piątek, 31 sierpnia 2018

Wyzwanie międzykulturowe - Złote jabłka Hesperyd.


Kiedy dowiedziałam się, że tematem następnego wyzwania międzykulturowego będzie starożytna Grecja, moją pierwszą myślą było - o, w szkole na plastyce robiłam greckie kolumny z plasteliny! Dorycka i jońska wyszły mi fantastycznie, koryncka podobno nieco gorzej, choć ja tam byłam z niej bardzo zadowolona. Druga myśl - mitologia grecka! Miliony inspiracji! I zaraz potem trzecia myśl - Musierowicz! Te wszystkie desery inspirowane mitologią oraz postaciami literackimi, tak smakowicie opisywane w jej książkach! Na pewno znajdę tam jakąś podpowiedź :)

Mój dzisiejszy wpis jest więc w jakimś sensie podwójnie międzykulturowy, bo nawiązuje nie tylko do kultury starożytnej Grecji, ale także do polskiej literatury młodzieżowej drugiej połowy XX wieku. O mojej słabości do książek Małgorzaty Musierowicz dobrze wiecie, jeśli śledzicie ten blog, bo pisałam tu o nich nie raznie dwa razy. Oprócz powieści dla dorastających dziewcząt, autorka ta napisała dwie gawędy kulinarne: "Łasuch literacki" z przepisami na potrawy przyrządzane przez bohaterów Jeżycjady, a także istna perełka, czyli "Całuski pani Darling" - zawierająca przepisy na potrawy przyrządzane przez najróżniejsze postaci literackie, takie jak choćby Huckleberry Finn, Mama Muminka czy Pollyanna. W tym imponującym zbiorze nie brakuje też przepisów na przysmaki inspirowane mitologią oraz kulturą grecką.

Bardzo mnie kusiło, żeby upiec np. Ciasteczka bogini Demeter z płatkami owsianymi albo makowo-miodowe, lekko korzenne Ciasteczka "Hypnos", a już największą ochotę miałam na pikantne cebulowe Ciastka Ksantypy! Byłaby to wspaniała odmiana po tych wszystkich słodkich wypiekach, prawda? Wzięłam jednak pod uwagę, że przygotowane przeze mnie rękodzieło ma być nie tylko pyszne, ale też powinnam nadać mu wyjątkowy wygląd. Dlatego idealnym wyborem okazały się Złote jabłka Hesperyd, czyli deser wymyślony przez panią Borejko, mamę czterech dorodnych Borejkówien, bohaterek wspomnianej Jeżycjady. Deser ten został podany m.in. na weselu Idy opisanym w tomie "Pulpecja".

Jest to bardzo prosty wypiek, jeśli jednak zależy nam na tym, by prezentował się idealnie, trzeba przygotować go wyjątkowo starannie, uważając na kilka pułapek.



Ciasto:
250 g mąki krupczatki
120 g masła
6 łyżeczek cukru
2-3 łyżki zimnej wody

Z podanych składników należy zagnieść kruche ciasto, po czym uzyskaną gładką kulę schować do lodówki. Oryginalny przepis głosi, że trzeba je tam chłodzić przez dwie godziny. Ja nie wytrzymałam tak długo, ale też nie byłam w pełni zadowolona z uzyskanego ciasta - może faktycznie dłuższy czas chłodzenia zapewniłby mi lepszy efekt?

Do środka:
4 średniej wielkości jabłka (z własnego ogródka!)
masło
miód
cynamon
8 migdałów

Przydadzą nam się jeszcze:
goździki.

Nie byłabym sobą, gdybym nie zrobiła przy okazji małego researchu: co właściwie jedzą ci Grecy? Dowiedziałam się, że najczęściej dodają do deserów miód, a także migdały, w wielu przepisach znalazłam cynamon. To wszystko bardzo pasowało mi do moich jabłek. Żałowałam, że konfitura z dyni, którą miałam w lodówce, zdążyła się niestety zepsuć - również pasowałaby do tego przepisu. Okazuje się, że Grecy także lubią słodko-korzenną konfiturę z dyni. Jeśli będę kiedyś jeszcze piekła jabłka w kruchym cieście, na pewno postaram się wcześniej przygotować konfiturę z dyni.

Jabłka należy obrać, przekroić na pół i starannie wykroić gniazda nasienne. Do powstałego otworu wkładamy: trochę masła, trochę miodu (nie muszę podawać Wam, ile to jest trochę - uwierzcie mi, będziecie wiedzieć, ile tam się tego zmieści!), posypujemy dość obficie cynamonem i na koniec umieszczamy migdał - będzie wyglądał tam wspaniale, jak duża pestka :)

Wyjęte z lodówki ciasto rozwałkowujemy na stolnicy, następnie owijamy w nie polówki jabłek. Ilość ciasta podana w przepisie wystarczy właśnie na cztery jabłka (osiem połówek). Jeśli wiecie, że będziecie potrzebować ich więcej, od razu pomnóżcie odpowiednio ilość składników.

Przyznam, że nieczęsto widuje się mnie z wałkiem. Jak się tak dobrze zastanowię, to mógł być pierwszy raz, kiedy w ogóle wałkowałam kruche ciasto. Efekt był mało zachwycający - wydawało mi się, że ciasta jest o wiele za mało na zawinięcie połówek jabłek. Zamiast owinąć każdą połówkę jednym kawałkiem ciasta, odrywałam mniejsze kawałki i sklejałam je ze sobą. Ten zabieg najwyraźniej przesądził o tym, że większość jabłek Hesperyd rozkleiła się w trakcie pieczenia. Mimo to śmiem twierdzić, że nie wyglądały źle - wyglądały trochę tak, jakbym je przekroiła i czymś przełożyła.

Ale wróćmy do momentu, kiedy jabłka leżą jeszcze na stole zawinięte w ciasto, a piekarnik nagrzewa się do temperatury 200 stopni. Ze skrawków ciasta formujemy listki, wykańczamy je za pomocą noża albo foremki, jeśli takową mamy, umieszczamy po listku na każdym jabłku i przytwierdzamy każdy listek za pomocą goździka.

Pieczemy ok. 30 minut.

Jabłka są sycące i przepyszne :) Następnym razem muszę zrobić ich więcej!


Zapraszam przy okazji do odwiedzenia bloga Moni, pomysłodawczyni wyzwania międzykulturowego: Kolory Życia.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

"Za zamkniętymi drzwiami" B. A. Paris.


Pewnych rzeczy nie umiem wyjaśnić. Na przykład tego, że fascynują mnie książki o przemocy w rodzinie. Nie mam żadnych osobistych doświadczeń z tym związanych (choć może i niewiele brakowało, żebym się w taki układ wpakowała). Nie jestem też na ogół osobą szukającą mocnych wrażeń. Najchętniej oglądam filmy, które są kolorowe, lekkie i przyjemne, zdecydowanie wolę szukać pozytywnych, inspirujących sygnałów. A jednak, gdy tylko wpadnie mi w ręce książka taka jak "Za zamkniętymi drzwiami", czytam ją dosłownie jednym tchem. 

Może to kwestia silnego przekonania, że ta historia musi się skończyć dobrze. Że ta kobieta musi w końcu znaleźć ratunek, uwolnić się od tyrana, zacząć nowe życie. Kiedy czytałam "Za zamkniętymi drzwiami", to przekonanie towarzyszyło mi przez cały czas, a im trudniejsza i bardziej beznadziejna stawała się sytuacja Grace, tym bardziej byłam zaciekawiona, jakie rozwiązanie uda jej się znaleźć.

Kiedy Grace poznała Jacka, wydawało jej się, że życie postanowiło wynagrodzić jej wszystkie dotychczasowe rozczarowania. Idealny mężczyzna po prostu spadł jej z nieba: przystojny, bogaty prawnik zajmujący się bronieniem kobiet doznających przemocy w małżeństwie. Czuły, troskliwy i szaleńczo zakochany w Grace, a do tego wyjątkowo serdeczny i opiekuńczy dla Millie, młodszej siostry Grace dotkniętej zespołem Downa. Wydawałoby się, że ten dżentelmen to prawdziwy anioł! Tak zresztą brzmi jego nazwisko - Angel.

Tuż po ślubie anioł pokazuje jednak swoje prawdziwe oblicze - sadysty pozbawionego uczuć, owładniętego tylko jedną żądzą: by znaleźć idealną ofiarę i krzywdzić ją, póki będzie żyła.

"Za zamkniętymi drzwiami" ukazuje bardzo nietypową formę małżeńskiej przemocy, rzadko opisywaną w literaturze. Jack nie bije Grace. Używa wobec niej siły tylko wtedy, gdy odpiera jej rozpaczliwe ataki i powstrzymuje jej próby ucieczki. Pokazuje, że jest silniejszy, ale nie uderza. Nie molestuje jej seksualnie - w rzeczywistości nie odczuwa nawet żadnego pożądania w stosunku do Grace. Przemoc w wykonaniu Jacka polega na więżeniu i kontrolowaniu żony, na całkowitym odcięciu jej od świata, na stopniowym ograniczaniu jej praw - przy jednoczesnym tworzeniu iluzji perfekcyjnego małżeństwa. Dla świata państwo Angel mają wyglądać jak idealna para, a sama Grace ma być odbierana jako piękna, elegancka i szczęśliwa bogini domowego ogniska.

Formą przemocy jest również - a może przede wszystkim - groźba przyszłych cierpień, jakie zostaną zadane Millie. Bo to ona jest prawdziwym celem psychopaty, wypatrzoną przez niego idealną ofiarą - upośledzona dziewczynka, która poza starszą siostrą nie ma żadnych bliskich. Dla Grace przewidziana jest rola bezradnego świadka udręczenia siostry.

Grace nigdy nie godzi się z tą rolą. Jej liczne próby ucieczki okazują się skazane na porażkę. Zdaje się, że Jack przewidział każdą możliwość, każdy ewentualny ruch żony. Bezradność bohaterki jest znakomicie opisana, męczy i przytłacza czytelnika. Cały czas jednak nie opuszczało mnie przekonanie, że Grace musi się udać. Piętrzące się trudności, jakie stawiał przed nią Jack sprawiały, że tym bardziej nie mogłam oderwać się od lektury. Ostateczny plan Grace, dzięki któremu uratowała ona siebie i siostrę, uważam za absolutnie genialny. Nie zdradzę jego szczegółów, by nie odbierać Wam przyjemności. Wspomnę tylko o jednym aspekcie, który szczególnie mnie ujął: otóż Grace zaprasza licznych znajomych Jacka na przyjęcie urodzinowe Millie. Wprowadzenie tak wielu ludzi do świata dziewczynki nieco zaburza urojoną przez Jacka wizję idealnej ofiary. Musi być świadom, że gdy Millie nagle zniknie, te wszystkie osoby będą o nią pytać. Znakomite posunięcie, Grace!

Po przeczytaniu książki


Miałam naprawdę dużo frajdy z czytania "Za zamkniętymi drzwiami" i stopniowego odkrywania, na czym polegał plan Grace. Ale prawdziwą wartość tej książki dostrzegłam już po przeczytaniu, kiedy zaczęłam się nad nią zastanawiać.

Czy podobne historie zdarzają się w rzeczywistości? Ilu dramatów tak naprawdę nie widzimy, choć rozgrywają się tuż obok nas?

Grace nie była przeciętną kobietą. Prawdę mówiąc, była bardzo wyjątkowa: inteligentna, zaradna, wytrwała i nieustępliwa. Dlaczego sadysta Jack wybrał taką właśnie kobietę na żonę? Może pomylił się w jej ocenie (i dlatego ostatecznie poniósł klęskę), a może czerpał dodatkową satysfakcję z łamania tak silnej osobowości. Jedno jest pewne: gdyby nie spryt i charakter (a także, mimo wszystko, sporo szczęścia), Grace nigdy nie wyrwałaby się z zastawionej przez Jacka pułapki.

A co by się stało, gdyby na jej miejscu była mniej wyjątkowa kobieta? Taka, która nie znalazłaby sposobu na ucieczkę, taka, która poddałaby się w końcu? Wtedy nikt nie uratowałby biednej Millie. Ona zaś, bezsilna i pełna rozpaczy, patrzyłaby na jej cierpienie każdego dnia, bez końca obwiniając się za całą tę sytuację.

A kiedy jakimś cudem wyszłoby na jaw, co spotkało Millie, winą za jej los zostałby obarczony nie tylko oprawca, ale też jego żona - która widziała wszystko i nic nie zrobiła.

Wiecie, przypomina mi się ta książka, ilekroć słyszę o jakimś przypadku przemocy wobec dzieci. Tak łatwo przychodzi nam ferowanie wyroków. Tak gładko przechodzi przez usta odwieczne pytanie: "gdzie była matka?", "dlaczego nie reagowała?".

Przypominam sobie wtedy Grace: zamkniętą w ciasnym pokoju, pozbawioną możliwości ratunku, z przerażeniem odliczającą dni do chwili, kiedy jej siostra będzie musiała trafić pod dach potwora.

Może niewielu jest takich geniuszy zbrodni jak Jack Angel. Ale niewiele jest też tak silnych kobiet jak Grace.

Niestety, sadyści i zastraszone przez nich kobiety żyją pośród nas. Może w naszym mieście, może na naszej ulicy. Może patrzymy na nich i myślimy, że są idealni. Może, gdy dochodzi do tragedii, oskarżamy o nią osobę, która tak naprawdę sama również jest ofiarą. Nie wiemy, co się dzieje za niejednymi zamkniętymi drzwiami.

Czy polecam tę książkę?


Bez chwili wahania! Nie widzę w niej żadnych wad. Czytałam w innych recenzjach, że jest ponoć przewidywalna, a w którymś miejscu trochę się dłuży - szczerze, nic takiego nie dostrzegłam. Jeśli już do czegoś miałabym się przyczepić - pod koniec Grace ma naprawdę dużo szczęścia, zbieg okoliczności pomaga jej trochę za bardzo. No i Jack, który dotąd był tak uważny i przewidywał każdy jej ruch, nagle nie zauważa... Ale świadomość, że aż taki szczęśliwy splot zdarzeń byłby mało prawdopodobny, nie odebrała mi przyjemności z czytania, a wręcz wzmocniła tę późniejszą refleksję - że w prawdziwym życiu takie historie kończą się znaczniej gorzej.

Książka jest świetna. Polecam każdemu.

piątek, 24 sierpnia 2018

A-a-a, kotki (tylko) dwa...


Niedawno śpiewałam synkowi kołysankę o kotkach i wymyślałam na bieżąco nowe zwrotki, których tekst inspirowany był naszą codziennością:

Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy,
Były sobie kotki trzy,
Gdyby tylko jeden był,
To by wszystkie szklanki zbił.
(To prawda!)

Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, 
Były sobie kotki trzy,
Gdyby były kotki cztery,
To dostalibyśmy... kota!

Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy,
Były sobie kotki trzy,
Gdyby były tylko dwa,
To by było smutno nam...


Nie miałam pojęcia, że niedługo słowa tej ostatniej zwrotki staną się rzeczywistością. W ogóle nie brałam pod uwagę tego, że któregoś z naszych kotów może zabraknąć. Wiadomo, że pewnych rzeczy nie da się przewidzieć, jednak - bazując na informacjach o średnim wieku życia kota - nie spodziewałam się takich pożegnań w ciągu kilku najbliższych lat.

Molly


Zdrowe koty żyją około 20 lat. Koty schorowane natomiast żyją średnio do 10 lat. Choć Molly od lat była zdrowym i szczęśliwym kotem, heroiczna walka o jej zdrowie i życie stoczona osiem lat temu musiała pozostawić trwałe ślady w jej organizmie. Było to zresztą widać na pierwszy rzut oka. Była drobniejsza, znacznie mniejsza i chudsza od innych kotów. Co jakiś czas zdarzało się, że jej piękne zielone oczy łzawiły - pozostałość po ciężkim kocim katarze. Jeśli chodzi o charakter - nie była tak przebojowa jak dwie młodsze kotki, przeważnie im ustępowała. Była jednak szczęśliwą, wiecznie mruczącą pieszczoszką, garnęła się do ludzi, nie bała się niczego.

Przygarnęliśmy Molly, gdy miała rok. Była tym najsłabszym, najbardziej zabiedzonym i schorowanym kotem w schronisku, pozbawionym chęci życia i woli walki. Miała żółtaczkę, katar, wrzód na języku uniemożliwiający jedzenie, ropiejącą ranę po źle zrobionej sterylizacji. Skóra pękała jej od byle dotknięcia. Świętowaliśmy z jej tymczasową opiekunką, gdy Molly osiągnęła wagę 1,5 kg - bo to znaczyło, że kicia będzie żyć. Dzięki Asi i dzięki niezwykłemu weterynarzowi udało się doprowadzić Molly do względnie dobrego stanu. Reszta należała do nas. Musieliśmy pokazać jej, że warto żyć, że jest kochana i potrzebna i że już nigdy nie zostanie porzucona. Niedługo później mogliśmy się przekonać, jak bardzo kochający i szczęśliwy może być kot, któremu okazano trochę serca po ciężkich przeżyciach.

Jak odeszła?


Wszystko rozegrało się w dwa dni. Rano, może koło południa zauważyłam, że kicia jest dziwnie osowiała. Siedziała lub leżała w jednym miejscu i prawie się nie ruszała. To nie tak, że w normalnym stanie biegałaby energicznie po całym domu - wszystkie nasze koty to raczej leniwe mruczki, zwłaszcza w taki upał. Jednak w tym spokoju Molly było coś dziwnego, coś nowego. Uznaliśmy, że w poniedziałek trzeba będzie odwiedzić weterynarza. Przeszło mi przez myśl, że są przychodnie czynne również w weekendy. Taka wyprawa z różnych względów nie była nam jednak na rękę, a poza dziwną osowiałością Molly nie zdradzała żadnych niepokojących objawów.

Pierwszy sygnał mówiący jednoznacznie, że dzieje się coś niedobrego pojawił się wieczorem, kiedy Molly nie mogła - nie chciała - napić się wody. Najpierw pomyślałam, że może po prostu woda jest nieświeża i nalałam świeżej wody do miski, Molly jednak zaczęła rozlewać wodę, zamiast ją pić. Wiedzieliśmy już, że sprawa jest poważna. W poniedziałek do weterynarza, koniecznie!

Poniedziałek to była już agonia kota. Molly właściwie tylko leżała w jednym miejscu, nie dała się nawet napoić strzykawką. Schudła o połowę! Chyba nie uwierzyłabym, że kot może tak bardzo schudnąć w tak krótkim czasie, gdybym tego nie widziała na własne oczy. Zawsze była drobniutka, ale nagle zostały z niej skóra i kości. Zmieniła się też na pyszczku. Tak naprawdę czułam, że to już jej ostatnie chwile. Nie wiedziałam tylko, czy odejdzie w domu, czy u weterynarza. Odeszła tuż przed tym, zanim zdążyliśmy wyjść z domu.

Czy można było coś zrobić?


Z jednej strony cieszę się, że Molly odeszła w domu - wśród bliskich, w miejscu, które znała i kochała, a nie w gabinecie weterynarza. Z drugiej strony - męczy mnie świadomość, że tak naprawdę nic nie wiem. Nie wiem, czy można było ją uratować. Może gdybyśmy od razu w niedzielę pojechali do weterynarza? Może jeszcze wcześniej, może były jakieś mniej dramatyczne objawy choroby, których nie zauważyliśmy? Może różne dziwne zachowania, które braliśmy za objaw stresu (mieliśmy ostatnio remont, trochę się w domu zmieniło), były tak naprawdę zwiastunem zbliżającego się końca?

Miała 9 lat. To dość zaawansowany wiek dla zwierzęcia, ale koty żyją zazwyczaj dwa razy tyle.

Czytam moje własne wyjaśnienia, moją relację z tych dwóch dni - i sama sobie nie wierzę. Jak to, zdrowy, niestary kot nagle położył się i umarł? W ciągu doby schudł o połowę? Umarł tak szybko, że nie zdążyliśmy dojechać do lekarza? To brzmi jak kretyńskie tłumaczenie się kogoś, kto ma coś na sumieniu... Zapewniam, że nigdy nie zrobiłabym krzywdy zwierzęciu, zwłaszcza takiemu, które kochałam i przygarnęłam.

Przez jakiś czas myślałam, że może zatruła się podczas remontu. Była głupiutka i nieostrożna, może wsadziła pyszczek do puszki z farbą, gdy nikt nie patrzył? Potem uświadomiłam sobie jednak, że od remontu minęło już trochę czasu. Gdyby się zatruła, objawy nastąpiłyby wcześniej.

Widziałam parokrotnie zwierzęta tuż przed śmiercią, słyszałam też opisy podobne od moich. Pewnego dnia zwierzę po prostu słabło, jego ruchy stawały się spowolnione, przestawało jeść i pić, a potem odchodziło. Dokładnie tak było z Molly. Jedyne, co nie pasuje do tego obrazu, to jej wiek. Tłumaczymy sobie, że widocznie przez choroby, które przeszła w młodości, jej organizm był znacznie bardziej doświadczony, był jak organizm dwudziestoletniego kota. To jedyny sposób, w jaki mogę to sobie wytłumaczyć.

Wspominamy


To na pewno potrwa trochę czasu, zanim przyzwyczaimy się do tego, że nie ma już z nami Molly. Była maleńka i niepozorna, ale w jakiś zwykły-niezwykły sposób wypełniała sobą cały dom. Czasem jeszcze łapię się na tym, że szukam jej wzrokiem. Nie, nie chcę innego kota na jej miejsce. Może za następne osiem czy dziewięć lat. Na razie a-a-a, kotki dwa...

Powspominajcie razem z nami.




poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Plac zabaw i życie w społeczeństwie.



Plac zabaw w sobotnie popołudnie świeci pustkami. Ludzie boją się deszczu, który może lunąć z lekko zachmurzonego nieba w każdej chwili. Rozsyłane w piątek ostrzeżenia o możliwych gwałtownych burzach zrobiły swoje.

Robert nic nie wie o deszczu ani o burzach. Śmiałym krokiem idzie razem ze mną w stronę swojego ulubionego autka. Wsiadamy do niego razem, Robert za kierownicę. Taka zabawa nie może jednak trwać zbyt długo, przenosimy się więc na karuzelę. Potem idziemy do piaskownicy. 

Na placu zabaw pojawia się wyraźnie zmęczona młoda mama z dwojgiem dzieci. Jest też w towarzystwie mężczyzny, najwyraźniej znajomego niewidzianego od dłuższego czasu. Zaczepiana przez dzieci i zachęcana do wspólnej zabawy, odpowiada im burkliwie, niezadowolona. "Bawcie się, mama teraz rozmawia!". "Jestem wykończona",  zwierza się znajomemu. Nietrudno w to uwierzyć.

Zastanawiam się, kiedy przyjdzie czas i na mnie. Kiedy to ja będę wykończona? Nie wątpię, że taki czas nadejdzie. Nie jestem żadną Supermamą obdarzoną magicznymi mocami. Jestem tylko człowiekiem, tak jak i ona. Uwielbiam, kiedy jesteśmy z Robertem w gronie rodziny lub znajomych i ktoś może się nim zająć przez pewien czas, a ja wtedy odpoczywam. Teraz jesteśmy tylko we dwoje i bawimy się. Choć jestem daleka od oceniania i tłumaczę sobie jak zawsze, że nie znam pełnego obrazu sytuacji - mam jednak tę głupią satysfakcję, kiedy śmieję się radośnie do mojego synka, wsiadam z nim na kolejne koniki i motocykle, śpiewam mu, chowam się za drabinką i wołam "a kuku!". Jestem fajną mamą, wesołą mamą, zadowoloną mamą! Przyszłam tu z dzieckiem i tylko dla dziecka. I nie ma znaczenia moja zaawansowana ciąża ani fakt, że mój synek jakoś tak nagle przestał potrzebować drzemki w środku dnia. Kiedyś pewnie będę wykończona. Teraz bawimy się razem.

Wracamy do piaskownicy, gdzie bawi się dwoje dzieci zmęczonej mamy. Każde z nich kopie swoją dziurę w piasku. Chłopczyk zwraca uwagę mojemu synkowi, że koparka, którą Robert zaczął się właśnie bawić, chyba nie należy do niego.

Po raz pierwszy - nie ostatni tego dnia - nie bardzo wiem, jak zareagować. Zaskakuje mnie ten niecodzienny zarzut. Co innego, gdyby chłopczyk powiedział "to jest moje" - wtedy wiadoma rzecz, trzeba mu oddać koparkę. Ale "to chyba nie jest Twoje"?

"Chyba nie jest", odpowiadam po kolejnym pytaniu. Robert przecież sam nie odpowie. "To już tutaj było".

Z pomocą przychodzi mi wyraźnie zaprawiona w bojach mama dwójki. "O co Ci chodzi, przecież Twoje też te rzeczy nie są", wraca uwagę chłopczykowi. "Każde dziecko może się nimi bawić".

Chłopczykowi to wyjaśnienie wystarczy, bawi się więc dalej. Jakiś czas później Robert zaczyna się interesować wykopaną przez niego dziurą.

"Nie możesz się tu bawić, zakopiesz mi dziurę!", zmartwił się chłopczyk. "Powiedz mu, że nie może się tutaj bawić", zwraca się bezpośrednio do mnie.

Uśmiecham się sama do siebie, rozbrojona wiarą nieznajomego chłopczyka w moją moc perswazji. Mimo wszystko wiem, że nie powinnam pozwalać Robertowi na psucie zabawy innemu dziecku. Delikatnie, ale stanowczo przenoszę go w inną część piaskownicy i staram się zainteresować go foremkami.
"Zobacz, mamusia narysowała dla Ciebie serduszko!", pokazuję mu.

Robert interesuje się przez chwilę foremkami. Nieznajomy chłopczyk może w spokoju kopać dalej swoją dziurę. Potem Robert postanawia uszczęśliwić chłopczyka prezentem w postaci foremki.

"O, jak ładnie, dałeś chłopczykowi foremkę!", chwalę synka. Chłopczyk nie wyraża zainteresowania ani foremką, ani zabawą z Robertem. Cóż, ma do tego prawo.

"On jest jeszcze malutki, wiesz?", tłumaczę chłopczykowi, po raz kolejny przenosząc Roberta. "Nie rozumie, że nie chcesz się z nim bawić. Ma dopiero półtora roku, wiesz?"

Robert bawi się spokojnie foremką w bezpiecznym kącie piaskownicy.

"A ty ile masz lat?", zagaduję dalej chłopczyka.
"Trzy".
" O, to widzisz. On jest dwa razy młodszy od Ciebie", powiedziałam, po czym zdałam sobie sprawę z tego, że chłopczyk raczej jeszcze nie zna tabliczki mnożenia. "Kiedy byłeś taki malutki jak on, to on się dopiero urodził", próbuję jeszcze raz.
"A jak się urodził?", zaciekawił się chłopczyk.

O masz ci los! To się wpakowałam. Skąd mogę wiedzieć, co mówiła mu na ten temat jego mama i czy moje wyjaśnienia nie zburzą jego dziecięcych wyobrażeń?

Nie daję po sobie poznać zakłopotania i tłumaczę spokojnie: "Wyszedł z mojego brzucha. Tak jak teraz, widzisz, będę mieć jeszcze jednego małego chłopczyka. On też wyjdzie z mojego brzucha".
"A jaki on będzie?"
Uśmiecham się. "Bardzo, bardzo malutki. Jeszcze mniejszy niż on. O taki", pokazuję dłońmi.

Opowieść o bardzo malutkim chłopczyku wzbudza zaciekawienie mojego rozmówcy, ale nie aż tak duże, by przyćmić fakt, że Robert znowu zmierza w kierunku wykopanej w piasku dziury. Biorę go na ręce i kieruję się w stronę innych miejscowych atrakcji. Nie jest zachwycony, ale liczę na to, że odwrócę jego uwagę.

"Kochanie, chłopczyk nie chce się z Tobą bawić", tłumaczę mu. "Czasem tak jest. Jest starszy od Ciebie, nie zna Cię, może nie chcieć się z Tobą bawić".

Idziemy na krótki spacer. W międzyczasie plac zapełnia się dziećmi w różnym wieku. Praktycznie każde z nich jest jednak starsze od Roberta.

Mój synek biegnie w kierunku swojego ulubionego autka, jest ono jednak oblegane przez grupę dzieci. Robert próbuje dosiąść się do nich, jednak nie jest to możliwe.
"To siądziemy z tyłu!", proponuję mu.
"Ale tam jest rower!", protestuje kilkuletni kierowca autka.
Rzeczywiście, tylne siedzenia również są szczelnie zapełnione.
"To pojedziemy na gapę!", chwytam za koło zapasowe.

Robert kręci kołem razem ze mną, ale po chwili przestaje mu to wystarczać. Chce dołączyć do dzieci siedzących z przodu.
"Nie zmieścisz się tutaj", tłumaczę mu. "Gdyby pan policjant zobaczył, że tyle osób jedzie z przodu, dostałbyś mandat".

Mój synek jeszcze chyba nie wie, kto to jest pan policjant i czym jest mandat, jednak to abstrakcyjne wyjaśnienie póki co mu wystarcza. W międzyczasie jedna z pasażerek autka upuszcza paczkę gum do żucia. Mam bliżej do ziemi - w końcu kucam przy moim maleńkim synku - decyduję się więc jej pomóc. Jednak podnoszę zgubę na tyle niefortunnie, że większość gum wysypuje się na piasek.

Jest mi okropnie głupio. To chyba pierwsza taka sytuacja w moim życiu, kiedy jako dorosła osoba zepsułam coś, co należało do dziecka, i to jeszcze do obcego dziecka.
"Przepraszam", mówię zawstydzona, razem z dziewczynką zbierając wysypane gumy. "Odkupię!", zapewniam, po czym przypominam sobie, że nie wzięłam żadnych pieniędzy i czuję się przez to jeszcze gorzej.

"Ależ skąd, nie trzeba!", zapewniają mnie rodzice dziewczynki, którzy już biegną na ratunek. Muszą m.in. wytłumaczyć córeczce, że nie może już jeść tych gum, skoro wysypały się na piasek.
"To ja je wysypałam", uzupełniam. Broń Boże nie zamierzam udawać niewinnej. "Jest mi z tego powodu bardzo przykro i przepraszam".

Być może już nigdy nie spotkam tej dziewczynki, ale chciałabym, żeby zapamiętała z tej sytuacji, że dorosła osoba, która sprawiła jej przykrość, poczuwała się do odpowiedzialności i przeprosiła ją. Fakt bycia dorosłą nie czyni mnie nietykalną. Prawdę mówiąc uważam, że powinnam była odkupić te gumy, ale cieszę się, że nie musiałam tego robić. Byłoby to bardzo kłopotliwe.

W międzyczasie Robert po raz kolejny próbuje dosiąść się do dzieci siedzących w autku. Wygląda na to, że musimy się oddalić. Tłumaczę Robertowi, że autko nie jest tylko jego, że inne dzieci też mają prawo się nim bawić. Idziemy w stronę huśtawek. Po drodze spotykamy chłopczyka na hulajnodze. Robert jest bardzo zainteresowany kolorowym pojazdem, chwyta za rączkę.
"Zostaw, to nie Twoje", powtarzam jak mantrę. "To hulajnoga chłopczyka".

Tymczasem tuż koło huśtawki mała dziewczynka żali się:
"Mamo, on mi zabrał hulajnogę!" i wskazuje na chłopczyka, którego właśnie minęliśmy.
"Nie martw się, odda Ci", spokojnie tłumaczy jej mama.

Zastanawiam się przelotnie, która z nas popełnia błąd: ja, ucząca półtorarocznego synka, że trzeba szanować własność innych dzieci czy ona, lekko pozwalająca na fakt, by inne dziecko zabierało własność jej córeczki? A może obie mamy rację? Tak czy inaczej, obie z różnych powodów pozwalamy, by nasze dzieci były w jakimś stopniu pokrzywdzone w tym mikro-społeczeństwie placu zabaw. Czy to dlatego, że właśnie wychowujemy, czy dlatego, że same zostałyśmy tak wychowane?

Robert huśta się przez chwilę na huśtawce, jednak nadal zerka w stronę autka. Zauważam, że jest już wolne. Opuszczamy huśtawkę i zajmujemy autko. Niemal natychmiast zjawia się chłopczyk, który wcześniej siedział za kierownicą.
"Zeszliście z autka, to teraz my się chwilę pobawimy", tłumaczę mu.

Chłopczyk dosiada się do Roberta, co nie przeszkadza nam ani trochę - w końcu miejsca jest sporo. Szybko jednak staje się jasne, że chce on być jedynym pasażerem.
"Daj chłopczykowi się pobawić, zobacz, jest młodszy od Ciebie", przychodzą nam z pomocą jego rodzice.
Nie uważam, że fakt bycia młodszym automatycznie oznacza, że mojemu synkowi trzeba ustępować. Nie zamierzam jednak zgadzać się na to, by był przeganiany z miejsca, które sobie wybrał.
Po raz kolejny zwracam się do nieznajomego kilkulatka: "Widzisz, on bardzo długo czekał, aż skończycie się tutaj bawić. Zeszliście z autka, więc teraz jest jego kolej".

Kilkulatek odchodzi smutny, siada w pobliżu i obserwuje nas. Robert bawi się autkiem, kręci kierownicą, śmieje się radośnie. Po pewnym czasie opuszcza autko, idzie przed siebie. Rzecz jasna, chłopczyk, który mu wcześniej "ustąpił", natychmiast zajmuje jego miejsce.

I oczywiście Robert przypomina sobie w tym momencie, że chyba jednak nie skończył się jeszcze bawić autkiem...

Biorę go na ręce, staram się go uspokoić. Powoli staje się jasne, że zabawa na placu chyba już się skończyła. Mały jest zmęczony i rozżalony.

"Musisz być konsekwentny, Kochanie", tłumaczę mu. Wiem, że to jeszcze trochę za trudne słowo dla niego, ale kiedyś mu się przyda. "Skończyłeś się bawić autkiem, to teraz chłopczyk się nim bawi. Tak jak wcześniej on musiał czekać, bo Ty się bawiłeś. Jemu też pewnie było smutno, ale musiał poczekać".

Upewniam się kilkukrotnie, czy może jednak nie pobawimy się w innym miejscu. Robert pozostaje niepocieszony. Opuszczamy zatem plac, oboje zmęczeni, jedno z nas we łzach. Tłumaczę mu, że go kocham i że rozumiem, dlaczego jest mu przykro.

Głupio mi kończyć zabawę w ten sposób, ale w tym momencie nie widzę innego wyjścia. Nie zamierzam zmuszać wszystkich dzieci na placu, by ustępowały mojemu synkowi, bo jest młodszy i jeszcze się nie nauczył, że nie zawsze jest jego kolej i że nie może mieć wszystkiego, czego w danym momencie sobie zażyczy, bo musi się też liczyć z potrzebami innych dzieci.

Uświadamiam sobie, że to się właśnie zaczyna. Ten wyższy poziom rodzicielskiego wtajemniczenia. Mój synek będzie się uczyć, jak funkcjonować w grupie. A mnie czeka milion trudnych decyzji. Kiedy reagować, a kiedy pozwolić, by dzieci rozstrzygnęły konflikt między sobą? Na ile pozwalać Robertowi na ingerowanie w zabawy innych dzieci? Jak nauczyć go zdrowego balansu między szanowaniem praw innych dzieci a uważaniem, by jego prawa też były szanowane?

To była dopiero jedna z pierwszych lekcji. Przed nami cała szkoła życia.


czwartek, 2 sierpnia 2018

Cztery lekcje życiowe zaczerpnięte z gier komputerowych.


O grach tu jeszcze nie było :)

Nie jestem typem gracza. Większość moich doświadczeń z grami komputerowymi to tak naprawdę wspomnienia z dzieciństwa. Obecnie brakuje mi na to czasu, nieczęsto też miewam ochotę na tego typu rozrywkę. Czasem, naprawdę bardzo rzadko ogarnia mnie nostalgia i szukam, czy gdzieś w Internecie są dostępne gry, w które grywałam jako dziecko... Przeważnie jednak spędzam czas w inny sposób.

Wielokrotnie spotkałam się z tym, że rodzice, nauczyciele i ogólnie - dorosłe osoby - mają tendencję do demonizowania gier komputerowych jako takich. Uważają, że siedzenie przed komputerem i granie w gry jest bezproduktywne, niczego nie uczy i tylko niszczy wzrok. Zdaję sobie sprawę z tego, że istnieją zdrowsze i bardziej produktywne rozrywki, np. zabawy na świeżym powietrzu. Myślę jednak, że nawet najprostsza gra może pomóc dziecku w nauczeniu się i rozwijaniu wielu praktycznych umiejętności.


Czego uczą gry komputerowe?

  • cierpliwości i konsekwencji w dążeniu do celu. Dobrze wiem, że malutkich dzieci nie trzeba tego uczyć - podczas np. nauki chodzenia wielokrotnie przewracają się, a i tak próbują do skutku :) Jednak u starszych dzieci w którymś momencie pojawia się zniechęcenie, zwątpienie, niecierpliwość i "ja nie umiem, to nie dla mnie". Gry komputerowe pokazują, że warto nie zniechęcać się porażką i próbować kolejny raz, aż zostaniemy nagrodzeni - przejściem do następnego etapu, bonusowymi punktami, ciekawymi niespodziankami.
  • dokładności, umiejętności manualnych, spostrzegawczości. W wielu grach sukces zależy od precyzji. Czasem trzeba zrobić coś tylko odrobinę dokładniej, żeby rezultat był o wiele bardziej zadowalający. Dziecko uczy się staranności, ćwiczy oko i rękę.
  • logicznego myślenia. Gry logiczne to nie jest rozrywka wyłącznie dla myślicieli. Tak naprawdę większość gier opiera się na logicznym myśleniu. Musisz wykonać daną akcję, by uzyskać oczekiwany efekt. W Internecie pod hasłem "gry logiczne" znajdziesz nie tylko puzzle i łamigłówki, ale też słynne kulki, gry w znajdowanie ukrytych obiektów, gry escape polegające na tym, że musisz wydostać się z zamkniętego pomieszczenia... I wiele, wiele innych bardzo atrakcyjnych propozycji.
  • wyobraźni przestrzennej. Często to w grach dzieci po raz pierwszy widzą obraz trójwymiarowy. Świetnie sprawdzają się tutaj przede wszystkim gry strategiczne polegające na budowaniu jakiegoś miejsca, zagospodarowaniu danego obszaru. Dziecko uczy się, że nie każdy obiekt da się umieścić na danej przestrzeni.
  • planowania. Nieraz, żeby ukończyć dany etap w grze, trzeba dokładnie przemyśleć wszystkie poszczególne kroki. Czasem trzeba z czegoś zrezygnować, by w efekcie zdobyć coś jeszcze lepszego. Na przykład: nie zbierzesz wszystkich elementów, które mogłyby dać Ci dodatkowe punkty, ale za to zmieścisz się bez trudu w przewidzianym na rozgrywkę czasie.
  • języka. Przede wszystkim angielskiego, jeśli gra jest właśnie w tym języku. Gracz chce rozumieć, co oznaczają poszczególne zadania lub ostrzeżenia, i nawet mimowolnie poznaje nowe słowa. Jeśli komunikaty wyświetlane w grze są jednocześnie odczytywane głośno, dziecko uczy się nie tylko, jak napisać dane słowo, ale też, jak prawidłowo je wymówić. Gry po polsku również mogą rozwijać kompetencje językowe - posługiwanie się językiem ojczystym, budowanie poprawnych zdań, znajomość słów i ich pisowni. Oczywiście, książki są w tym zakresie o wiele lepszym źródłem wiedzy i umiejętności - ale jeśli dziecko nie bardzo lubi czytać, za to ciężko odkleić je od ekranu komputera, może warto podsunąć mu gry napisane ładnym językiem? 
  • wrażliwości estetycznej. Co tu dużo mówić, niektóre gry są naprawdę przepięknie zrealizowane, mają wspaniałą, bogatą w szczegóły grafikę.
  • no i oczywiście, gry uczą biegłości w posługiwaniu się komputerem. To bardzo przydatna umiejętność w dzisiejszych czasach. Czy nam się to podoba, czy nie, nasz świat staje się coraz bardziej skomputeryzowany. Osoby, które już w dzieciństwie oswoją się z komputerem i bez trudu będą potrafiły z niego korzystać, łatwo odnajdą się w tej cyfrowej rzeczywistości.
Myślę też, że gry komputerowe pozwalają rozwijać wyobraźnię i kreatywność. Wystarczy spojrzeć na całą twórczość fanów gier, na rysunki, opowiadania, zdjęcia powstające na podstawie gier komputerowych. Nieraz widzimy też, jak dzieci bawią się w postaci z gier, nadają im imiona i cechy charakteru.

Jako dorosła osoba widzę, że gry komputerowe nauczyły mnie sporo. Na przykład tego, że czasem warto próbować aż do skutku, a czasem lepiej odpuścić i poszukać innego rozwiązania. Albo tego, że każdy ma swój unikalny talent, swoje atuty, które mogą się przydać w danej sytuacji - nie jest więc tak, że ktoś jest lepszy, a ktoś gorszy. Nieraz zorientowałam się też, że oszustwo nie popłaca i lepiej się bardziej postarać i być może ponieść po drodze więcej porażek, niż próbować pójść na łatwiznę używając kodów. 

Kiedy zastanawiałam się nad tymi najważniejszymi lekcjami, które zachowałam w pamięci na zawsze - dotarło do mnie, że niektóre z moich ulubionych gier niekoniecznie nadają się do tego, by polecać je na blogu o tematyce dziecięcej :) Postanowiłam więc skupić się nie tyle na opisie gry, co na wyciągniętej z niej lekcji.

Zatem, czego nauczyły mnie gry komputerowe? :)

1. "Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo! Czym zajmiemy się teraz?"


To ostatnie zdanie z mojej ulubionej gry Dungeon Keeper. Niekoniecznie polecałabym ją dzieciom, szczególnie młodszym. Ja sama trafiłam na nią w wieku, o ile dobrze pamiętam, jedenastu lat - byłam już na tyle dojrzała, by mieć zdrowy dystans wobec faktu, że w grze wcielam się w złą postać i walczę z dobrymi.

Przytoczone przeze mnie zdanie wywołuje uśmiech, ale też refleksję. Kojarzy mi się z takim momentem w życiu, gdy ukończysz jakiś projekt, który kosztował Cię sporo pracy lub spełni się Twoje wielkie marzenie - i co dalej? Czym zajmiesz się teraz? Jaki jest Twój następny plan? Czy masz pomysł na następne zadanie, kolejne marzenie, jeszcze jeden plan do zrealizowania? Czy po prostu staniesz w miejscu?

Często przypominam sobie o tym zdaniu właśnie wtedy, gdy coś mi się uda. Pomaga mi ono szukać ciągle nowych wyzwań.

2. "Przyjaźń jest jak kwiat, trzeba ją pielęgnować, by nie zwiędła"


To oczywiście (niedokładny) cytat z Simsów :) Grałam tylko w pierwszą część, ale mam do niej ogromny sentyment. Prawdę mówiąc, widzę tylko jedną wadę tej gry - to koszmarny pożeracz czasu! Nawet nie wyobrażam sobie, jak dalece musiałoby się zmienić moje życie, żebym była w stanie znaleźć czas na grę w The Sims.

Z pewnością nie da się stworzyć idealnego symulatora życia codziennego w grze komputerowej. Twórcy Simsów jednak zdołali trafić w sedno co najmniej w kilku punktach. Najbardziej przemówiła do mnie właśnie ich wizja relacji międzyludzkich. Pięknie zobrazowano, jak ludzie stopniowo poznają się, zaczynają się coraz bardziej lubić, jedne zachowania im się podobają, inne nie, czasem znajdują wspólne tematy, a czasem nie - aż wreszcie zaprzyjaźniają się ze sobą, a czasem się w sobie zakochują. Ale każdą relację trzeba podsycać, pielęgnować! Bo inaczej punktów przyjaźni zaczyna stopniowo ubywać i jeśli nic z tym nie zrobisz, to przyjaźń zwiędnie... Niczym kwiat, którego się nie podlewa.

Jakie to niepokojąco podobne do prawdziwego życia! Szczególnie obserwuję to podobieństwo właśnie teraz, kiedy moi przyjaciele z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów są jakoś tak daleko... A ja widzę, jak licznik punktów maleje i maleje, i jeśli nic się nie wydarzy, to te uśmiechnięte buźki zaczną znikać... A może już poznikały? W grze komputerowej jest to jednak prostsze.

3. Jeśli coś przychodzi Ci zbyt łatwo, prędzej czy później napotkasz niespodziewane trudności.


To taki dziwny rodzaj życiowej sprawiedliwości. Już nieraz przekonałam się o prawdziwości tej teorii.

Najpierw jednak nauczyła mnie tego gra komputerowa. Również nie polecałabym jej dzieciom, jednak jest to dość typowa gra RPG, w której rozwijasz swoją postać, uczysz ją nowych umiejętności, wyposażasz w broń oraz zbroję i wysyłasz na niebezpieczne misje. Ja zainwestowałam niemal wszystkie dostępne mi punkty, by wyposażyć moją postać we wspaniały czar - miotanie błyskawicami. Dzięki temu była niepokonana. Misje, które innym graczom pochłaniały wiele dni, moja postać kończyła nomen omen błyskawicznie, nikt nie był w stanie jej zatrzymać.

Na czym polegał błąd? Kluczowe w tego typu grach jest gromadzenie punktów doświadczenia, które pozwalają postaci awansować na wyższy poziom i zdobywać nowe umiejętności. Ponieważ przechodziłam przez kolejne etapy tak szybko, o wiele szybciej niż inni gracze, w efekcie zdobywałam tych punktów znacznie mniej. Choć moja postać wydawała się być najsilniejszą ze wszystkich, tak naprawdę była słaba, mało rozwinięta. Przekonałam się o tym dopiero wtedy, kiedy przyszło mi walczyć z końcowym przeciwnikiem, który okazał się... odporny na błyskawice. Mój czar, który umożliwił mi łatwe i przyjemne dojście aż do tego etapu, nie robił na nim żadnego wrażenia. Byłam bezradna, nie miałam planu B. Ostatecznie ukończyłam grę, kosztowało mnie to jednak sporo wysiłku i zajęło dużo czasu.

Tak jak wspomniałam wcześniej, nieraz obserwuję podobny mechanizm w życiu codziennym. Nauczyłam się, że nawet wtedy, gdy wszystko idzie jak po maśle, trzeba być przygotowanym na to, że w którymś momencie mogą pojawić się trudności. Zawsze trzeba mieć w zanadrzu jedno, a najlepiej kilka rozwiązań awaryjnych. Szczególnie sprawdza się to w różnych sytuacjach związanych z opieką nad dzieckiem. Coś, co działało i było skuteczne, w którymś momencie przestaje działać - wtedy musisz improwizować. Warto przygotować się zawczasu :)

4. Jeśli coś udało Ci się raz, z pewnością jesteś w stanie to powtórzyć.


To najpóźniejsza lekcja, właściwie nawet całkiem niedawna. Chociaż brakuje mi czasu na gry komputerowe, jeszcze jakieś dwa lata temu grywałam chętnie w proste gry logiczne na moim tablecie. Najczęściej umilały mi czas przejazdu busem do pracy i z powrotem, a także np. oczekiwanie w kolejce u lekarza. 

Najpierw dość długo grałam w grę typu bubble shooter, czyli popularne kulki :) Potem w grę polegającą na odnajdywaniu przedmiotów ukrytych na obrazku. Banalne, łatwe gierki? Może na pierwszych etapach. Byłam wytrwałym graczem, dotarłam więc do bardzo zaawansowanych etapów, które wymagały naprawdę dużej precyzji i logicznego myślenia.

Niestety, twórcy tych gier chyba nie do końca przygotowali się na to, że ktoś może w nie grać aż tak długo. Im wyższy etap, tym częściej gra się przycinała, wieszała, co było oczywiście dodatkową trudnością. Zaczęło dochodzić do sytuacji, jakich nie lubi chyba żaden gracz: kiedy po niemałym wysiłku ukończyłam szczególnie trudną planszę, ale gra zawiesiła się dokładnie w tym momencie i mój wynik nie został zapisany.

Oczywiście, pierwszy odruch w takiej sytuacji = rzucić tę durną grę! Ale może jednak chcesz grać dalej? W takim momencie dotarło do mnie, że skoro poradziłam sobie z pechową planszą raz, to z niewątpliwie ukończenie jej leży w zakresie moich możliwości. Może będzie to wymagało ode mnie kilku dodatkowych prób, ale z pewnością dam radę.

Moje ulubione gry logiczne nieźle wytrenowały mnie w cierpliwości i w spokojnym powtarzaniu tych samych czynności. Chyba nietrudno się domyślić, jak bardzo przydały mi się te umiejętności w wychowywaniu dziecka.

Zabawne?


Może to wszystko, o czym piszę, wydaje się niezbyt poważne.i po prostu śmieszne. Myślę jednak, że dla wielu osób z mojego pokolenia gry komputerowe były istotnym elementem codziennej rzeczywistości. Jeśli kształtowało nas otoczenie, przeczytane książki, obejrzane filmy, to i gry, w które graliśmy, na pewno miały w tym swój niemały udział. Jestem o tym przekonana!

Może podzielicie się wspomnieniami dotyczącymi Waszych ulubionych gier? :)