sobota, 29 lipca 2017

Charlie Gard nie żyje.

Źródło: BBC
Charlie Gard nie żyje. Zmarł wczoraj po odłączeniu od maszyn podtrzymujących jego życie. W przyszłym tygodniu skończyłby rok.

Wiecie, ilekroć spotykam się ze sformułowaniem "uporczywa terapia", mimowolnie wracam pamięcią do wydarzeń sprzed siedmiu lat i do jednej pani weterynarz, do której moja koleżanka przyniosła wówczas ciężko chorą, wychudzoną białą kotkę. Pani doktor uważała, że kotkę należy natychmiast uśpić. W ostrych słowach skrytykowała toczącą się walkę o uratowanie kotki. Padły słowa takie jak "eksperymentowanie na zwierzęciu", "przedłużanie cierpienia", "znęcanie się".

Kotka ma na imię Molly, właśnie widzę ją wchodzącą do pokoju. Jest zdrowa i piękna, choć dosyć drobna, jest szczęśliwa i kocha swoją rodzinę, czyli nas, potężnym sercem o wiele większym niż jej malutkie ciało.

Eksperymentowanie na zwierzęciu zakończyło się sukcesem.

Czy źle robię, porównując kota do dziecka? Może i źle. Jednak to kot dostał szansę na długie życie.

Usiłowałam być bezstronna, jeśli chodzi o sprawę Charliego Garda. Ale czy matka może być w ogóle bezstronna? Tak łatwo i jednocześnie tak trudno wyobrazić sobie ból innej matki. Matki dziecka skazanego na śmierć. Walczyła do samego końca. Gdy lekarze odmówili współpracy - ona nadal walczyła. Gdy sąd przyznał rację lekarzom - ona się odwoływała. Gdy już nie było dokąd się odwołać, ona mimo wszystko walczyła dalej.

W świecie, w którym tak bardzo cenną wartością jest wolność wyboru, wyborem rodziców Charliego było "chcemy, aby nasze dziecko żyło". I to ten wybór im odebrano.

Powiecie mi, że nie mam racji, że to było sztuczne podtrzymywanie dziecka przy życiu. A ja zapytam: czym różniło się ratowanie tego dziecka od ratowania setek, tysięcy dzieci, o których słyszymy każdego dnia, na których leczenie zbierane są pieniądze? Rozumiałabym, gdyby nie było żadnej szansy. Ale to było powiedziane wyraźnie: szansa była, szansę stanowiło eksperymentalne leczenie, na które rodzice Charliego mieli potrzebne środki.

Śledzę losy chłopczyka z Polski, który obecnie przebywa w Stanach i jest poddawany eksperymentalnej terapii. Jego życie jest dosłownie pasmem bólu. Kibicuję mu z całego serca i wierzę, że się uda. Jednak nie rozumiem, dlaczego Charlie nie mógł dostać takiej szansy.

Mama Biznesowa napisała niedawno, że jeśli masz obok siebie zdrowe dziecko, to masz wszystko. Choć zazwyczaj tak formułowane tezy budzą we mnie sprzeciw, to jednak w tym przypadku zgadzam się w stu procentach. Mam zdrowe dziecko, mam wszystko. Mój codzienny widok to radosne, żywe dziecko rozwijające się pięknie i codziennie uczące się nowych umiejętności, a nie dziecko leżące na szpitalnym łóżku, podpięte do aparatury. Moim zmartwieniem jest, jak uśmierzyć ból wywołany powoli przebijającymi się górnymi siekaczami, a nie - jak pomóc dziecku przetrwać potworny ból wywołany nieuleczalną chorobą. Mam zdrowe dziecko. Nie usłyszę w sądzie, że zapadła decyzja o zakończeniu leczenia mojego dziecka. Jeśli Bóg da, będę patrzeć na mojego syna - nastolatka, mężczyznę, ojca, może nawet dożyję chwili, gdy zobaczę jego wnuki. Mam zdrowe dziecko.

Spoczywaj w pokoju, Charlie, mały wojowniku.


czwartek, 27 lipca 2017

Nie wszystko trwa wiecznie.

Nie wiem, dlaczego to sobie zrobiłam.


A właściwie wiem: dlatego, że ja już taka jestem. Z tych samych powodów czytam artykuły o strasznych i smutnych rzeczach, choć już po nagłówku widzę, że lepiej bym zrobiła nie zaglądając tam, a potem długo nie mogę przestać o tym myśleć. Moja ciekawość jest przeważnie silniejsza od rozsądku i przeważnie wolę jednak przeczytać nawet najtrudniejszą treść niż zastanawiać się, co tam może być.

Dlatego weszłam na stronę bloga, o którym wiem dobrze, że od dawna nie jest aktualizowany. I wiem, dlaczego tak jest.

Wiedziałam, że to zaboli, i przedzierałam się - wpis po wpisie, tydzień po tygodniu przez życie ludzi zupełnie takich jak my, całkiem podobnych. Ona chyba nawet zajmuje się na co dzień mniej więcej tym samym co ja. Mieszkali dość niedaleko nas. Mają synka, tak jak my. Mają czy mieli? Nawet nie wiem, jakiego czasu się używa w takiej sytuacji. Chyba jednak teraźniejszego. W końcu dziecko jest tym, co nadal łączy tych dwoje.

Strasznie się kochali.


Zdaje się, że to na tym blogu znalazłam inspirację dla jednego prezentu, który podarowałam mężowi. Żałowałam, że sama nie wpadłam na ten pomysł. 

Jaka to ironia losu, że kilka zdań wklepanych na klawiaturze i wrzuconych do Internetu okazuje się trwalsza niż "ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską". To wszystko nadal tam jest. Te wyznania, te prezenty, te słodkie słowa. Wpis o tym, że rodzina jest zgraną ekipą. Krótko potem wpis o tym, że życie się zawaliło...

Uświadomiłam sobie na własnym przykładzie, że czytelnicy nigdy nie widzą pełnego obrazu. I Wy też nie widzicie wielu aspektów codziennego życia mojej rodziny. Nie widzicie, jak bardzo czasem nam się nie chce, że czasem nie mamy siły, że czasem miewamy dość. Nie widzicie codziennych problemów. I gdyby... Gdyby kiedykolwiek coś miało pójść niezgodnie z planem, to i Wy zdziwilibyście się: jak to? Przecież była zawsze taka szczęśliwa!

Małżeństwo to seria prób.


Nieco ponad osiem lat temu, po naprawdę trudnym doświadczeniu i bolesnym rozstaniu uważałam, że to naiwne, wkraczać w związek małżeński z kimś, kogo się nie wypróbowało, z kim się nie pomieszkało przez jakiś czas i nie zaznało się wspólnej codzienności. Dzisiaj, starsza i mądrzejsza o osiem lat szczęśliwego związku sądzę, że naiwnością było zakładanie, że drugą osobę można przetestować. Prędzej czy później zawsze znajdziecie się w sytuacji, jakiej wcześniej nie było i w jakiej żadne z Was nie miało okazji się sprawdzić. Wspólne mieszkanie to tylko jedna z wielu prób, wcale nie najtrudniejsza ani najważniejsza.

Dla mnie i mojego męża rodzicielstwo jest póki co jedną z trudniejszych prób. Przypuszczam, że nie różnimy się pod tym względem od wielu młodych małżeństw. Potrafię sobie z łatwością wyobrazić parę, która nie przetrwała takiej próby. Nie oszukujmy się, urodzenie dziecka nie zmieniło mnie ani w Miss Polonia, ani w anioła. W dodatku pojawienie się trzeciego lokatora w naszej sypialni oznacza dokładnie to, co oznacza, z wszystkimi urokami i niekoniecznie urokami tej sytuacji. Serio, jeśli kiedykolwiek wymykaliście się rodzicom czy opiekunom i przeżywaliście przygody przedmałżeńskie, to jest to pikuś w porównaniu z przygodą małżeńską, którą przeżywasz, kiedy razem z mężem wymkniecie się słodko śpiącemu niemowlakowi. To jest dopiero adrenalina!

Bywam zmęczona, a czasem powiedziałabym raczej, że bywam wypoczęta. Widok odpoczywającego męża nie przeszkadzałby mi ani trochę, gdyby nie fakt, że ja również bardzo chętnie położyłabym się obok, tak jak robiłam to przez lata, tak jak robiłam to jeszcze niedawno. A teraz nie mogę. Często kumulują się we mnie negatywne emocje, które prędzej czy później muszą znaleźć ujście. A jednocześnie - i dzięki Bogu! - nie zdarza mi się złościć na dziecko. To przecież malutka, bezbronna istotka, która niczym nie zasłużyła sobie na mój gniew. Jednak oznacza to też, że jedynym adresatem moich burzowych chmur, mojej frustracji i nieraz naprawdę nieładnych słów jest mój mąż. Nie zazdroszczę.

Kiedyś miałam zasadę: możemy się kłócić, obyśmy tylko się pogodzili, zanim pójdziemy spać. Żebyśmy zawsze mogli powiedzieć sobie dobranoc i przytulić się. Teraz już i tę zasadę udało nam się raz czy dwa razy naruszyć. Ale po nocy zawsze przychodzi dzień i jeśli nawet nie było dobranoc, to przecież można to naprawić słodkim pocałunkiem na dzień dobry. Ostatecznie ważniejsze od wszystkich zasad, postanowień i ustaleń jest to pierwsze: "ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską".

Nie chodzi o to, żebyśmy oboje skrupulatnie wypełniali wszystkie punkty i zaliczali kolejne testy jak w szkolnej ławie, ale żebyśmy uczyli się wspólnie, jak wychodzić pomyślnie z kolejnych prób, którymi obdarza nas los.

A co, jeśli jednak się nie uda?


Znam kilka samotnych matek. Znałam małżeństwa, które się rozpadły. Ja sama kochałam już jednego mężczyznę przed moim mężem. Nie wyszłam za niego za mąż, ale naprawdę niewiele brakowało. Gdyby doszło do tego ślubu, na pewno już w tej chwili byłabym po rozwodzie, z dzieckiem czy bez dziecka. Ciekawe swoją drogą, czy osoby, które były tak bardzo oburzone naszym rozstaniem, zdają sobie z tego sprawę. 

Ale co chcę Wam powiedzieć? Życie się nie kończy w momencie rozstania. Ja znalazłam największą miłość już po tym, kiedy myślałam, że świat się zawalił i nic dobrego już mnie nie spotka. A przecież i wcześniej kochałam szczerze, ta miłość, której już nie ma, była prawdziwa. Choć na wspomnienie chwil spędzonych z byłym narzeczonym czuję raczej irytację niż romantyczne wzruszenia, to jednak pamiętam dobrze, co czułam i to było autentyczne, to było naprawdę. 

Czasem coś musi się skończyć, nawet coś dobrego, po to, żeby przyszło coś lepszego. Coś najlepszego. Wierzę, że autorka czytanego przeze mnie bloga ma to najlepsze jeszcze przed sobą. Równie mocno wierzę w to, że ja mam swoje najlepsze tu i teraz, codziennie blisko siebie, codziennie w moich ramionach.

wtorek, 18 lipca 2017

5 x NAJ..., czyli subiektywne zestawienie wyjątkowych filmów

Zdarza mi się nieraz, że gdy widzę jakiś film i jest on dla mnie w jakiś sposób wyjątkowy, przychodzi mi do głowy myśl "muszę kiedyś o nim napisać". Potem najczęściej o tym zapominam. Nawet kiedy zmobilizowałam się raz do stworzenia subiektywnej listy dziesięciu najważniejszych dla mnie filmów, nie zdołałam umieścić na niej nawet połowy tych najważniejszych, najbardziej znaczących, najbardziej wyjątkowych.

Dzisiejsze zestawienie też na pewno nie będzie kompletne. Ale mam ten komfort, że nic nie stoi na przeszkodzie, abym kiedyś zrobiła następne ;) To nie jest lista moich ulubionych filmów, ani też lista najważniejszych, jakie w życiu widziałam. To raczej luźne i nieco przypadkowe zestawienie filmów, które w jakiejś specyficznej kategorii okazały się dla mnie tymi NAJ, a łączy je to, że nie są w żadnej z tych kategorii zbyt oczywistym wyborem.

1. Film najbardziej wartościowy.


Chasing Mavericks, 2012
Źródło: Filmweb
Ok, na pewno istnieje mnóstwo bardziej wartościowych filmów i pewnie wiele z nich widziałam. Ostatecznie to nie jest film o wielkich ludziach robiących wielkie rzeczy... Przynajmniej nie w tym sensie. To jest film o plaży, wielkich falach i dwóch mężczyznach: jednym młodym, zuchwałym i niepokornym i drugim, dojrzałym, odpowiedzialnym, kochającym. Na pierwszy rzut oka w tym filmie nie ma nic więcej niż to, co zobaczył w nim jeden recenzent: deski surfingowe i skąpo ubrane dziewczyny. (Bez przesady. One są po prostu w kostiumach kąpielowych).

Tymczasem, jeśli zechcesz zobaczyć drugie dno w tej historii opartej na faktach, to dowiesz się z niej między innymi, że można przeżyć życie bez gniewu, unoszenia się dumą i chowania urazy, a do przebaczenia wystarczy wyciągnięta dłoń - bo życie, miłość i pasja są zbyt ważne, żeby tracić czas na trwanie w negatywnych emocjach. Zobaczysz, że czasem rodzina to nie tylko te osoby bezpośrednio spokrewnione ze sobą, ale czasem najbliższą rodzinę poznajesz i wybierasz i to ona pozostaje Twoim jedynym filarem, gdy wszystko inne wydaje się zawodzić. Wreszcie - że nie ma marzenia zbyt szalonego i zbyt odważnego i że warto iść za swoją miłością i pasją aż do samego końca.

Ten prosty film o surferach do tej pory tkwi w mojej głowie. Zawsze go polecam, gdy ktoś chce obejrzeć coś wartościowego.

2. Film najbardziej artystyczny.


Amelia, 2001
Źródło: Filmweb
Zawsze byłam przekonana, że "Amelia" jest czymś więcej niż historyjką o dziewczynie znajdującej chłopaka. Bywam odosobniona w tym poglądzie. Pamiętam do tej pory, jak osoba, będąca dla mnie chyba największym autorytetem w dziedzinie filmów, wypowiedziała się o "Amelii" krytycznie i lekceważąco i dodała, że czeka na europejski film o bohaterce, która znajduje miłość i jest przy tym inteligentna, dowcipna, gruba i brzydka. No cóż. Utożsamienie się z bohaterką graną przez prześliczną Audrey Tatou nie jest łatwe ani dla mnie, ani dla wielu kobiet, które znam, no bo niby wiemy, że ona taka nieśmiała i samotna i zagubiona, ale my same w naszych samotnościach i nieśmiałościach nie czujemy się ani w połowie tak urocze.

Niemniej, lubię patrzeć na to wszystko, co składa się na świat przedstawiony filmu o uroczej Amelii. Bo widzę tam spore bogactwo. Przede wszystkim bogactwo sztuki. Świat Amelii roi się od artystów. Sąsiad pieczołowicie odtwarzający obraz Renoira, tajemniczy Nino i jego album złożony z poskładanych na nowo kawałków podartych zdjęć, obrazy w pokoju Amelii... Wszystko to jest przepełnione duchem sztuki, magii, wyobraźni. Artystyczny jest też sam obraz Paryża - pokolorowanego, "wyczyszczonego" z graffiti, nie do końca realnego i współczesnego, pełnego dźwięków akordeonu. "Amelia" to też film o tym, że każdy z nas jest inny, ale w tej inności jednak jesteśmy do siebie bardzo podobni: mamy swoje wspomnienia z dzieciństwa, swoje małe przyjemności, swoje drobne dziwactwa, swoje tęsknoty i marzenia.

3. Film najbardziej mieszający w głowie i dający do myślenia.


W głowie się nie mieści, 2015
Źródło: Filmweb
Oglądałam sporo takich filmów i niełatwo mnie zaskoczyć. W końcu uwielbiam tematykę światów równoległych, innych wymiarów, podróży w czasie. Widziałam wiele dobrych, trudnych filmów, które zrobiły na mnie wrażenie i skłoniły do długich przemyśleń. A jednak w tej kategorii wygrywa kreskówka dla dzieci.

Właściwie - dla dzieci i nie tylko dla nich. Jak niemal każda kreskówka powstała po roku 2001, "W głowie się nie mieści" próbuje trafić zarówno do młodszych, jak i do starszych odbiorców. Robi to jednak - zresztą z powodzeniem - w inny sposób niż pozostałe kreskówki; nie przez mrugnięcia okiem i mniej lub bardziej zakamuflowane dowcipy tylko dla dorosłych, ale przez bardzo poważne i dorosłe treści ukazane w kolorowej i przystępnej formie. "W głowie się nie mieści" pokazuje moim zdaniem lepiej niż niejeden "poważny" film na ten temat, na czym polega i jak wygląda depresja u dziecka. Czy nadużywam tutaj słowa depresja? Być może - w końcu problemy małej Riley udało się rozwiązać nieco łatwiej, niż byłoby to możliwe w przypadku prawdziwej choroby. Jednak jeśli miałabym sobie wyobrazić kreskówkę mówiącą stricte o dziecięcej depresji, to widziałabym ją właśnie tak: stopniowo upadające fundamenty, coraz większa obojętność, "wyłączanie" kolejnych emocji. Koszmarne sny.

Dlaczego jeszcze ten film zamieszał mi w głowie? Zaczęłam zastanawiać się w pewnym momencie, które z przedstawionych (lub wspomnianych) w nim wydarzeń można nazwać realnymi. I nadal nie znam prostej odpowiedzi na to pytanie. OK, wiem, że to jest bajka i nic z tego nie wydarzyło się naprawdę, ale jednak każda fabuła ma swój świat przedstawiony i swój ciąg wydarzeń. A tutaj? Oczywiście mamy Riley i wydarzenia z jej życia, utratę pracy jej taty, przeprowadzkę, próby odnalezienia się w nowym miejscu... Jednak to nie Riley jest tak naprawdę główną bohaterką tego filmu, a emocje w jej głowie. Zatem cała podróż Radości i Smutku, ich walka o powrót do centrum dowodzenia, cała Fabryka Snów, wyspy osobowości - czy to dzieje się naprawdę? A wymyślony przyjaciel Riley spotkany przez Radość, czy on jest prawdziwy, czy właśnie... wymyślony? W tej rzeczywistości, w której Radość i Smutek przemierzają zakamarki umysłu Riley, jest on przecież równie realny jak one dwie i cała reszta emocji. A czy emocje można nazwać nieprawdziwymi, wymyślonymi? Przecież są one najzupełniej realną częścią życia. I tak można w nieskończoność...

Film polecam jako absolutnie genialny i praktycznie pozbawiony wad.

4. Film najlepiej zagrany.


Moon, 2009
Źródło: Filmweb
O "Moon" mogę pisać tylko w superlatywach. Jeden z najlepszych, najbardziej poruszających, najbardziej głębokich filmów science-fiction, jakie widziałam. Odrobinę niedoceniony, ale to mnie na swój sposób cieszy - bo mogę mieć "swój" ulubiony film, którego nie widziały tłumy i którym nie zachwyca się dosłownie każdy. Mogę szukać nawiązań do "Moon" w innych, bardziej znanych filmach i cieszyć się tym, że nie każdy je dostrzeże.

Największą siłą "Moon" jest aktorstwo. Nie efekty specjalne, których jest mało, nawet nie scenariusz, który jest wyjątkowo ciekawy, ale wielki popis aktorski Sama Rockwella i niemal równie dobrego Robina Chalka. Nie wspominając już o głosie Kevina Spaceya. Dlaczego żaden z panów nie był nawet nominowany do Oscara za występ w tym filmie? Cóż, to tylko science-fiction, gatunek raczej konsekwentnie pomijany przez Akademię Filmową.

Co jest tak wyjątkowego w rolach Rockwella i Chalka? Chyba nie mogę tu napisać zbyt wiele bez zdradzania znaczących tajemnic fabuły, a chciałabym, żebyście obejrzeli ten film i jeszcze nie wiedzieli. Są znakomici. Tyle mogę powiedzieć.

5. Film, który najbardziej mnie zaskoczył.


Czy Wy też macie tak, że gdy tworzycie jakieś zestawienia i listy, to najtrudniejszy jest punkt ostatni? Ja zawsze mam z nim problem. Bo nagle zaczynam czuć, że ogranicza mnie skończona liczba punktów. I widzę co najmniej kilka pozycji godnych zostania numerem 5. Albo 7. Albo 10. W zależności od tego, jak duże umyśliłam sobie zestawienie.

Nie inaczej było teraz. Co gorsza, zapomniałam, jaki film miałam na myśli, kiedy zaczynałam pisać ten tekst - a na pewno miałam w głowie pięć filmów. W międzyczasie zastanawiałam się, czy nie zrobić większego zestawienia i nie wzbogacić listy o kolejne filmy, więc kandydatów na numer 5 mam nawet kilka i nie wiem, który z nich najbardziej zasłużył na miejsce tutaj.

Napiszę więc o filmie, który z co najmniej kilku różnych powodów zrobił na mnie wyjątkowe wrażenie i był prawdopodobnie największym zaskoczeniem spośród widzianych przeze mnie filmów.

Terminator 2: Dzień sądu, 1991
Źródło: Filmweb
Nie sprawdziło się chyba nic z tego, co myślałam i wiedziałam o serii o "Terminatorze" przed jej obejrzeniem - oprócz oczywiście tego, że gra w nim Arnold Schwarzenegger :) Natomiast już to, co myślałam o jego aktorstwie, okazało się nieprawdziwe i krzywdzące. Rola Terminatora może nie jest najlepszym aktorskim popisem, jaki widziałam, jest jednak - moim zdaniem - znakomita i dokładnie taka, jaka ma być. Terminator raz przeraża, raz bawi, raz wzrusza, a wszystko to robi przy użyciu minimum środków wyrazu. Jest w końcu cyborgiem.

Mam przyjemność należeć do tej garstki szczęśliwców, którzy nie wiedzieli przed oglądaniem, jaką rolę odgrywa T-800 w drugiej części serii. Nie mam pojęcia, co za szczęśliwe zrządzenie losu uchroniło mnie przed tą wiedzą (a oglądałam "Terminatora" naprawdę późno, już jako dorosła osoba), ale bardzo się cieszę, że było mi dane przeżyć takie zaskoczenie. Bo muszę Wam powiedzieć, że zaskoczenie jest ogromne. Jeśli znasz pierwszą część serii i nie wiesz nic o drugiej, przeżyjesz szok.

Cała seria o Terminatorze zaskoczyła mnie ogromnie - spodziewałam się prostego filmu o elektronicznym zabójcy, filmu jak mnóstwo innych, a trafiłam przede wszystkim na ciekawą i złożoną fabułę, taką zdecydowanie w moim stylu - nie zapomnę, jak po obejrzeniu serii długo dyskutowaliśmy z mężem, próbując odtworzyć jakąś przyczynowo-skutkową (bo przecież nie chronologiczną) kolejność wydarzeń. Natomiast największe wrażenie do tej pory robi część druga, która po dość surowej pierwszej jest jednocześnie filmem akcji, komedią, a w pewnym stopniu nawet filmem familijnym, i na każdym polu broni się świetnie, a do tego ma genialną ścieżkę dźwiękową i najlepszą obsadę spośród wszystkich filmów o Terminatorze.

Co sądzicie o moim zestawieniu? Jakie są Wasze typy? O jakich filmach chcielibyście, żebym napisała następnym razem?

wtorek, 11 lipca 2017

O snach.


Przeżyłam w swoim życiu dwie spektakularne katastrofy: jedną miłosno-związkową, drugą zawodowo-finansową. Z perspektywy czasu uważam, że gorsza była ta druga, gdyż jej bezpośrednie skutki odczuwam do tej pory. Dodajmy do tego cały burzliwy okres mojego dorastania, które nawet jeśli przypominało w czymś znane seriale młodzieżowe, to ja raczej nie byłam w tym serialu żadną z postaci, którymi kiedykolwiek chcieliście być. Niestety, los obdarzył mnie wyjątkowo trwałą pamięcią, co sprawia, że moja kolekcja złych wspomnień jest znacznie większa niż bym tego chciała. Mimo tego wszystkiego, jestem absolutnie przekonana, że nigdy nie przeżyłam nic gorszego niż kilka tygodni temu, kiedy przyśniło mi się, że moje dziecko nie żyje.

Pojawienie się dziecka odkryło przede mną i moim mężem całkowicie nowy poziom koszmarów sennych. W ciągu tych niespełna siedmiu miesięcy obojgu nam dwukrotnie śniła się śmierć synka, a ja mogę do tego zestawienia dopisać jeszcze dwa sny o tym, jak zostawiłam Roberta samego gdzieś poza domem i potem długo próbowałam go znaleźć. A także sny o tym, że mały chodzi sobie swobodnie po łóżku i lada chwila z niego spadnie.

Z reguły im spokojniej Robert śpi, tym bardziej pokręcone są nasze sny. Tak jakby podświadomość przygotowywała nas na to, że jeśli dziecko jest zbyt długo ciche, to znaczy, że sytuacja jest w jakiś sposób nietypowa. Najczęściej gwałtowne przebudzenie jednego z nas budzi i jego. Potem on zazwyczaj zasypia bez trudu. My - z trudem albo wcale.

"Nie mogę zasnąć, bo jak zamykam oczy, znowu to widzę", powiedział mój mąż niedawno w nocy po jednym z takich przebudzeń. Chyba nigdy nie zapomnę, jaki był wtedy poruszony i jak przepraszał synka za jakieś swoje nieistniejące winy, które we śnie doprowadziły do tragicznych wydarzeń. Ja zasnąć mogłam, więc obróciłam się na drugi bok i zamknęłam oczy, aby śnić o długim, upalnym i pełnym różnych perypetii dniu, który kończył się tak, że miałam coś do załatwienia na dworcu w Warszawie, więc udałam się tam razem z małym w foteliku, po czym w drogę powrotną wyruszyłam już bez fotelika... Obudziłam się rano, zlana potem i przerażona, ale szczęśliwa, że to się nie wydarzyło.

A jeszcze niedawno taki śmiech pomieszany z irytacją budziły we mnie hasła krążące po Internecie, wypisane piękną czcionką na jakimś słodkim obrazku z małymi stópkami i serduszkiem z dłoni. Prawdziwą miłość i strach poznasz dopiero, gdy zostaniesz rodzicem. Dziś nadal twierdzę, że poznałam prawdziwą miłość kilka lat przed tym, zanim zostałam matką. Ale strach? Bywałam przerażona. Bywałam bezradna. Bywałam zdruzgotana. Zdarzało mi się czuć, że moje życie się skończyło. I żadne z tych uczuć nie było nawet w połowie tak okropne jak te kilka minut, może sekund, kiedy myślałam, że mojego dziecka już ze mną nie ma. 

Przepraszam. Wiem, że różne rzeczy zdarzają się w życiu i wiem, że może się tak zdarzyć, że te słowa przeczyta jakaś mama, dla której to doświadczenie jest zupełnie realne. Nie wiem i nie wyobrażam sobie, co przeżyłaś. Całe moje doświadczenie to tylko sen. Rano już było po wszystkim.

Przede mną wiele snów, i wiele nowych strachów, których jeszcze nie znam. Będę śnić o jego pierwszych krokach, o pierwszych wyjściach z domu, o jego szkole, o jego pierwszych znajomościach. Będę się bać. I będę się mierzyć z jego strachem, z jego pierwszymi nocnymi koszmarami, z pierwszymi katastrofami w jego życiu. Przetrwamy to wszystko razem. Modlę się tylko o to, żebym zawsze miała o kogo się bać.