wtorek, 24 lipca 2018

Podróż sentymentalno-próżna, czyli: o moim wyglądzie

Fot. Joanna Schönborn-Tomczak
Kiedy zaczynam pisać ten tekst, zainspirowana publikacjami nieco młodszych koleżanek po fachu, czuję się trochę tak, jakbym znowu była nastolatką. To wówczas wygląd miał dla mnie tak wielkie znaczenie. W pewnym okresie był dla mnie chyba nawet najważniejszy. Szukałam w nim winy za wszystkie moje niepowodzenia. W trudnych chwilach był dla mnie gwoździem do trumny; wydawało mi się, że różne przykrości i nieciekawe sytuacje byłoby łatwiej znieść, gdybym doświadczała ich będąc piękną. 

Nie obwiniam za ten stan rzeczy nikogo, a już na pewno nie moich rodziców, którzy zdecydowanie nie tego dla mnie chcieli. Myślę, że to był po prostu etap w moim życiu, przez który musiałam przejść i bez którego nie byłabym tą osobą, którą jestem teraz.

Ale zacznijmy od początku.

Dawno, dawno temu...


... był taki magiczny czas zwany dzieciństwem, kiedy mój wygląd był dla mnie zupełnie nieistotny. Trwało to nawet całkiem długo, gdzieś do dziesiątego roku życia. Jak wnioskuję ze zdjęć i z zapamiętanych komplementów od różnych osób, byłam raczej ładnym dzieckiem. Sama natomiast nie uważałam się za ładną. W porównaniu z moimi ulubionymi postaciami z bajek i filmów, z piosenkarkami i aktorkami, wydawałam się sobie nijaka i bezbarwna. Ale nie przeszkadzało mi to. Wystarczało mi w zupełności, że potrafiłam sobie wyobrazić, że jestem piękna. Albo, że kiedyś będę. W moich zabawach mogłam być nawet najpiękniejszą osobą na świecie. Więcej nie potrzebowałam.

Nie przeszkadzało mi ani trochę, że moje koleżanki z klasy są ładniejsze ode mnie. Wręcz przeciwnie, bardzo się cieszyłam, że mam w swoim otoczeniu takie śliczne dziewczynki. One były ładniejsze, za to ja dużo łatwiej przyswajałam wiedzę. I ładnie śpiewałam.

Żałuję, że nie byłam w stanie zachować dłużej takiego fajnego podejścia. Niestety, okres dorastania był dla mnie bezlitosny. Zaczęłam czuć się okropnie brzydka, wstrętna, niezgrabna i szarobura. Już nie wystarczała mi wyobraźnia ani pocieszające wizje mojej przyszłej urody. Czułam się złapana w pułapkę bez wyjścia, w potworną pułapkę brzydoty.

Metamorfoza


To było moje wielkie marzenie. Z zapałem śledziłam w książkach i młodzieżowych filmach wątek przemiany brzydkiego kaczątka w śliczną, przebojową łabędzicę. Nawet jeśli w tych historiach było jakieś drugie dno, jakiś głębszy sens, to ja dostrzegałam tylko tyle: nieatrakcyjna dziewczyna staje się ładna (najczęściej dzięki pomocy jakiejś dobrej wróżki), zyskuje popularność, zdobywa chłopaka. Wierzyłam, że gdy będę atrakcyjna, wszystkie moje problemy przestaną istnieć.

W rzeczywistości ta prawdziwa metamorfoza przyszła niepostrzeżenie, jakoś pomiędzy jednym a drugim rokiem w szkolnej ławie, gdzieś na etapie liceum. Wtedy niemal wszystkie niepozorne dotąd dziewczyny niespodziewanie rozkwitały i piękniały, odkrywały, że i one mogą się komuś podobać. Mnie też to nie ominęło. 

Wcześniej jednak miałam również swoje wielkie momenty, chwile i zdarzenia z perspektywy czasu nieistotne, ale bardzo ważne dla nastolatki, którą byłam. Chwile, w których czułam się piękna. Najczęściej były związane ze zmianą fryzury. Na przykład wtedy, kiedy zaczęłam przychodzić do szkoły w rozpuszczonych włosach. Nigdy nie zapomnę, jak na wycieczce szkolnej fotograf, który robił nam pamiątkowe zdjęcie żartował, że za parę lat będą u nas w mieście wybory miss i będzie problem, kogo wybrać. Po czym jako jedną z "kandydatek" wskazał mnie! Mnie, brzydkie kaczątko! To był jeden z takich momentów w życiu dorastającej dziewczynki, który zostaje na zawsze zachowany w pamięci kobiety. Moje śliczne koleżanki pewnie słyszały podobne słowa wielokrotnie. Dla mnie to było nowe, cudowne, niespodziewane przeżycie.

Pamiętam też, jak fryzjerka-cudotwórczyni dokonała na mojej nieujarzmionej grzywie prostego zabiegu cieniowania i wydobyła stamtąd śliczne loczki, o jakich marzyłam. Zmiana była na tyle ogromna, że - jak się dowiedziałam później - jedna osoba z naprawdę bliskiego otoczenia była przez lata przekonana, że zrobiono mi wówczas trwałą ondulację. 


Wiele osób z mojego otoczenia odbierało moje próby stania się atrakcyjniejszą bardzo negatywnie. Byli przyzwyczajeni do nieśmiałej, niepozornej dziewczyny, jaką byłam. Podejmowane przeze mnie zmiany postrzegali jako sztuczne, wymuszone, jako udawanie kogoś, kim nie jestem, jako desperackie próby zwrócenia na siebie uwagi. Jeśli jednak mogłabym poradzić coś młodej, dorastającej dziewczynie, która chciałaby zmienić coś w sobie i obawia się reakcji otoczenia, moja rada brzmi: zrób to! Ci ludzie nie są przypisani Tobie na zawsze. Prędzej czy później trafisz w nowe środowisko i oni zobaczą Ciebie już taką, jaką chcesz im pokazać. 

Inspiracja, role model?


Tak, był ktoś taki w moim życiu. Nie, nie podam nazwiska - jest zbyt mało znane, by mieć dla Was znaczenie, a dla mnie mówienie o tym jest mimo wszystko nadal dość krępujące.

Przez lata przyzwyczaiłam się do myślenia, że to dziwne, szalone, nienormalne i nie świadczy za dobrze o moim zdrowiu psychicznym: tak bardzo fascynować się kimś i wszystkim, co dotyczy tej osoby. Marzyć o tym, by być kimś innym. Szkoda, że nie usłyszałam wówczas w porę, że to jest zupełnie normalne i bardzo częste u młodych ludzi.

Trochę żałuję, że mój czas fascynowania się i inspirowania kimś innym nie przypadł na późniejsze lata, kiedy poznałam różne osoby, które znalazły w takim podejściu swój pomysł na siebie. Na przykład:
- koleżanka, która nigdy nie kryła fascynacji jedną z legend kina, ma wiele gadżetów z jej wizerunkiem, nieraz pozowała do sesji zdjęciowych inspirowanych tą postacią;
- kolega, który odtwarza repertuar i styl wybitnego polskiego wokalisty i robi to po mistrzowsku;
- kolega, który stylizuje się na postać ze znanej gry;
- koleżanka, która nie kryje się ze swoją miłością do postaci z filmów animowanych, które pamiętam z dzieciństwa, sama szyje sobie wspaniałe stroje i regularnie uczestniczy w imprezach dla cosplayerów.

Bardzo podziwiam to, co robią i trochę im zazdroszczę. Dlaczego sama nie pójdę w ich ślady? Bo już od dawna mi nie zależy.
Zrobiłam sobie jakiś czas temu kilka zdjęć, na których wyglądam podobnie do tej osoby, która tak mnie inspirowała przez lata. Nie dlatego, że to było dla mnie ważne, zrobiłam je, bo mogłam. Popatrzyłam później na nie z uśmiechem: jak łatwo spełnia się wielkie marzenia z dzieciństwa i jak błahe się wówczas wydają! Miło było popatrzeć na te zdjęcia, ale nie zmieniły one nic w moim życiu, nie pomogły mi znaleźć fajnej pracy czy pozbyć się problemów, z którymi się wówczas borykałam.

Fot. Sylwia Łęcka
Nawet jeśli w którymś momencie, w międzyczasie niepostrzeżenie stałam się piękna, tak jak zawsze tego chciałam, nie zmieniło to w moim życiu zbyt wiele. Ta piękniejsza wersja mnie też miewa nieraz w życiu pod górkę, też bywa sfrustrowana i smutna, też czasami czuje, że sobie nie radzi. A kiedy coś mi się udaje, kiedy czuję się szczęśliwa, kochana i spełniona, nawet nie przejdzie mi przez myśl: to dlatego, że tak dobrze wyglądam! :)

Obecnie


Może ciężko Wam będzie w to uwierzyć, ale: zupełnie nie ma dla mnie znaczenia, czy jestem uważana za osobę atrakcyjną.

Oczywiście, i ja mam swoje momenty słabości, kiedy czuję się brzydka i jest mi z tego powodu smutno. Jednak na ogół jest mi to zupełnie obojętne.

Dlaczego? Powody są dwa. Po pierwsze, nie ma nic bardziej subiektywnego niż kryteria oceny ludzkiej urody. Oglądałam niedawno pewien konkurs piękności. Uwielbiam je oglądać, lubiłam to nawet w czasach, gdy miałam potworne kompleksy - zawsze sobie tłumaczyłam, że i tak jestem za niska na miss, więc nie ma sensu się porównywać z tymi wysokimi pięknościami ;) No i w tym niedawno oglądanym konkursie nagrodzona została dziewczyna, której nigdy w życiu bym nie wybrała. 

Pomyślałam wówczas, że skoro kryteria jury są dla mnie tak niejasne, to nie mam pojęcia, jak to samo jury oceniłoby moją urodę. Może to, co wydaje mi się niedoskonałe i dyskwalifikujące, byłoby w ich oczach piękne i godne nagrody?

Niby istnieje jakiś w miarę uniwersalny kanon urody: duże oczy, mały nos, usta wąskie, ale pełne, łagodna linia żuchwy. Ale popatrzcie chociażby na Julię Roberts. Nie posiada tych cech, a jednak wielokrotnie zdobywała tytuł Najpiękniejszej Kobiety Świata.

Po drugie - dlaczego nie zależy mi na tym, by być atrakcyjną? Bo uważam, że to byłoby... niesprawiedliwe.

Znacie takie sytuacje, gdy bardzo staracie się, by coś osiągnąć, inwestujecie w to swój czas i pieniądze, a komuś innemu to samo spada z nieba, bez żadnego wysiłku? Dajecie z siebie wszystko, mozolnie pniecie się po kolejnych szczeblach, a ktoś inny wchodzi tylnymi drzwiami i dostaje to samo, a nawet coś lepszego? Ja spotkałam się z tym nieraz, byłam zarówno osobą, która musiała długo na coś pracować, jak i osobą, której coś przychodzi z łatwością - w moim przypadku jest to np. przyswajanie wiedzy. Wiem, że takie sytuacje są trudne i można się wówczas poczuć niesprawiedliwe potraktowanym przez los.

Wiem, jak bardzo niektóre kobiety dbają o swój wygląd. Chodzą regularnie do fryzjera, kosmetyczki, na siłownię, na różne zabiegi. Odmawiają sobie przysmaków, by dbać o linię i o cerę. Inwestują w kosztowne kosmetyki i w ubrania odpowiednie dla ich typu sylwetki. Codziennie malują się starannie przed wyjściem z domu, dbają o fryzurę. Wieczorem stosują całe rytuały, by jak najlepiej zadbać o skórę. Pielęgnacja urody to jeden z ważnych elementów ich życia codziennego.

A ja? Praktycznie w ogóle się nie maluję. U fryzjera byłam ostatnio jeszcze przed urodzeniem Roberta, u kosmetyczki... chyba przed ślubem kościelnym. Słowo "dieta" najchętniej wykreśliłabym ze słownika, nie odmawiam sobie absolutnie niczego poza alkoholem i kawą. Ubrania noszę te same, co kilka lat temu, przecież nadal pasują i jeszcze się nie zużyły. Za bardzo. Moja pielęgnacja skóry polega na tym, że ją myję :) Czasem jeszcze jakiś krem wklepię.

Gdy pozuję do zdjęć, to co innego.

Fot. Marta Szopińska
Czuję wówczas odpowiedzialność, by wraz z fotografem stworzyć możliwie najlepszy obraz. Mam świadomość, że mój niekorzystny wygląd mógłby płynąć bardzo negatywnie na efekt końcowy. Dlatego robię co mogę, by wyglądać jak najlepiej na zdjęciu. Maluję się najlepiej jak potrafię, często też korzystam z pomocy wizażystek, które robią to o wiele lepiej niż ja. Starannie dobieram stylizację. 

Za to na co dzień - włosy spięte lub "na bezdomną", makijaż robiony w samochodzie albo w ogóle, ubranie wygodne i w miarę dostosowane do warunków pogodowych. Oto ja!

Dlatego nie zależy mi na tytule najpiękniejszej i bez żalu oddaję palmę pierwszeństwa osobom, którym się ona bardziej należy.

Ja i tak zawsze będę Królową Piękności - w oczach moich najukochańszych chłopaków! :)

Fot. Joanna Schönborn-Tomczak

Zachęcam gorąco do odwiedzenia stron, na których autorzy zamieszczonych w tym tekście zdjęć prezentują swoje dokonania:

Joanna Schönborn-Tomczak: Przerwa w dostawie deszczu
Marta Szopińska: "Serce w obiektywie"
Sylwia Łęcka: Sylwia Łęcka Photography



piątek, 20 lipca 2018

W szpitalu z małym dzieckiem.


To nie jest artykuł poradnikowy. Kto wie, może wyłuskacie z niego jakieś przydatne wskazówki dla siebie. Ja chcę przede wszystkim podzielić się z Wami moimi własnymi odczuciami.

Pragnę zacząć od wyrazów najszczerszego uznania i podziwu dla rodziców, których dzieci chorują często lub przewlekle i w związku z tym szpital jest dla nich drugim domem. Jesteście wielcy. Ja po tych trzech dniach czuję się, jakbym wróciła z obozu przetrwania.

W szpitalach zawsze czuję się strasznie nieporadna, jak słoń w składzie porcelany. Nie wiem, gdzie iść, kogo pytać, co mi wolno... Zdaję sobie sprawę z tego, że moje zagubienie wynika z faktu, że nie jestem przyzwyczajona do szpitalnych warunków. I że to oznacza, że jestem szczęściarą. Te wszystkie mamy, które doskonale orientują się w środowisku szpitalnym, z pewnością musiały spędzić tam mnóstwo czasu. Pewnie nieraz czuły się o wiele bardziej bezradne niż ja.

Zabieg chirurgiczny u półtorarocznego dziecka.


Robert miał we wtorek prosty zabieg polegający na usunięciu wady wrodzonej. Takie operacje przeprowadza się zwykle u dzieci, które skończyły rok, jednak nie starszych niż 20 miesięcy. Wówczas - zgodnie ze stanowiskiem lekarzy - dziecko wkracza w najtrudniejszy wiek, kiedy jest ruchliwe i łatwo może sobie zrobić krzywdę, a niewiele można mu jeszcze wytłumaczyć. Gdybym wiedziała wcześniej, że to ruchliwość i "trudność" dziecka jest głównym przeciwwskazaniem, nie zdecydowałabym się na zabieg w tym terminie. Można go przeprowadzić również później, po ukończeniu przez dziecko czwartego roku życia. Robert jest ruchliwy już teraz, już od dobrych kilku miesięcy, a w zasadzie od zawsze.

Mądrzejsza o nową wiedzę i o doświadczenie szpitalne, pragnę odradzić Wam, drogie mamy, planowanie zabiegów u dziecka około półtorarocznego, dwuletniego, w tym "trudnym wieku" - same wiecie najlepiej, kiedy przypada ten czas u Waszego dziecka. Wiadomo, pewnych rzeczy nie da się zaplanować ani przełożyć na inny termin. Jeśli jednak się da - polecam dobrze to przemyśleć.

Półtoraroczne dziecko płacze nie dlatego, że jest niegrzeczne.


Samo zestawienie słów "półtoraroczne" i "niegrzeczne" brzmi dla mnie abstrakcyjnie. Niegrzeczna to mogłam być ja po nieprzespanej nocy, kiedy kolejna pielęgniarka próbowała przemówić do rozsądku mojemu zapłakanemu synkowi - wydaje mi się jednak, że zachowałam mimo wszystko elementarne zasady kultury.

Półtoraroczne dziecko płacze, bo ma wbity w rączkę jakiś dziwny przedmiot, którym nie może się nawet bawić i który prawdopodobnie powoduje u niego jakiś dyskomfort.

Płacze, bo do tego przedmiotu została przypięta jakaś rurka, która mu przeszkadza i nie można jej stamtąd zabrać. Mama tłumaczy mu, że ta rurka ma mu pomóc, ale on jeszcze nie czuje, żeby to mu jakoś pomagało.

Płacze, bo jest zmęczony i śpiący, ale nie może zasnąć w pokoju pełnym światła. W domu zawsze zasypiał po ciemku. Do tego łóżeczko, w którym ma spać, jest inne niż jego domowe łóżeczko, może w jego odczuciu niewygodne? 

Płacze, bo chce mu się jeść i pić i nie rozumie, dlaczego mama nie może mu nic dać. Przecież zawsze mogła.

Nie rozumie, że nie powinien płakać, bo pobudzi inne dzieci. Dla niego to abstrakcja. Po pierwsze, on wcale nie musi wiedzieć, że te inne dzieci są gdzieś na oddziale. Pierwszej nocy mieliśmy salę tylko dla siebie, do innych sal nie zaglądaliśmy, Robert mógł nie być świadom obecności tych dzieci. Po drugie, on jeszcze nie wie, że obudzenie kogoś może być uznane za przejaw złego zachowania. Nigdy nie spotkał się z negatywną reakcją, kiedy kogoś obudził. Zawsze spotykała go wówczas miłość, czułość i ukojenie. Teraz mógł liczyć tylko na miłość i czułość, o ukojenie było ciężko.

Półtoraroczne dzieci potrafią płakać z powodów, które w naszych dorosłych oczach są jeszcze bardziej błahe. Każdy rodzic to zna, prawda? Płacz, bo nie dostał tego, co chciał, bo nie radzi sobie jeszcze z emocjami... Zrozumiałe więc, że kiedy dziecko ma prawdziwy powód do płaczu, prawdopodobnie będzie płakać. A w jego sytuacji niejeden dorosły również odczuwałby dyskomfort. Daleko nie szukając, ja sama płakałam w innym szpitalu półtora roku wcześniej, tylko mój płacz nikogo nie alarmował. Dorosły człowiek już wie, że czasem musi zapanować nad sobą i nie okazać, że jest mu źle. Malutkie dziecko jeszcze tego nie wie.

Trafiliśmy na oddział...


... znacznie później niż to było planowane, z powodu pewnego nieporozumienia. W oczach pani z sekretariatu pewnie zawsze już będę tą matką, która nie wie/nie pamięta, w jakiej poradni była z dzieckiem kilka miesięcy wcześniej. Bo raczej nie uwierzyła w fakt, że Robert został skierowany na zabieg przez poradnię, w której nigdy w życiu nie był. Ot, szpitalna magia :)

Pewnie nie powinnam tego pisać, ale... cieszę się, że doszło do tego spóźnienia. Dzięki niemu spędziliśmy z Robertem kilka godzin mniej w zamkniętym pomieszczeniu, w którym nawet nie mógł dobrze się pobawić, bo musiał uważać na wbity w rączkę wenflon. Sala z zabawkami była, owszem, dostępna, ale tylko do godziny 12:00.

Robert bawił się jednak świetne. Chował się w szafie, wchodził pod łóżka, wspinał się na stół, a nawet na parapet. Podobał mu się ten nowy pokój pełen dziwnych sprzętów. 

Problem zaczął się w nocy, gdy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że jesteśmy w miejscu, które nigdy nie zasypia. Robert potrafi się zdrzemnąć w każdych warunkach (choć im jest starszy, tym trudniej o to), jednak kiedy już ma spać w nocy, przeważnie potrzebuje ciszy i ciemnego pokoju. Nie mogłam mu zapewnić ani jednego, ani drugiego. Mimo zgaszonego światła i opuszczonych żaluzji w pokoju było jasno jak w dzień. W akcie desperacji odważyłam się na dość niekonwencjonalny krok - zamknęłam się z malutkim w łazience i tam go wreszcie uśpiłam. Nie na długo. Zaledwie dwie godziny później przyszła pielęgniarka z kroplówką. Wystraszony, rozżalony, zmęczony, głodny i spragniony Robert nie zasnął aż do rana.

Potem było już lepiej. Wyczerpane dzieciątko przez większość dnia spało lub siedziało spokojnie na kolanach moich lub męża. Choć według jednej z pielęgniarek Robert płakał cały dzień. Ciekawe, skąd miała takie rewelacje, bo ja jej na naszej sali nie widziałam.

Na zabieg poszedł późno, bo po 14:00, ufnie wtulony w ramiona pielęgniarki. Obdarzał wszystkich ogromnym zaufaniem i ze spokojem reagował na wszystko, co mu robiono. Był ponoć jedynym dzieckiem, które nie płakało przy pobieraniu krwi ani przy usuwaniu cewnika. Po zabiegu wrócił do nas dopiero po 18:00, bo długo spał. 

Następna noc była o tyle łatwiejsza, że oboje spaliśmy, choć z częstymi przerwami. Ostatniego dnia Robert, uwolniony od kroplówki i cewnika, był już radosny i pełen energii jak zawsze.

Matka też człowiek?


Kiedy porównuję obecne standardy opieki szpitalnej nad dziećmi z tym, co pamiętam z własnego dzieciństwa i z opowiadań innych osób, widzę ogromną zmianę. Kiedyś nie było mowy o tym, żeby mama przebywała z dzieckiem 24 godziny na dobę. Pamiętam, że kiedy ja byłam w szpitalu jako dziecko, mama przyjeżdżała do mnie tylko na niezbyt długie odwiedziny. Cały pobyt był dla mnie jak takie trochę inne kolonie, choć ból i inne dolegliwości nie pozwalały nacieszyć się w pełni tymi "koloniami".

Znam też dosyć przerażające historie o przywiązywaniu dzieci do łóżek. I jeszcze gorsze, choć w te akurat nie do końca wierzę.

Cieszę się, że obecnie ta opieka szpitalna jest o wiele bardziej przyjazna dla dzieci. Myślę jednak, że mogłaby być przy tym nieco bardziej przyjazna dla rodziców przebywających z dziećmi.

W szpitalu, w którym byliśmy - a jest to jeden z najbardziej renomowanych szpitali dziecięcych w Polsce - rodzic ma całą listę praw i zakazów. Zacznę od zakazów. Nie wolno jeść na sali, na której leży dziecko. Nie wolno wnosić tam gorących napojów. Nie wolno korzystać z toalety znajdującej się w obrębie sali - toaleta dla rodziców jest w zupełnie innym miejscu, dość oddalonym od dziecięcego łóżeczka. Nie wolno wyrzucać zużytych pieluch do kosza znajdującego się na sali - kosz na pieluchy znajduje się... obok toalety dla rodziców. Nie wolno przynieść ze sobą składanego łóżka ani materaca, na którym rodzic mógłby spać.

Wszystkie te obostrzenia mają oczywiście mniej lub bardziej logiczne uzasadnienie i chodzi w nich przede wszystkim o to, żeby zapewnić hospitalizowanemu dziecku sterylne i bezpieczne warunki. Dla rodzica przebywanie w takich warunkach przez kilka dni wiąże się jednak ze sporym dyskomfortem. Zdaję sobie też sprawę z tego, że nie wszystkie z tych zakazów są przestrzegane i nawet personel medyczny mocno przymyka na nie oko, ja jednak założyłam z góry, że w miarę możliwości będę starała się przestrzegać każdego z nich.

Jeśli chodzi o prawa - to oczywiście, prawo do przebywania z dzieckiem 24 godziny na dobę, możliwość skorzystania z łazienki z prysznicem, z bufetu, z jadalni. Tylko te wszystkie możliwości niewiele znaczą w sytuacji, gdy opiekujesz się półtorarocznym dzieckiem i nie możesz zostawić go samego nawet na krótką chwilę, bo nie masz pewności, czy ono w tym czasie nie wyrwie sobie kroplówki. Ja miałam o tyle dobrze, że mąż był przy nas niemal przez cały czas i dzięki temu mogliśmy się zmieniać. Nie każda kobieta może liczyć na podobne wsparcie. Jednak na noc mąż musiał jechać do domu - szpital pozwala tylko jednemu z rodziców na siedzenie przy dziecku w nocy. Przez całą noc byłam więc zdana na siebie, z płaczącym dzieckiem, łapiąc chwile na sen w fotelu, który był wygodny najwyżej przez pierwszą godzinę.

To pewne, że każda kochająca matka zniesie liczne trudy i wyrzeczenia dla swojego dziecka, które jej potrzebuje. Ale każda matka to też tylko człowiek, organizm ludzki, który bywa słaby i zawodny. Ja jestem w ciąży. Dzięki Bogu, przechodzę ją bardzo lekko, nie muszę co chwilę biegać do łazienki, nie mdleję, nie słabnę, mam dużą wytrzymałość fizyczną i psychiczną. Mogło być dużo gorzej. Boję się myśleć, na ile wówczas mogłabym liczyć na wsparcie i pomoc ze strony personelu. Teraz nie mogłam.

Tej pierwszej nocy, kiedy Robert tak bardzo płakał, wielokrotnie przychodziły do nas cztery różne pielęgniarki. Żadna z nich nie zapytała ani razu o moje samopoczucie. Wiem, to nie ja byłam ich pacjentką. Nie liczyłam na ich pomoc, jedynie na gest życzliwości, kurtuazji. Przecież gdyby nie było mnie przy łóżku dziecka, to one musiałyby tam siedzieć, kołysać go w ramionach, śpiewać mu o szaroburych kotkach i pilnować, żeby nie ciągnął rurki od kroplówki.

Chciałabym w tym miejscu wyrazić ogromną wdzięczność cudownej pielęgniarce, która okazała mi wsparcie następnej nocy. Nawet jeśli jej troska dotyczyła głównie tego, żebym zmęczona nie upuściła dziecka, to jednak ona pierwsza zobaczyła we mnie żywą osobę. Dziękuję też z całego serca wspaniałemu chirurgowi, który nie tylko bardzo sprawnie przeprowadził zabieg, ale też był przez cały czas niezwykle uprzejmy i troskliwy. Idealny lekarz. Naprawdę, mam łzy w oczach, kiedy o nim piszę.

Dziękuję wszystkim, którzy okazali nam pomoc i serdeczność. Również pani pielęgniarce z sali zabaw, której gorliwość i próby ingerencji w zabawy dzieci dosyć działały mi na nerwy, ale po chwili doceniłam ogrom jej dobrych chęci.

Robert wrócił do domu zdrowy, silny i radosny. I to jest dla nas najważniejsze. Ja? Wyspałam się, odpoczęłam. Wczoraj miałam dość silny kryzys związany z bólem pleców, chwilami dosłownie nie mogłam się ruszyć. Musiałam odchorować noce spędzone w fotelu. Ale już czuję się dobrze. Powoli wracamy do normalności :)

czwartek, 12 lipca 2018

A jednak to chłopiec!


Słuchajcie, ostatnie badanie USG nie pozostawiło już żadnych wątpliwości: Robert będzie miał młodszego brata :)

"Królowa jest tylko jedna", powiedział mi lekarz. Czy się ucieszyłam? W zasadzie od początku mówiłam, że każda opcja będzie mieć swoje zalety. Lubię być matką syna, bycie matką dwóch synów będzie z pewnością jeszcze wspanialsze. Trochę mi było tylko żal pięknego imienia, które wybraliśmy z mężem dla spodziewanej córki. Jakoś zawsze łatwiej było nam wybrać imię dla dziewczynki.

Zaskoczenie


Z niezbyt racjonalnych powodów zawsze byłam przekonana, że będę mieć córkę. Moja mama ma dwie córki. Większość moich koleżanek z dzieciństwa miało siostry, nie braci. Moim światem rządziły dziewczynki. Kolegów oczywiście też miałam, jednak ta płeć żeńska zdecydowanie dominowała w moim otoczeniu. Moje ulubione bohaterki literackie dorastały i rodziły córki. Nawet jeśli miały również synów, to jednak w książkach zdecydowanie więcej uwagi poświęcono córkom. Oczywiście, wymyślane przeze mnie postaci również miały córki, żebym mogła o nich wymyślać kolejne opowieści, a potem te córki też miały córki... :) Potem dorosłam, przez jakiś czas pracowałam jako opiekunka do dzieci. Tak się złożyło, że miałam same podopieczne. W sumie cztery dziewczynki w wieku od 5 miesięcy do 6 lat. Chłopcami zajmowałam się dosłownie kilka razy, w wyjątkowych sytuacjach, i byli to już duzi, w miarę samodzielni chłopcy. Można powiedzieć, że miałam doświadczenie w opiece nad małymi dziewczynkami, za to nie miałam doświadczenia w opiece nad małymi chłopcami.

W mojej wyobraźni dziecko, które miałam kiedyś urodzić, zawsze było dziewczynką. Patrzyłam na mojego męża i myślałam sobie, jaka piękna będzie nasza córka z jego niebieskimi oczami i dołeczkami w policzkach. Widziałam w sklepie sukieneczki i obiecywałam sobie, że nasza córka będzie takie nosiła. Kiedy zaszłam w ciążę, byłam przekonana, że urodzę dziewczynkę. Wybraliśmy dla niej trzy różne imiona i długo debatowaliśmy nad tym, które z tych trzech będzie najlepsze, które najłatwiej zdrobnić, które pozwoli na obchodzenie imienin w jakimś sensownym dniu... Jednak już na USG I trymestru okazało się, że nasza dziewczynka trojga imion posiada wybitnie męskie cechy anatomiczne :)

Urodził się więc mały Robert. W jednej chwili oszaleliśmy na jego punkcie i już nikt nie myślał o tym, że kiedyś wyobrażaliśmy sobie jakąś dziewczynkę zamiast niego :) Przekonałam się, że opieka nad chłopcem nie jest wcale trudniejsza niż opieka nad dziewczynką, trzeba tylko trochę bardziej uważać przy zakładaniu pieluchy, żeby siusiak nie był zadarty do góry - inaczej całe ubranko mokre! Zobaczyłam też, jak wiele wdzięku ma w sobie malutki chłopiec, kiedy uśmiecha się rozbrajająco lub wtula się słodko w ramiona rodziców.

Ale kiedy zaszłam w drugą ciążę, to byłam już przekonana, że tym razem spodziewam się córki! Z początku nie ufałam przeczuciom - w końcu już raz mnie zawiodły. Jednak na USG I trymestru maleństwo wyglądało na dziewczynkę. Lekarz mówił nam co prawda, że nie należy się tym sugerować, bo jeszcze jest trochę za wcześnie na rozpoznanie płci. Ale my "wiedzieliśmy" swoje. Przecież Robert na tym etapie już pokazał, że jest chłopcem. Poza tym przebieg mojej drugiej ciąży różni się wyraźnie od tej pierwszej. Inne objawy, inne smaki. Mój wygląd też jest inny. Poprzednio nawet w piątym miesiącu zdarzało się, że ktoś nie zauważył brzuszka. Teraz moja ciąża była ewidentna i widoczna już w drugim miesiącu.

A jednak. Chłopiec.

Obawa


Moje obawy są tak irracjonalne, że nie wiem, czy uda mi się je opisać tak, byście na pewno mnie zrozumieli. Postaram się jednak. 

Najbardziej obawiam się, że nie będę umiała zobaczyć różnicy między moimi dwoma synami. Nie, nie boję się, że nie będę umiała ich rozróżnić :) To akurat będzie łatwe: rezolutny, biegający i wygadany blondynek to Robert, a łysy, bezzębny noworodek to jego młodszy brat. Chodzi mi o to, że dla mnie to będzie jak deja vu: drugi raz to samo, tak jakbym miała jeszcze jednego Roberta. Raczej na pewno będą do siebie bardzo podobni fizycznie. Czy będą mieć różne charaktery? Robert też jest jeszcze bardzo malutki. My uważamy, że ma fantastyczny charakter, ale tak naprawdę wiemy, że jego osobowość będzie się jeszcze dopiero kształtować. A większość jego cech, takich jak upór, niezłomność, ciekawość świata, przejawia tak naprawdę wiele dzieci w jego wieku. Bardzo możliwe, że jego braciszek będzie taki sam - zupełnie taki sam.

A może właśnie będę na siłę szukała w nich różnic, wpychała ich w szufladki zupełnie niezasłużenie? Będę twierdzić, że jeden jest pracowity, a drugi leniwy, jeden grzeczny, a drugi trudny, jeden wrażliwy, a drugi ma wszystko gdzieś, jeden odważny, a drugi się wszystkiego boi? Mniej lub bardziej świadomie wepchnę ich w te role, zamiast pozwolić im się rozwijać i kształtować po swojemu?

Wiem, że to mogą być bezsensowne obawy. W końcu tyle kobiet ma dwoje dzieci tej samej płci. Nie są identyczne. Ba, przecież nawet rodzice jednojajowych bliźniaków jakoś sobie radzą! Mimo wszystko, kiedy myślałam, że drugie z moich dzieci będzie dziewczynką, czułam się jakoś bardziej... gotowa.

Radość


Boże, to wszystko brzmi chyba, jakbym w ogóle się nie cieszyła? To nieprawda, cieszę się ogromnie! :) Będę mieć dwóch synków, dwóch braci. Na pewno będą ze sobą rywalizować, ale będą też się wspierać, wzajemnie mobilizować, uczyć się od siebie nawzajem. Będą się razem bawić w piratów, w policjantów, w strażaków, w kosmicznych wojowników, w co tylko zechcą. Będą grać razem w piłkę, ścigać się, walczyć na niby - na serio pewnie też, czasami... :) Czeka ich mnóstwo wspaniałych chwil spędzonych razem. No i zawsze każdy z moich synów będzie mógł powiedzieć "mam brata!".

A ja - nigdy (prawdopodobnie) nie będę musiała mierzyć się z wyzwaniem, jakim jest wychowanie dziewczynki.
Mimo wszystko świat nadal patrzy bardziej pobłażliwie na chłopców. Chłopcom więcej wolno. Od dziewczynki oczekuje się, że będzie grzeczna, ułożona, staranna. Jak miałabym tego dokonać? Wychować młodą damę, gdy sama jestem wszystkim, tylko nie damą? Nauczyć się zaplatać warkoczyki, dbać o to, by sukieneczka i rajstopki zawsze były w idealnym stanie? Natura wiedziała, co robi, obdarzając mnie chłopcami...

Nie będę nigdy musiała uczyć mojej córki tej przedziwnej równowagi między asertywnością a ostrożnością. Nie będę musiała tłumaczyć jej, że jeśli coś jej się stanie, to nie jest jej wina, ale mimo wszystko chciałabym, żeby uważała... Nie będę musiała uczyć jej, że jej ciało jest wspaniałe i nie jest powodem do wstydu, ale wolałabym jednak, żeby nim zbytnio nie epatowała, zwłaszcza w pewnych sytuacjach. Nie będę musiała szukać rozwiązań, jak jej to wszystko przekazać i nie dać się zapędzić w kozi róg przez jej pytania "ale dlaczego?", "ale przecież mówiłaś, że...?".

Nie będę musiała patrzeć, jak zmaga się z kompleksami, szukać sposobu, by jej w tym ulżyć i jednocześnie uspokajać samą siebie, że ona kiedyś zrozumie, że uroda nie jest najważniejsza na świecie.

Cieszę się, naprawdę. Nie spodziewałam się tego, wyobrażałam sobie, że będzie inaczej, ale teraz myślę, że moi trzej wspaniali mężczyźni - dwaj synowie i ich tata - to najlepsze, co mnie w życiu spotkało.

A dziewczynka... Może kiedyś będę miała wnuczkę? ;)



poniedziałek, 9 lipca 2018

Festiwal Kolorów - najczęstsze mity kontra fakty.


O Festiwalu Kolorów pisałam tutaj już raz, nieco ponad rok temu. Przez cały ten rok kolory stanowiły - i nadal stanowią - ogromnie ważną część mojego życia. To dla mnie nie tylko praca. To praca, którą uwielbiam, wykonywana wspólnie z fantastycznymi ludźmi, praca, w efekcie której powstają rewelacyjne, kolorowe, radosne, roztańczone imprezy, na które przychodzą tłumy pozytywnie zakręconych osób. Dobrze jest być częścią czegoś tak wspaniałego.

Mój entuzjastyczny stosunek do Festiwalu Kolorów sprawił, że nie do końca zdawałam sobie sprawę z różnych błędnych przekonań, które tu i ówdzie krążą na temat tych imprez. Teraz, kiedy już o nich wiem, chciałabym się odnieść do niektórych z nich.

Czy na Festiwalu Kolorów czci się hinduistyczne bóstwa?

NIEPRAWDA! Faktem jest, że korzenie kolorowych imprez sięgają do Indii i tamtejszego święta Holi, obchodzonego w pierwszy dzień wiosny. Jednak do Polski ta tradycja przywędrowała nie z Indii, a z zachodniej Europy. Jest to festiwal muzyczny, wolny od ideologii, otwarty dla każdego. Jego najważniejszą ideą jest radość i wspólna zabawa :)

Czy proszki Holi są aby na pewno bezpieczne?

TAK!
 Ich skład to: talk, mąka kukurydziana oraz naturalne barwniki (ok. 5%). Są regularnie i dokładnie badane, posiadają wszystkie potrzebne unijne certyfikaty świadczące o ich nietoksyczności i bezpieczeństwie dla zdrowia. Reagują dobrze ze skórą. Nie są palne.

Pojawiają się nieraz pytania, czy Kolory Holi są bezpieczne dla osoby na diecie bezglutenowej. Talk jest bezpieczny. Mąka kukurydziana jest natomiast zalecana jako zamiennik mąki zawierającej gluten dla osób z celiakią, jednak jak wiadomo kukurydza także zawiera białka należące do grupy glutenu i są sytuacje, w których ona także może uczulać. Naturalne barwniki pozyskiwane są z roślin, dlatego nie możemy zagwarantować, że te nie mają w sobie glutenu. Barwniki jednak stanowią tylko ok 5% kolorku, więc nie powinny sprawić większego problemu. Podsumowując, kolory powinny być bezpieczne dla osób na diecie bezglutenowej, ale zalecamy ostrożność i konsultację z lekarzem jeśli wystąpiłyby jakiekolwiek objawy nietolerancji glutenu.

Czy jak pójdę na Festiwal Kolorów, to wrócę umorusany/a od stóp do głów?

TAK i NIE. Ja osobiście bardzo lubię się kolorowo wybrudzić na Festiwalu Kolorów, mam jednak świadomość, że nie każdemu to odpowiada. Niektórzy przychodzą, by się dobrze bawić, ale po wszystkim nie chcieliby robić sensacji na ulicy. Wystarczy stanąć nieco z boku, nie mieszać się w skaczący pod sceną tłum - i jesteśmy nietknięci!
Tak naprawdę trzeba się nieźle postarać, żeby wybrudzić się tak jak te osoby na zdjęciu:

Na zdjęciu my z prowadzącą Pytanie na Śniadanie, Marceliną Zawadzką

Czy moje ubrania będą się nadawały tylko do wyrzucenia? :)

NIEPRAWDA! To nie jest farba ;) Kolory Holi mają konsystencję pudru, który można nawet dość łatwo strzepać z materiału, jeśli jest w niewielkiej ilości. Z łatwością schodzą z ubrań i z ciała. Przetestowane na własnej skórze, i to nieraz!

Czy jest możliwość, że zdjęcie zrobione mi na Festiwalu Kolorów zostanie opublikowane w sieci?

TAK. Kiedy bierzesz udział w imprezie masowej, możesz pojawić się w relacji zdjęciowej z tej imprezy jako część publiczności. Jednak w sytuacjach, gdy zdjęcie przedstawia tylko jedną osobę, a ta osoba nie życzy sobie, by jej twarz widniała w galerii, bez wahania (choć nieraz z żalem) usuwamy takie zdjęcie.

Czy Festiwal Kolorów to impreza tylko dla dzieciaków?

A SKĄD! Ze mnie na przykład żaden dzieciak ;) Festiwal Kolorów to impreza bez ograniczeń wiekowych, mile widziani są i najmłodsi, i najstarsi, wszyscy w wieku od 0 do 100 i jeszcze starsi :) Prawdą jest, że średnia wieku bawiących się osób jest z reguły dość niska, ale zawsze znajdą się również nieco starsi amatorzy kolorowej zabawy :)


A teraz poważniej - czy na Festiwalu Kolorów grozi mi jakieś niebezpieczeństwo?

Niech to będzie jasne: żaden organizator masowej imprezy nie da Ci stuprocentowej gwarancji, że nic złego nie ma prawa Ci się przydarzyć. W końcu nawet na prostej drodze można się potknąć i złamać nogę - tak, to również sprawdziłam na własnym ciele ;)

Organizatorzy Festiwalu Kolorów robią wszystko, co w ich mocy, by uczestnicy imprezy mogli czuć się bezpiecznie. Teren imprezy jest monitorowany przez ochronę, na miejscu jest straż pożarna i służby medyczne. Zależy nam na tym, żebyście bezpiecznie wrócili do domu :)

Czy każda kolorowa impreza to Festiwal Kolorów?

Oj, NIEPRAWDA. Choć może byśmy tego chcieli ;) Każda dobra inicjatywa szybko znajduje naśladowców, tak też było i w tym przypadku. Nieraz słyszymy o kolorowych imprezach, z którymi nie mamy nic wspólnego. Bywa to kłopotliwe, bo nie możemy ręczyć za jakość tych imprez ani stosowanych podczas nich proszków Holi. W razie jakichkolwiek wątpliwości: jedyny prawdziwy Festiwal Kolorów to Festiwal Kolorów! :)

Pełny wykaz imprez dostępny jest zawsze na stronie www.festiwalkolorow.pl. W tym roku będzie kolorowo jeszcze w następujących miastach:

14.07 Cieszyn
21.07 Rzeszów

15.08 Gorlice
19.08 Szczecin
25.08 Giżycko
26.08 Częstochowa

08.09 Opole

Na deser mam dla Was ciekawostkę: nagranie z odcinka programu Pytanie na Śniadanie, w którym opowiadamy o naszych imprezach :) Zobaczcie, jak świetnie się bawiliśmy!

http://pytanienasniadanie.tvp.pl/37575808/wielki-pojedynek-na-kolory-indyjskie-swieto-holi
http://pytanienasniadanie.tvp.pl/37575841/wielki-pojedynek-na-kolory-indyjskie-swieto-holi-final



czwartek, 5 lipca 2018

"Żółte oczy krokodyla" i inne książki Katherine Pancol.


"Niech pani mnie dobrze posłucha... Jeżeli ja nie uwierzę w siebie, to kto we mnie uwierzy? Jeżeli ja nie jestem w stu procentach pewna siebie, to kto będzie? Trzeba pokazać ludziom, że jesteśmy wspaniałe, bo w przeciwnym razie nie będą o tym wiedzieć."

To cytat z trzeciej części trylogii Katherine Pancol, z książki zatytułowanej "Wiewiórki z Central Parku są smutne w poniedziałki". Doskonale oddaje on jednak charakter i przesłanie całej serii. 

Jakiś czas temu przyszło mi do głowy, że chętnie porozmawiałabym z kimś o książkach Katherine Pancol, zwłaszcza o pierwszej części trylogii - "Żółte oczy krokodyla". Jednak niewiele osób spośród moich znajomych czytało te książki. A szkoda, bo mimo pewnych wad, o których wspomnę później, są to świetnie napisane książki, które czyta się dosłownie jednym tchem.

"Żółte oczy krokodyla"


To historia dwóch sióstr, mieszkanek Paryża. Josephine, niepozorną pracownicę naukową, matkę dwóch dorastających córek poznajemy w bolesnym momencie, gdy niespodziewanie opuszcza ją mąż. Dla kobiety, zupełnie nieświadomej kryzysu w ich małżeństwie, jest to cios w samo serce. Na domiar złego okazuje się, że nie wiedziała o czymś jeszcze: o potężnym długu zaciągniętym przez męża. Josephine musi szybko znaleźć dodatkowe źródło dochodu, aby utrzymać siebie i swoje córki.

Jej starsza siostra, Iris, ma z kolei wszystko. A przynajmniej tak się wydaje. Jest piękna, bogata, obraca się wśród elit, nie brakuje jej pewności siebie. Doskwiera jej jednak nuda. Jej małżeństwo coraz bardziej przypomina sztuczny, papierowy układ niż prawdziwą relację dwojga ludzi - Iris zaczyna nawet podejrzewać męża o homoseksualizm. Brakuje jej zajęcia, czegoś, co doda jej życiu treści i sprawi, że ludzie zaczną traktować ją poważniej i zobaczą w niej coś więcej niż tylko znudzoną bogaczkę. 

Pewnego dnia Iris wpada na pomysł, którego realizacja może pogodzić potrzeby obu sióstr. Bez wahania składa Josephine przedziwną propozycję współpracy. Josephine napisze powieść, ale cały świat będzie myślał, że autorką jest Iris. Josephine otrzyma wszelkie finansowe korzyści wynikające z faktu wydania książki. Iris zyska sławę i zaszczyty przynależne autorce bestsellera. Bo to, że jej siostra napisze bestseller, jest dla Iris oczywiste.

Sama Josephine, która do tej pory pisała jedynie prace naukowe, jest nastawiona o wiele bardziej sceptycznie do tego pomysłu. Nie wierzy w swoje możliwości, nie chce też popełniać oszustwa, dlatego w pierwszej chwili odmawia. Jednak perspektywa wyjścia z finansowej katastrofy, a także wewnętrzny impuls pchający ją do pisania sprawia, że Josephine zgadza się na układ. Niespodziewanie dla samej siebie odkrywa, że pisanie jest jej prawdziwą pasją, a powieść, pisana początkowo tylko i wyłącznie dla pieniędzy, staje się wyjątkowo bliska jej sercu.

Jak rodzi się talent


"Żółte oczy krokodyla" to tak naprawdę jedna z wielu opowieści o tym, jak zahukana, nieświadoma swoich zalet kobieta, która nagle musi walczyć o przetrwanie, w efekcie rozwija skrzydła i przekonuje samą siebie o tym, ile tak naprawdę jest warta. Jest to przy tym wyjątkowo przyjemna lektura, w której każda postać jest żywa, każdą łatwo sobie wyobrazić i polubić lub chociaż zrozumieć motywy jej postępowania. Wyjątkowo pięknie opisana jest trudna relacja Josephine z jej starszą córką, Hortense, która obwinia matkę o odejście ojca i w ogóle uważa ją za życiową niedorajdę. Jednak, gdy sytuacja tego wymaga, Hortense staje po stronie matki.

Jeśli lubicie książki naszpikowane życiowymi mądrościami i pięknymi zdaniami, które warto sobie wynotować i zapamiętać - znajdziecie coś dla siebie w każdej części tej trylogii. Zdanie cytowane przeze mnie na początku tego tekstu jest jednym z wielu równie mądrych kwestii wypowiadanych przez bohaterów książki lub też rzucanych mimochodem przez narratora. 

Dla mnie, jako osoby zainteresowanej pisaniem, wyjątkowo przyjemnym wątkiem było stopniowe odkrywanie talentu Josephine i radości, jaką daje jej tworzenie. 

Żywot świętej Josephine


Jaki jest problem z książkami Katherine Pancol? Myślę, że taki sam, jak z większością książek autorów decydujących się na pisanie cyklu, sagi. To, co drażniło w pierwszej książce, drobny błąd lub zabieg literacki autora, w następnej książce irytuje już mocno, a pod koniec cyklu wpływa już znacząco na naszą całościową ocenę.

Co drażniło mnie? Bez wątpienia najbardziej - sztywny, rysowany grubą krechą podział postaci na dobre i złe, czarne i białe, bez odcieni szarości. Jak w bajkach. Właściwie to gorzej niż w bajkach - bo kryteria stosowane przez Pancol wydają mi się niekiedy mocno niesprawiedliwe.

Dobrą jest oczywiście Josephine. Przedstawieniu jej jako nienagannie moralnej i niemal świętej nie szkodzi nawet fakt, że stopniowo zaczyna ona pałać uczuciem do męża siostry. To nic, przecież to małżeństwo było i tak nieudane, poza tym Iris jest zła, a w każdej bajce złe siostry muszą ponieść porażkę i stracić wszystko.

Iris jest zła, autorka właściwie nie pozostawia czytelnikowi wyboru w kwestii oceny postępowania Iris. Zostaje ona jednoznacznie uznana za oszustkę i manipulatorkę, która dosłownie ukradła siostrze jej dzieło. Nie ma znaczenia, że obie siostry zgodziły się na ten układ i że zakładał on korzyści dla każdej z nich, a Josephine zyskała w efekcie nawet więcej, niż się spodziewała - odkryła swój talent i pasję, wzrosło jej poczucie własnej wartości. Iris jest zła, egoistyczna i musi ponieść karę.

Złą postacią jest również Henriette, matka Iris i Josephine. To prawdziwy diabeł w spódnicy. Bezduszna, nieuczciwa, kochająca tak naprawdę tylko jedną córkę, oczywiście tę piękną i odnoszącą sukcesy. Josephine boryka się z traumą z dzieciństwa, kiedy to w obliczu zagrożenia życia jej i Iris, matka bez wahania zdecydowała się ratować Iris. Cudem uratowano je obie.

Bardzo żałuję, że autorka poszła tutaj - tak uważam - na łatwiznę i kazała stanąć przed tym dramatycznym wyborem złej matce, która i tak kochała tylko jedną ze swoich córek. Szkoda, że Pancol nie zdecydowała się na odważniejszy zabieg literacki - na postawienie w takiej sytuacji matki, która jest dobra, troskliwa i kocha obie córki tak samo. Czyli, nie szukając daleko, Josephine. Gdyby to ona musiała zdecydować w jednej chwili: ratować życie Hortense czy młodszej Zoe? Bo jeśli nie dokona wyboru, to straci je obie? Potem zaś musiałaby już zawsze żyć z tym wyborem. Być może musiałaby kiedyś wytłumaczyć się z niego córce, może obu córkom, jeśli również udałoby się uratować je obie. Dlaczego ratowałam twoją siostrę, nie ciebie? 

Podobne uproszczenia i rozwiązania niczym z bajek sprawiają, że historia wydaje się dość naiwna i nierealna, a święta Josephine traci nieco sympatii, którą zaskarbiła sobie u czytelnika na samym początku. Przynajmniej tak to działa w przypadku takiego przekornego czytelnika jak ja ;)

Czy polecam tę książkę?


Bardzo, bardzo, bardzo. Polecam zresztą cały cykl. Mimo naiwności, bajkowości i uproszczeń, jest to kawałek naprawdę dobrze napisanej i krzepiącej literatury.