przyznam, choć to dziś niepopularne, że wiąże się z nim wiele moich przyjemnych wspomnień. Pamiętam na przykład świąteczne popołudnia, kiedy przy stole zastawionym smakołykami oglądaliśmy całą rodziną dobre filmy. Zawsze wolałam książkę niż telewizor, ale muszę przyznać, że wspólne oglądanie o wiele bardziej sprzyjało rodzinnej integracji. Można było wymieniać się wrażeniami i refleksjami na bieżąco, śmiać się z tych samych gagów, wspólnie komentować i przeżywać oglądany film. 

Teraz oglądanie telewizji jest niemodne, niechętnie się do niego przyznajemy. Za to jesteśmy wiecznie on-line, przyklejeni do monitora, do telefonu. Zamieniliśmy jeden ekran na drugi i wydaje nam się, że to jakaś wielka rzecz.

Jako nastolatka czułam, choć jeszcze o tym nie wiedziałam, ogromną potrzebę korzystania z mediów społecznościowych. Wymieniałam się liścikami z koleżankami, prowadziłam zeszyty, do których można było się wpisywać. W przypływie złego humoru lub refleksji wysyłałam wiadomości do wszystkich osób, których numery miałam wpisane w telefonie. Czasami brałam kartkę i długopis i po prostu pisałam, co mi przyszło do głowy, przelewałam strumień świadomości na papier. Gdybym była nastolatką dziś, zmarnowałabym pewnie trochę mniej papieru.

Rośnie nasza świadomość.


Nie ma tygodnia bez tragedii. Wiecie, kiedyś też nie było, tylko docierało do nas o wiele mniej informacji. Często nie widzieliśmy ludzkich dramatów, bo nie mieliśmy świadomości, że dzieje się coś złego. Bicie nazywaliśmy karceniem, gwałty małżeńskie - obowiązkiem żony, przemoc u sąsiada - nie naszą sprawą.

Wpadło mi niedawno w oko zdanie, w którym ktoś ubolewał nad tym, że w dzisiejszych czasach dzieciom odbiera się niewinność. Rany, nie i nie. Po pierwsze, przestańmy myśleć o niewinności jako o czymś, co można komuś odebrać. To jakieś średniowieczne myślenie. Niewinność możemy stracić, gdy postępujemy źle. Czyjeś postępowanie, nawet bardzo gorszące, nie może wpłynąć na naszą niewinność. Każdy ma swoje sumienie.

Po drugie, na czym ma niby polegać to odbieranie niewinności dzieciom? Na dostrzeżeniu, że dziecko jest istotą seksualną? Jest, czy tego chcemy, czy nie. Na uświadomieniu sobie zagrożeń? Im większa świadomość, tym łatwiej przeciwdziałać. Naszym zadaniem jest nie tylko uchronienie naszych dzieci przed złem, ale też wychowanie ich na myślące, rozumne i empatyczne istoty, które nie krzywdzą innych, reagują, gdy komuś dzieje się coś złego i nie wahają się szukać pomocy, gdy jest to konieczne. To jest wielka odpowiedzialność. Troska o niewinność naszych dzieci nie może nam przysłonić innych zadań, takich jak nauczenie ich szacunku i otwartości na drugiego człowieka.

JAKO DZIECKO BYŁAM HOMOFOBEM. 


Nazwanie kogoś jednym z tych obraźliwych określeń mniejszości seksualnych było wówczas największą obelgą. Chciałeś kogoś obrazić = sugerowałeś, że jest homoseksualny. Śmialiśmy się z głupich żartów. Nasz śmiech budziły np. osoby ubrane na czerwono w piątek, bo to niby miało oznaczać, że ktoś jest gejem/lesbijką. Dlaczego na czerwono i dlaczego akurat w piątek? Pojęcia nie mam. Przy mojej miłości do koloru czerwonego, pewnie w niejeden piątek byłam ubrana jak lesbijka.

Jako nastolatka uważałam się już za osobę bardzo otwartą i tolerancyjną dla inności, stawałam w obronie osób homoseksualnych, uważałam, że należy im się szacunek. Miałam jednak wielkie i tłuste ALE do dodania. Szanuję ich, ale… niech się nie afiszują, niech nie oczekują żadnych praw, przywilejów, niech nie próbują się uważać za normalnych.

A potem poznałam A. I M., i N., i M., i P., i K., i P., i G., i A., i G., i K., i F., i S. … I jeszcze wiele, wiele wspaniałych osób. Nie podaję ich imion, bo nie wszyscy są wyoutowani. Niektórych z nich znałam najpierw dość długo jako życzliwych, oddanych ludzi, niepoprawne gaduły, zdolnych muzyków, aktywnych studentów, odważnych artystów, a potem dowiadywałam się o takim drobiazgu jak orientacja seksualna. Nie zmieniała nic w moim spojrzeniu na fascynującego człowieka, którego znałam. Może poza tym, że wiedziałam już, że niektórzy koledzy raczej nie będą mną zainteresowani ;)

Jestem zwykłą kobietą, która kocha z całego serca pewnego mężczyznę. Mam to szczęście, że nikogo ta nasza miłość nie kłuje w oczy, nikt nie chce nam odmawiać prawa do niej. Tworzymy poprawną, akceptowaną rodzinę. Ha! Gdyby mężczyzna, którego kocham, był kobietą – ja byłabym lesbijką. Tylko tyle różni mnie od tego strasznego LGBTQ, którego niektórzy tak bardzo się boją. Gdyby mężczyzna, którego kocham, był kobietą, musiałabym walczyć o naszą miłość z wrogością społeczeństwa, z nienawiścią kiboli, z przemocą i okrucieństwem ludzi, którzy ruszyli wczoraj do walki z LGBTQ podczas marszu w Białymstoku. Wielu z nich z Bożym imieniem na ustach.

Nie ma nic bardziej niekatolickiego i niechrześcijańskiego niż nienawiść. To powinno być proste. 

Kiedyś moi synowie staną przed wyborem partnera życiowego (a może nie, różnie w życiu bywa). Wiecie, co mówi mi serce matki? Boże… Niech nikt nigdy nie rzuca w nich jajkami, kamieniami, racami za to, że kochają. Bez względu na to, kogo wybiorą.

Przesyłam mnóstwo, mnóstwo ciepłych myśli dla uczestników marszu w Białymstoku. Jesteście kroplą, która drąży skałę. Może dziś wydaje się Wam, że nie zmieniliście wiele, ale to właśnie Wy zmieniacie świat.


Przypominam, że na fanpage'u jest KONKURS! Klikajcie tutaj: LINK

środa, 17 lipca 2019

30 faktów o mnie - co lubię, czego nie lubię?



Bez żadnej specjalnej okazji :) Pisałam Wam już o moich ulubionych książkach, filmach i piosenkach. Dziś wspominam o kilku innych rzeczach. Kto wie, może podczas czytania stwierdzicie, że macie ze mną sporo wspólnego?

Zaczynamy!


1. Kiedy odwiedzam moich rodziców, za każdym razem gramy z mamą w Scrabble. Gramy codziennie, czasem kilka razy dziennie :)

2. W dzieciństwie uwielbiałam zespół Kelly Family, wielokrotnie śniłam/ wyobrażałam sobie/ udawałam, że jestem na ich koncercie :) Miałam kasetę wideo z ich występem i włączałam ją tak często, że w końcu odtwarzacz przerwał taśmę. (No, popsuty już był, to dlatego).

3. Uważam, że nie istnieje na świecie nic pyszniejszego niż domowe ciasto czekoladowe. Na przykład takie.

4. W podstawówce brałam udział w olimpiadzie z wiedzy o sztuce. To było jedno z pierwszych moich doświadczeń związanych z intensywnym uczeniem się. Nie miało ono jednak wielkiego wpływu na moje życie.

5. Uwielbiam wiewiórki. Kiedy wypatrzyłam w jednym sklepie książeczkę o wiewiórce dla Roberta, cieszyłam się chyba bardziej niż on :)

6. Mam dziką radochę z faktu, że najnowszym agentem 007 będzie ciemnoskóra kobieta. Nie zmienia to faktu, że James Bond zawsze będzie wyglądał dla mnie jak Pierce Brosnan.

7. Oglądałam skoki narciarskie długo przed tym, zanim Małysz zaczął wygrywać.

8. Nie wszystkie lektury szkolne przeczytałam, ale bez większych problemów pisałam sprawdziany z ich treści.

9. Kiedy drugi raz w życiu odwiedzałam Barcelonę, czułam się tak, jakbym wracała do domu.

10. Oglądałam filmową adaptację musicalu "Hair" tyle razy, ile razy była powtarzana w telewizji.

11. Niedawno obejrzeliśmy z mężem wszystkie 5 sezonów serialu z czasów naszego dorastania, czyli "Ally McBeal". Przedziwna sprawa z tym serialem. W żadnym innym nie widziałam tylu moich ulubionych aktorów i zarazem tylu irytujących mnie, w jakiś sposób obrzydliwych dla mnie motywów, zahaczających o moje fobie. Aż dziwne, że pająki tam nie łaziły. Mimo wszystko oglądałam z dużą przyjemnością, a Robert zakochał się w piosence tytułowej.

12. Moją pierwszą pracą w życiu było udzielanie korepetycji z angielskiego. Pierwszą bardziej oficjalną - roznoszenie ulotek jednej pizzerii. Wolałam korepetycje, choć wspomnienia związane z ulotkami mają po latach pewien urok.

13. Pierwszym kotem, którego przygarnęłam, była Molly. To było mniej więcej w tym samym czasie, kiedy broniłam pracę magisterską.

14. Nigdy w życiu nie jadłam hamburgera. I pewnie już nie zjem :D

15. Ponad osiem lat temu z dnia na dzień przestałam pić kawę. Zaczęłam z powrotem, kiedy urodziłam drugie dziecko. Nie, to wcale nie ma związku :D

16. Alejka, przy której mieszkam, nazywa się Akacjowa. Zanim się o tym dowiedzieliśmy, chcieliśmy przeforsować nazwę "Pod wielkim świerkiem".

17. Kiedy myślę o najlepszych wspomnieniach, zawsze przed oczami stają mi wakacje. Wspinanie się na szczyt góry, przeskakiwanie przez morskie fale, oglądanie tęczy nad rzeką, śpiewanie przy ognisku...

18. Obejrzałam tylko jeden odcinek "Gry o tron" i nigdy nie poczułam potrzeby, żeby obejrzeć więcej.

19. Niedawno po raz pierwszy widziałam mecz kobiecej piłki nożnej. Naprawdę się zaangażowałam! (tylko emocjonalnie).

20. Chętnie odwiedziłabym jeszcze raz Chorwację, to jedno z ciekawszych miejsc, w których byłam.

21. Uwielbiam abstrakcyjne dowcipy. Albo takie, w których wystarczy opowiedzieć samą puentę i już jest śmiesznie :) W ogóle uważam, że w dowcipach jest często więcej mądrości życiowej, niż by się zdawało.

22. Poszłam do ślubu w bordowych butach, które kosztowały mnie jedyne 20 zł, bo miały niepopularny rozmiar i maleńką plamkę przy obcasie. Uwielbiałam je.

23. Gdyby ktoś chciał kiedyś stworzyć idealne perfumy dla mnie, musiałyby pachnieć mandarynkami, kawą i czymś absurdalnym, np. tortem urodzinowym.

24. Kocham lata osiemdziesiąte, przede wszystkim za muzykę. Zdecydowana większość moich ulubionych utworów pochodzi z tego okresu.

25. Rozumiem, co się do mnie mówi po francusku, włosku i hiszpańsku, ale sama nie posługuję się tymi językami (może trochę francuskim).

26. Raz w życiu śpiewałam w filharmonii.

27. Mam kilka sukienek z czasów, kiedy byłam jeszcze w gimnazjum. Nadal czasem noszę, choć już rzadko.

28. Miewam względnie często sny, w których prowadzę samochód. W rzeczywistości nie umiem tego robić, nie mam prawa jazdy.

29. W tym roku po raz pierwszy obejrzałam disneyowskiego "Dzwonnika z Notre Dame" i pokochałam ten sposób opowiedzenia historii o Quasimodo. Wcześniej udawałam, że ta kreskówka nie istnieje. W ogóle uwielbiam disneyowskie wersje istniejących historii :)

30. Zapytałam męża, jaka jest jego ulubiona potrawa robiona przeze mnie. Wskazał między innymi pizzę ziemniaczaną :) Wspomniał też o torcie z pizzy, który zrobiłam kiedyś na jego urodziny.

To na razie tyle :) Ciekawa jestem, czy coś z tej listy Was zaskoczyło?

Przypominam, że na fanpage'u jest KONKURS! Klikajcie tutaj: LINK

sobota, 13 lipca 2019

Ulubione zabawki moich dzieci!



Wiecie, gdyby ktoś zadał mi pytanie, dlaczego zdecydowałam się pisać blog o dzieciach, odpowiedź brzmiałaby: bo mam dzieci. To takie proste, prawda? Gdybym miała hodowlę szynszyli, pewnie pisałabym blog o szynszylach. Ale nie mam.

Tak naprawdę chciałam po prostu pisać, a temat pojawił się sam... No dobra, może niekoniecznie sam, ale to nie jest tekst o tym, skąd się dzieci biorą. W każdym razie, od przeciętnej blogerki parentingowej dzieli mnie z pewnością wiele. Przede wszystkim, nie wrzucam na bloga zdjęć moich dzieci. Nie wystawiam recenzji, nie piszę o kosmetykach (wręcz przyznaję się do tego, że moje dzieci używają tylko niezbędnego minimum), nie chwalę się ciuszkami ani mebelkami. 

Ale dzisiaj chciałabym zarekomendować Wam kilka świetnych zabawek, które moje dzieciaki: Robert (2,5 roku) i Michał (7 miesięcy) naprawdę uwielbiają!

Kiedy wejdziecie do przeciętnego sklepu z zabawkami, zostaniecie z miejsca zbombardowani: kolorami, przepychem, różnorodnością. Potem zobaczycie, że połowa tych dobrodziejstw świeci, a jedna trzecia gra albo gada. A większość tych, które grają i gadają, potrafi też świecić. I vice versa. A niektóre też potrafią się poruszać samodzielnie. Można im regulować głośność, zmieniać melodie, kolor światła i częstotliwość migania... Kiedy widzisz to wszystko i jesteś mało doświadczonym rodzicem, który nie wie jeszcze, że wkrótce będzie wyjmować baterie z grających zabawek - łatwo uwierzyć, że dziecko potrzebuje tych wszystkich bajerów. Przecież są dostępne, najwyraźniej są modne. 

Moje dzieci też oczywiście je mają, nie twierdzę, że nie. Mają też puzzle, książeczki, klocki, autka. Ale czy wiecie, jak świetne zabawki macie w domu już teraz, zanim w ogóle wybierzecie się do sklepu z tymi grającymi i świecącymi cudami?

Kuchenna miska.



To wielofunkcyjne cacko może służyć zarówno maluchowi, jak i starszemu dziecku. Można z niego w łatwy sposób zrobić instrument muzyczny perkusyjny lub finezyjne nakrycie głowy. Sprzyja integracji z bratem, bo można mu je założyć na łepek. Można też wrzucać do miski inne zabawki, a nawet napełnić ją wodą i zrobić zabawkom basen.

Wyjątkowo utkwiła mi w pamięci chwila, gdy Robert odłożył jedną ze swoich najfajniejszych grających, gadających, śpiewających, świecących i jeżdżących zabawek, bo zdążył się nią lekko znudzić, i zaczął się z zapałem bawić miską. Ten kontrast robił wrażenie!

Kolorowe nakrętki.



Zbieramy, jak pewnie wielu z Was. To jeden z prostszych sposobów, by komuś pomóc - niewielkim kosztem i nakładem sił. Zanim jednak nakrętki pojadą na zbiórkę, służą jako zabawka dla Roberta. Wyjmuje je z pojemnika, wkłada z powrotem, wkłada jedną do drugiej, a potem rozdziela (często z pomocą mamy). Czasem układa je według kolorów albo jedną na drugiej.

W ogóle wszystkie nieduże przedmioty, które można wkładać i wyjmować z pojemnika, rewelacyjnie sprawdzają się w roli zabawki. Oczywiście, nie mogą być to przedmioty zbyt małe - ale np. klamerki do prania są w sam raz :)

Kartka papieru i długopis.



Dzieci naśladują nas we wszystkim, nie dziwi mnie więc, że Robert zafascynował się pisaniem. Stopniowo uczy się liter i kształtów, ale najczęściej po prostu pokrywa całą kartkę tego typu rysunkami. 

Butelka wody mineralnej.



To zabawka malucha, starszak używa butelki zgodnie z jej pierwotnym przeznaczeniem. Mały uwielbia ją turlać, bębnić w nią rączkami, zachwyca się efektami świetlnymi i dźwiękowymi, jakie wywołuje poruszanie butelką. To działa prawie jak kalejdoskop.

Gąbka.



Ulubiona zabawka do kąpieli. Choć w wannie lądują nieraz kaczuszki, rybka, a nawet autka, żadna z tych zabawek nie ma takich cudownych właściwości jak gąbka, która cała nasiąka wodą i można ją powoli wycisnąć do wanny. A potem jeszcze raz, i jeszcze raz... :)


Słuchajcie, polecam z całego serca wszystkie te zabawki! Sprawdziły się u nas, są trwałe, wielofunkcyjne, zapewniają mnóstwo atrakcji dla całej rodziny. Dałabym Wam jakieś kody rabatowe, ale pewnie i tak macie je wszystkie w domu :)


Przypominam, że na fanpage'u jest KONKURS! Klikajcie tutaj: LINK

poniedziałek, 8 lipca 2019

O miesiącu miodowym, piratach i dwóch Mary Sue, czyli: jak pisałam książkę.


Czasami nie wiesz, czy robisz coś dobrze. Ale przeważnie jesteś w stanie określić, czy masz dobre podejście. Nie wiem, czy jestem dobrą pisarką, ale mogę śmiało stwierdzić, że robię wiele, by taką się stać.

Odkąd pamiętam, próbuję opowiadać własne historie, ale chyba po raz pierwszy w życiu tak bardzo się na tym skupiłam. Po raz pierwszy robię to metodycznie, konsekwentnie, szukam wsparcia i mądrych rozwiązań. Słucham osób bardziej doświadczonych ode mnie. Nawiązuję relacje z innymi pisarzami.

Przede wszystkim: mówię o tym, co robię. Pisanie książki przestało być dla mnie jakąś wstydliwą tajemnicą. Do tej pory zdawało mi się, że póki książka nie ukaże się drukiem, to tak naprawdę nie ma o czym gadać. Kiedyś nawet spotkałam się ze stwierdzeniem, że dzielenie się z ludźmi naszymi planami sprawia, że tak naprawdę trudniej nam te plany zrealizować. Cóż, mam wrażenie, że z moich doświadczeń wynika coś zupełnie odwrotnego. Mówienie o moich planach sprawia, że czuję jeszcze większą motywację, by do nich dążyć. Mało tego! Być może w ogóle nie napisałabym tej książki, gdybym nie podzieliła się pomysłem w pewnym (kiedyś) przyjaznym miejscu w Internecie. Od tego momentu nie mogłam nawet na chwilę przestać o niej myśleć.

Zakładałam, że praca nad książką potrwa lata. Dzięki dopingowi innych pisarzy napisałam ją w osiem miesięcy.

Kiedy słucham, jak wyglądają doświadczenia innych osób z pisaniem książki, widzę, że moje doświadczenia są nieraz bardzo podobne, ale też różnią się w wielu aspektach. Dlatego poczułam potrzebę, żeby napisać Wam o moich odczuciach.

Miesiąc miodowy.


Jakiś czas temu trafiłam na świetny tekst, który mogłabym polecić każdemu początkującemu pisarzowi. Zresztą, może nawet nie tylko początkującemu. Każdemu pisarzowi. Oto on: "Jak napisać powieść?".

Jestem przekonana, że to wszystko, co napisała w nim Kasia Szyszko, to najprawdziwsza prawda. Wena jest zdradliwa i nie można na niej polegać.  Pisanie książki to ciężka i samotna praca. Strach, zwątpienie, utrata wiary... Utrata chęci... To wszystko prawda.

Tylko że u mnie - jak dotąd - wyglądało to inaczej.

Napisałam tę książkę napędzana weną, przez cały czas na wenowym haju, Kradłam z każdego dnia chwile na to, by móc znów usiąść do pisania mojej książki. Kiedy nie pisałam, to myślałam o niej i układałam kolejne sceny w głowie. To nie znaczy, że wszystkie sceny pisało mi się równie dobrze i że nie miałam momentów przestoju. Przez niektóre z nich musiałam się przeczołgać, nie czułam ich, musiałam je dobrze przemyśleć. Ale pisałam dalej. Miałam mnóstwo wątpliwości, o których opowiem później, ale nie zatrzymywały mnie. Przytakiwałam cierpliwie mojemu wewnętrznemu głosowi, który po raz kolejny nawijał, że książka jest do niczego i powinnam sobie dać z nią spokój - "tak, gadaj zdrów" - i wracałam do pisania.

Wiecie, niedawno oglądałam piękny film zatytułowany "Instant family". Polecam! Była w nim taka scena: małżeństwo, które kilka tygodni wcześniej adoptowało trójkę dzieci, opowiada na spotkaniu z innymi rodzicami adopcyjnymi, jak wspaniale wygląda teraz ich życie w piątkę, jakie dobre dzieci im się trafiły i jak świetnie się z nimi dogadują. Doświadczone pary zaczynają się śmiać najpierw dyskretnie, potem coraz bardziej jawnie. Prowadząca grupę określa tę sielankę opisywaną przez bohaterów jako miesiąc miodowy. Rzeczywiście, krótko później przekonują się, że jednak nie będzie tak łatwo, jak się spodziewali.

I ja też mam świadomość, że moje dotychczasowe wspaniałe doświadczenia związane z pisaniem książki były miesiącem miodowym. Prawdziwe życie pisarza dopada mnie dopiero teraz, na etapie redakcji, kiedy okazuje się, że w tej tak starannie pisanej przeze mnie, tak przemyślanej książce jest aż tyle do poprawienia. Cieszę się jednak, że dotarłam do tego etapu.

Miodowy miesiąc nie oznaczał, że nie miałam wątpliwości i kryzysów. Miałam chyba dokładnie trzy momenty takiego większego zwątpienia - nie licząc tych małych codziennych kryzysów, którym łatwo stawiałam czoła. 

Trzy upadki.


Zdaje się, że przyczyną wszystkich moich kryzysów był sam pomysł na książkę. Co jest trochę szalone, bo czym byłaby książka bez pomysłu? 

Istnieją pisarze, których kreatywność jest nieograniczona. Istnieją też tacy jak ja :D Zawsze potrzebowałam punktu zaczepienia, czegoś, od czego mogłabym zacząć, na czym mogłabym się oprzeć. Innej historii, istniejącej postaci. Ale teraz to już przesadziłam! Wiecie, chyba dlatego tak czasem nie mogę sobie poradzić z tym pomysłem, bo on jest zupełnie inny niż ja. Ja jestem osobą subtelną, lubię się bawić w niedopowiedzenia, czasem nawet lubię być niezrozumiana. A ta książka, sorry, subtelna nie jest, za dużo miejsca na domysły tam nie ma. Ciągle walczę z pokusą, by to jakoś zmienić. Nawet przyszło mi raz do głowy, że może powinnam wywalić stamtąd główną bohaterkę! (w sensie, w ogóle z książki). Wyobrażacie sobie książkę bez głównej bohaterki? To trochę jak zorganizować imprezę na czyjąś cześć i nie zaprosić tej osoby... 

Pierwszy kryzys byłby w stanie całkowicie zatrzymać mój proces twórczy, gdyby przydarzył mi się wcześniej, na samym początku pisania. Ale w tamtym momencie miałam już spory kawałek napisanej książki i konkretne plany na ciąg dalszy.

Wiecie, był taki czas, kiedy ciągnęło mnie do wielkiej literatury. Do czytania, ale też, o zgrozo, do pisania. Chciałam pisać wielkie rzeczy i byłam pewna, że potrafię. Jednocześnie moja znajomość jakichkolwiek realiów była równie mała, jak ogromne były moje ambicje. Moim światem była szkoła, to znałam i to potrafiłam opisać. 

Kiedy byłam małą dziewczynką, wymyślałam historie w ten sposób, że przenosiłam zdarzenia z mojego szkolnego życia w wymyślony fantastyczny świat, podobny do Nibylandii. Potem, gdy podrosłam, zaczęłam robić na odwrót - przenosić różne Nibylandie w realia szkolne :D Chyba nawet nie zamierzałam spisywać tych historii, po prostu układałam je w głowie. Trochę żałuję, że nie widziałam wówczas ich potencjału. Pisanie o szkole wydawało mi się banalne w porównaniu z fascynującymi miejscami i fabułami w książkach, które czytałam. Naprawdę nie rozumiałam, że tamci pisarze też pisali o czymś, co znali. Nikt mi tego w porę nie wyjaśnił.

Niedawno trafiłam na recenzję... pewnej wspaniałej książki. To była dobra recenzja, ale sprawiła, że poczułam się nieswojo. Czy ja w ogóle coś z tej książki pamiętam? Kontekst historyczny, aluzje polityczne, odwołania do innych wielkich tekstów kultury...
A ja piszę opowiastkę o dziewczynkach z liceum? W której przez pewien czas osią konfliktu jest to, że jeden chłopiec zastanawia się, którą dziewczynę wybrać?

Przez naprawdę długi czas uważałam, że moja książka ma głębię kałuży. Mimo to pisałam ją dalej. Gdzieś dopiero w połowie zaczęło do mnie docierać, że tam kryje się jednak jakieś drugie dno. 

Drugi kryzys dopadł mnie na początku kwietnia, a dokładnie wtedy, kiedy zaczął się strajk nauczycieli.

Z Nibylandią (spodobało mi się to określenie! Może być też Kraina Oz :)) jest tak, że każdy chciałby być Piotrusiem Panem - u mnie to raczej Piotruś Pani, tak, niestety, robię takie rzeczy... Każdy chciałby być Wendy, zagubionymi chłopcami, nawet Dzwoneczkiem, ale niestety do obsadzenia są też role piratów, a ktoś musi być samym Kapitanem Hakiem. Kto jest Kapitanem Hakiem w historii o szkole i uczniach?

Mocno wczułam się w sytuację nauczycieli podczas strajku. Pisałam o tym zresztą w tym tekście. Pomyślałam wtedy, że moja książka robi im dużą krzywdę.

Pracujesz kilkadziesiąt lat w zawodzie z misją, niedocenianym w społeczeństwie, fatalnie opłacanym, ale robisz to najlepiej jak potrafisz, wychowujesz całe pokolenia, prowadzisz je za ręce ku dorosłemu życiu... A potem dowiadujesz się, że jakaś nieopierzona młoda pisareczka w swojej nikomu niepotrzebnej dziwacznej książce zrobiła z Ciebie potwora, czarny charakter.

Zaczęłam się zastanawiać, po co ta książka powstaje. Czy ma coś zmienić, coś przekazać, czegoś nauczyć? Czy w jakikolwiek sposób wpisuje się w dzisiejszą rzeczywistość? Odpowiedzi na te pytania niekoniecznie mi się spodobały.

Trzeci kryzys zjawił się, gdy osoby, z którymi dyskutowałam na temat książki zaczęły mnie prosić, bym dała im ją do przeczytania.

Uświadomiłam sobie wtedy, jak ciężko mi będzie pokazać ją komuś. Jak bardzo będę się bała, co ta osoba pomyśli. A przecież kiedyś będę chciała wysłać ją do wydawców... Czy się w ogóle odważę? A jeśli się nie odważę, to po co w ogóle marnuję na nią czas?

To był też specyficzny moment, jeśli chodzi o fabułę. Byłam świeżo po napisaniu sceny, która początkowo wydawała mi się bardzo piękna, ale przy drugim czytaniu widziałam w niej sporo wad. W tej scenie pojawiły się też pierwsze oznaki kierunku, w jakim zmierza relacja między pewnymi postaciami. No kurczę. Może u wielkich pisarzy takie relacje mogą wyglądać niewinnie i platonicznie, u mnie nie. Naprawdę nie jestem osobą, która dopatrywałaby się seksualności u każdego Teletubisia, ale tutaj po prostu czułam, że jeśli nie pójdę w tym kierunku, to nie będzie to szczere. Wszystkich urażonych przepraszam już dzisiaj. Z drugiej strony - come on, żyjemy w XXI wieku, niektóre dziewczyny po prostu wolą dziewczyny.

Pomyślałam wtedy, że niewiele (jeśli w ogóle coś) mnie różni od małoletnich autorek piszących tak zwane opka, z których naśmiewa się Niezatapialna Armada. Nie dość, że mam marysuiczną bohaterkę (może na pierwszy rzut oka nie powala wyglądem, a jej zachowanie wkurza wiele osób, ale i tak jest niebezpiecznie bliska ideału), sięgam po dosyć ciężką symbolikę, ja mam tam jeszcze muzyków rockowych, jedna z czwartoplanowych postaci jest w śpiączce, w ogóle natężenie tragedii w życiu moich postaci jest dość przytłaczające. Nawiasem mówiąc, po przeczytaniu definicji Mary Sue w Wikipedii dotarło do mnie właśnie, że jest jeszcze jedna bohaterka mojej książki, która zasługuje na to miano.

Hm, czy Wy to nadal chcecie przeczytać? :D

Myślę, że jeśli coś mnie ratuje, to fakt, że piszę to świadomie. I jest pewna szansa, że piszę to dobrze. Jak ujęła to moja serdeczna koleżanka Dzidka, "wszystko zależy od tego, JAK to jest opisane, a nie CO jest opisane", pochlebiam sobie zatem, że u mnie jest to opisane co najmniej przyzwoicie.

Co teraz?


Książka jest napisana, ja powoli piszę jej kontynuację. Od pewnego czasu było dla mnie oczywiste, że powstaną dwa tomy. Tak jak zawsze pisałam zwięźle i miałam problem co najwyżej z tym, że moje teksty są za krótkie, ta książka zaczęła mi się rozrastać i rozrastać w nieskończoność. Prawie 400 stron opka, wyobrażacie to sobie?

Mam pięcioro beta-czytelników, włącznie z moim mężem, który mnie ogromnie wspiera, ale potrafi też wypowiedzieć się bardzo obiektywnie na temat tego, co czyta. Troje czytelników wypowiada się o książce bardzo łaskawie, ale też konstruktywnie. Od jednej osoby dostałam mnóstwo uwag redakcyjnych. Są dla mnie trudną, ale potrzebną lekcją pokory. Przez całe życie coś pisałam, wielokrotnie też poprawiałam teksty innych osób, chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, że w moim tekście może być tak wiele rzeczy do poprawienia.

Przymierzam się też do tego, żeby pokazać książkę osobie, która jest w wieku moich postaci. To może być dla mnie bardzo bolesne zderzenie z rzeczywistością, ale chyba lepiej, żeby nastąpiło teraz. Nie uważam, że świat przedstawiony w książce musi być jakimś idealnym odwzorowaniem prawdziwych realiów, ale nie może być też od nich zupełnie oderwany.

Czeka mnie napisanie streszczenia, określenie grupy docelowej, poszukanie podobnych książek wśród tych, które się już ukazały. Słowem, dużo pracy. I wcale nir wiem, czy coś z niej wyniknie. Ale może... może?

poniedziałek, 1 lipca 2019

PSIOdyseja



Jest nas, jak nieraz pisałam, siedmioro pod jednym adresem. Czworo ludzi, dwa koty i pies. O ludziach czytacie tu dość regularnie, o kotach co jakiś czas też wspominam, mam natomiast świadomość, że prawie wcale nie piszę o psie.

Powody są dwa. Po pierwsze, tak jak planowaliśmy od początku, pies rezyduje w ogrodzie, ma tam swoją budę i wygodny kojec. Żyjemy więc tak trochę osobno, tym bardziej, że na spacery z pieskiem wychodzi mąż. Czasem zdarzało nam się wychodzić razem, ale odkąd mamy dwójkę dzieci, wydaje się to nam praktycznie niemożliwe. Trzech łobuzów (w tym jeden potężny), którzy potrzebują maksimum naszej uwagi? Trochę za dużo ;)

Drugi powód jest taki, że... ludzie, a zwłaszcza blogerzy ;) nie bardzo lubią przyznawać się do czegoś, co im się nie udało. A ja mam poczucie, że jako właściciele psa daliśmy ciała co najmniej w kilku kwestiach. Niemniej, kochamy bardzo tego naszego pieszczocha i łobuziaka :)

Ale od początku. Jak to się zaczęło?

Czy chcesz mieć ze mną pieska?


Jako młode małżeństwo zdecydowane wówczas, że rodzicami to my raczej nie będziemy, przez względnie długi czas marzyliśmy o posiadaniu psa. To był dla nas wtedy taki odpowiednik marzenia o dziecku, jakiś wyznacznik wspólnej stabilizacji, rodziny. 

Zarówno w mojej rodzinie, jak i w rodzinie mojego męża przez lata pies był w domu. Towarzyszem mojego dorastania i wkraczania w dorosłość był cudowny, wieczny szczeniak imieniem Foks. Mój mąż, zanim został mężem, był właścicielem pięknej wilczurki imieniem Besi.

Wspólnie marzyliśmy o labradorze lub retrieverze. Ciekawe, jak czasem marzenia się spełniają :) Kiedy już dotarło do nas, że wcale nie jest tak łatwo przygarnąć takiego psa i że w schroniskach raczej ich nie ma, a porządne hodowle liczą sobie sporo za takiego szczeniaka - nasz blablador Fortis niemal dosłownie spadł nam z nieba :)

To znaczy, z Fortisem to jest tak, że on jest i nie jest labradorem. Nie jest psem rasowym. Jego mama kompletnie nie przypominała labradora. Jako jedyny z całego miotu wdał się w ojca, który najwyraźniej był labkiem :) Po kształcie pyska trochę widać, że to nie jest prawdziwy labrador, ma też inne, bardziej masywne łapy. Jest piękny, zgrabny, duży, silny, radosny, przyjazny i mądry. Chciałoby się dopisać i "grzeczny", ale grzeczny to on nie jest.

Początki - w domu czy w ogrodzie?


No właśnie. Ponoć labradory to psy domowe. Ale Fortis przecież tak naprawdę nie jest labradorem, poza tym tam, skąd go wzięliśmy, spędzał całe dnie na świeżym powietrzu i z pewnością zdążył się do tego przyzwyczaić. Powiem szczerze, że nie wyobrażam sobie, żeby Fortis miał mieszkać z nami w domu. Mam wrażenie, że wówczas nie zmieściłaby się tam pozostała szóstka domowników! Nasz dom nie jest duży. Zakładając, że pies nie wchodzi na meble - w swoim kojcu ma chyba więcej znacznie miejsca niż miałby w domu.

Od początku miał być psem podwórkowym. Jednak kilka pierwszych dni spędził z nami w domu, bo okazało się, że ogrodzenie nie jest wystarczająco zabezpieczone przed jego ucieczkami.


Był prześlicznym szczeniakiem. Myślę, że pozwalaliśmy mu o wiele za dużo, bo był uroczy we wszystkim, co robił. Oczywiście musiało to prowadzić do kłopotów, kiedy podrósł.

Skakał, oczywiście z radości. Przez te wszystkie lata nie widziałam ani razu, żeby był agresywny, ale oczywiście ciężko to wytłumaczyć komuś, kto boi się dużego, skaczącego psa. Zresztą to naprawdę nic fajnego, kiedy wychodzisz z domu i chcesz wyglądać jeśli nie elegancko, to przynajmniej schludnie, a za chwilę masz na spodniach odbite dwie wielkie łapy.

Ale to nie było najgorsze. Najgorsza była postawa sąsiadów.

Te potwory to my.


Po dwóch latach od naszej przeprowadzki na wieś trudno powiedzieć, żebyśmy byli lubiani w okolicy. Nikt nas nie znał, nikt nie wiedział, czego się po nas spodziewać. Po pojawieniu się Fortisa szybko staliśmy się dwojgiem najbardziej znienawidzonych ludzi we wsi.

Najpierw pojawiła się plotka, że głodzimy psa. Skąd taki pomysł? Bo piesek szczupły, bo jak się go częstuje kiełbaską, to od razu zjada... Kiedy w czasie deszczu schowałam miski z jedzeniem w inne miejsce, dla sąsiadów było to wystarczającym dowodem, że pies nie dostaje jeść ani pić. Ponoć dokarmiała go prawie cała wieś. Cud, że nikt nie otruł.

Potem dowiedzieliśmy się też, że biedny pies w ogóle nie wychodzi na spacer (wychodził o innych porach niż sąsiadka). Oraz, że pies marznie. Kiedy tłumaczyłam troskliwej pani, że pies ma ocieplaną budę i często woli położyć się pod schodami, bo tam mu trochę chłodniej, usłyszałam w odpowiedzi: "To może ocieplić mu to miejsce pod schodami?"...

Kiedy wydawało się, że już jest wystarczająco źle i gorzej nie będzie, Fortis nauczył się uciekać. Był na tyle sprytny, że wychodził i wracał, więc zorientowaliśmy się dość późno, że naszemu pieskowi zdarzają się samotne wycieczki po wsi. Oczywiście ucieka, bo głodny...


Pies na uwięzi.


"Pan nie ma serca!", usłyszał mój mąż.
"Nie chciałabym być członkiem waszej rodziny", usłyszałam od sąsiadki, kiedy powiedziałam jej, że nie, nie oddamy nikomu psa, bo jest częścią naszej rodziny. Byłam wtedy w zaawansowanej ciąży.

Stało się jasne, że swobodne bieganie Fortisa po ogrodzie musiało się skończyć. Zamówiliśmy kojec, ale zanim zrealizowano zamówienie, trzeba było przez kilka dni jakoś utrzymać uciekiniera w obrębie naszego ogrodu. Wydawało się, że przywiązanie go na długiej, długiej i luźnej linie jest dobrym pomysłem. Dopóki nie zobaczyliśmy, co Fortis jest w stanie zrobić z tą liną. Po mistrzowsku przywiązał się do drzewa. Normalnie od razu było widać, że pies żeglarza.

Policja. Mandat. Pismo z sądu. Zarzut znęcania się nad psem. Podpisy świadków. Myślałam, że się zapłaczę.

Pojawił się kojec, sytuacja się uspokoiła - choć nie od razu. Pies przestał uciekać, nagle okazało się też, że nie jest głodzony - bo jakoś nie schudł, a nawet przytył, choć już nie było jak go dokarmiać... Ale szczekał

"Przeszkadzało państwu, że biegał, to teraz nie biega, tylko szczeka!", palnęłam raz w końcu, kiedy miałam dosyć słuchania po raz setny, że dręczymy psa. Było dla nas logiczne, że pies, który dotychczas biegał sobie swobodnie po ogrodzie, nie przyzwyczai się szybko do mieszkania w kojcu, nawet jeśli kojec jest duży i wygodny. Dla sąsiadów był to kolejny dowód naszego okrucieństwa.

Obecnie jest lepiej - chyba... Awantury się skończyły, zresztą nasze dzieciaki są mistrzami świata w podbijaniu ludzkich serc, więc i sąsiedzi zaczęli jakoś życzliwiej na nas patrzeć. Ciągle nie czujemy się pewnie i raczej niemożliwe jest, że z kimś się tutaj zaprzyjaźnimy.


A jeśli nie powinniśmy mieć psa?


Nieraz, kiedy było naprawdę ciężko, myślałam: "a niech nam go rzeczywiście zabiorą!". To okropne, że tak myślałam, ale stres i negatywne emocje związane z posiadaniem psa trochę przysłoniły nam radość z tego, że go mamy. 

Co zrobić, kiedy stwierdzasz, że przygarnięcie psa było błędem? O ile naprawdę nie jesteś potworem... weź to na klatę i żyj z tym. To jest żywa istota, która Cię kocha i która nigdy nie zrozumie, dlaczego nagle stwierdzasz, że lepiej byłoby ją oddać komuś innemu. Dla tego zwierzaka Ty jesteś najlepszym człowiekiem na świecie, jego człowiekiem.

Fortis będzie żył z nami, mam nadzieję, jeszcze wiele długich lat. Popełniliśmy wiele błędów jako jego właściciele, ale kochamy go, a on kocha nas.