piątek, 31 maja 2019

"Zrozumiesz, jak będziesz mieć swoje dzieci!"


Zgodnie z zapewnieniami wielu osób, w ciągu ostatnich dwóch lat i prawie sześciu miesięcy powinnam była posiąść całe pokłady tajemnej wiedzy niedostępnej dla ludzi bezdzietnych. Czy ją posiadłam, to jeszcze nie wiem. Wydaje mi się, że człowiek, na którego naraz spłynęło tyle wiedzy, powinien czuć się w jakiś sposób, nie wiem, oświecony? Olśniony? Czy może raczej powinien czuć, że oberwał jakimś tępym narzędziem w łeb? To ostatnie się czasem zdarza...

Ja w ogóle czuję się dziwnie, kiedy ktoś mi mówi, że będę coś wiedziała, czy że coś zrozumiem. To jest trochę takie uczucie, jakby ktoś lepiej ode mnie wiedział, co się dzieje (lub będzie działo) w mojej głowie. Pochlebiam sobie, że na ogół mam nad nią dość dobrą kontrolę, a tu nagle okazuje się, że jest (lub będzie) w niej jakiś nieznany obszar, który inni znają lepiej niż ja. Przerażające, nie?

Z drugiej strony - sama czasem spoglądam na moje bezdzietne znajome i chcę, czy nie chcę, pojawia się myśl: one nie mają o tym pojęcia! Nie twierdzę, że jeszcze. Przecież nie wiem, jak ułoży im się życie, i czy w ogóle będą chciały/mogły mieć dzieci. A może nawet, jak będą te dzieci miały, to ich macierzyństwo może wyglądać inaczej niż moje, i może nauczy je czegoś zupełnie innego niż moje nauczyło mnie.

No właśnie, to czego ja się nauczyłam? Co zrozumiałam, kiedy już mam dzieci?

1. Że moje dziecko będzie tak robiło.


Możliwe, że wszystkie wpadamy w tę pułapkę. Widzimy źle zachowujące się dziecko i jesteśmy przekonane, że ta mama musi robić coś źle, przecież wystarczy trochę miłości, cierpliwości, tłumaczenia... Aha, jasne.

Histeria z byle powodu - zaliczona. Cały dzień o misce płatków z mlekiem - zaliczony (obawiam się, że niejeden). Wyrażanie swojej frustracji poprzez miotanie ciosów na prawo i lewo - zaliczone. Brzydkie słowo ze słodkich małych usteczek - zaliczone (moja wina, biję się tutaj w magazyn mleka). Rzucanie się na podłogę - zaliczone. Wrzaski w miejscu publicznym - zaliczone.

Przy czym jest to dokładnie to samo dziecko, które na co dzień zachwyca wszystkich wokół swoją pogodną naturą, spokojnym i rozsądnym zachowaniem, zdrowym apetytem, serdecznością i czułością wobec brata, w ogóle anioł, nie dziecko. I pewnie dokładnie tak samo jest z tymi wszystkimi nieznośnymi dziećmi, które nieraz wzbudzają Waszą irytację w autobusie, na ulicy, w sklepie... One też mają swojego Doktora Jekylla, to tylko Wy mieliście nieszczęście trafić na Mr Hyde'a.

2. Że ja będę tak robiła.


Kto dał dziecko tej matce? Przecież ona go chyba nawet nie lubi... Tak nieprzyjemnie się do niego odezwała w tej jednej, jedynej minucie, kiedy ją widziałam! W ogóle się nim nie interesuje, gapi się tylko w telefon... W końcu kiedy na nią patrzyłam, miała akurat telefon w ręce.

Wiecie, ilekroć widzę, jak któraś ciocia bawi się z moim synkiem, mam taki chwilowy wyrzut sumienia. Dlaczego ja taka nie jestem? Dlaczego to ona, nie ja, ma uśmiech dookoła twarzy, niezgłębione pokłady energii, i tak ładnie do tego mojego synka mówi, tak aktywnie, tyle w niej chęci, inicjatywy... Po czym dociera do mnie, że ona zaraz pójdzie do domu i będzie miała święty spokój, a mnie musi starczyć energii jeszcze do wieczora, aż ich umyję i położę spać. Może więc dobrze, że oszczędzam siły.

Tak, bywam zmęczona, bywam wkurzona, bywam nieobecna, przyznaję się do większości matczynych grzechów, na szczęście nie do wszystkich.

3. Że to nie fikcja i nie przesada - to rzeczywistość!


Wierzcie lub nie, ale istnieje taka kategoria żartów, które śmieszą tylko matki (i czasem ojców). Jeden z nich brzmi na przykład: "Idzie weekend, to sobie odpoczniesz".

Kiedy oglądam filmy, które ukazują macierzyństwo w krzywym zwierciadle, to się zastanawiam, gdzie do choinki jest to zwierciadło. Przecież to cała prawda. Dzieci tak robią. Matki tak mają. I to wcale nie jest coś strasznego. Że dziecko nie dało jej spać? Ojej, no rzeczywiście. Przecież potem spała!

4. Że czasami po prostu się nie chce.


Impreza? Ja już byłam na imprezie. No, dzisiaj, przed południem, skoczyłam na zakupy do owada...

Kiedy stałam się mamą, włączyła mi się swego rodzaju zadaniowość. Trzeba zrobić. Trzeba nakarmić, umyć, posprzątać. Im dziecko jest starsze, tym więcej trzeba, ale to też jest fajne, bo wprowadza różnorodność, urozmaicenie. No i pewnego dnia, kiedy zrobisz już wszystko to, co trzeba, możesz zająć się czymś, co zrobić można. Dla rozrywki, dla przyjemności, bo fajnie, bo lubisz.

I w Twojej zmęczonej, olśnionej tępym narzędziem głowie pojawia się ta myśl: "Ale po co?".

To wcale nie jest tak, że przed urodzeniem dzieci nie bywałam zmęczona. Bywałam, nawet bardziej. Czasem się zarywało noce przed egzaminami, czasem się pracowało po godzinach... Ale potem odpoczynek ustalało się na własnych zasadach. Teraz w czasie odpoczynku nadal trzeba. Czasem po prostu się nie chce robić innych rzeczy niż to, co trzeba.

Aha, oprócz tego, co trzeba jest też to, co robić warto. Rozwijające, cenne aktywności, ważne dla mamy, dla dzieci, dla całej rodziny. Przeważnie czas odpoczynku od tego, co trzeba wypełnia to, co warto. Oczywiście, spać też warto ;)

A czego jednak nie zrozumiałam?


Nie zrozumiałam nigdy, i nie chcę rozumieć, że można bić dziecko, poniżać i krzywdzić dziecko, traktować je przedmiotowo, nie szanować, spełniać za ich pomocą swoje zachcianki, nie dbać o ich zdrowie... Tego nigdy nie zrozumiem.

Wbrew różnym złotym myślom, nie zrozumiałam, czym jest prawdziwa miłość. Nie zrozumiałam, bo wiedziałam to już wcześniej. Macierzyństwo pokazało mi pewien nowy wymiar miłości, jednak nie przekreśla ani nie umniejsza tego wszystkiego, co wiedziałam o niej wcześniej.

W ogóle ja wcale nie uważam, że tylko matka może kochać taką miłością, jaką ja kocham moje dzieci. Skąd! Ja nawet nie uważam, że jestem jedyną osobą, która może kochać w ten sposób te konkretne dzieci. Może kiedyś mnie zabraknie, w końcu nigdy nie wiadomo, ile komu będzie dane pożyć. Wierzę, że wówczas znajdzie się ktoś, kto da im tę miłość taką, jaką ja im daję.


Pozdrawiam serdecznie wszystkie mamy i nie-mamy! 

piątek, 24 maja 2019

Moje dziecko powiedziało, moje dziecko zrobiło.

Taka sytuacja: jesteśmy sobie w restauracji w centrum Krakowa, przy stolikach mnóstwo ludzi. Robert, który już mniej więcej od dwóch miesięcy pięknie korzysta z nocnika, wychodzi razem ze mną z łazienki i dumny jak paw oznajmia całej restauracji:
- Sikałem! Sikałem!
- Brawo, gratuluję - odpowiada mu z pełną powagą miła pani przy sąsiednim stoliku.
Sama nie wiem, co jest dla mnie zabawniejsze: cała ta sytuacja czy fakt, że dopiero po drugim "sikałem" zorientowałam się, że dzieje się coś, co dość znacząco odbiega od społecznych standardów. No, przecież to normalka, dziecko informuje, że sikało...

Wraz z rozwojem mowy Roberta przybywa w naszym domu anegdotek i dialogów, które bardzo chcemy zapamiętać, choć mamy też świadomość, że pamięć jest ulotna. Może za kilka, kilkanaście lat zajrzę do tego tekstu i wówczas wrócą do mnie wspomnienia, jak zabawnie i jak nieraz wzruszająco bywało z tym naszym dwulatkiem.

Tata pijak!


To całe szczęście, że nie widziała nas opieka społeczna, kiedy z dwójką dzieci odwiedziliśmy nasz ulubiony plac zabaw, a Robert biegł podekscytowany w stronę piaskownicy i powtarzał z radością "Tata, pijak! Tata, pijak!". Obawiam się, że wzbudził tym pewną konsternację u osób siedzących na ławce. Robertowi nie chodziło jednak o diagnozę problemów z zażywaniem substancji wyskokowych u swojego ojca. Robert cieszył się, bo widział w piaskownicy piach.
- No i już wiadomo, na co idzie 500+ - stwierdziłam, licząc trochę na to, że zaniepokojone osoby z ławeczki nadal nas słuchają.


Zabij! 


Warto pamiętać o tym, że choć Robert mówi coraz więcej i coraz lepiej, niektóre słowa nadal sprawiają mu dużą trudność. Szczególnie, jeśli pojawiają się w nich litery takie jak rz, sz, cz... Czyli na przykład słowo "zabierz". Ostatnia głoska jest niewymawialna, wychodzi więc coś w stylu "zabiej", a jak to brzmi, to łatwo się domyślić.
- Tato, zabij mamie!
- Zabij braciszka!
- Zabij to! Zabij to!
Cóż, trzeba po prostu pamiętać, skąd się to bierze i nie doszukiwać się złych intencji u niewinnego dziecka :)


Sceny braterskie


Robert zasadniczo rozumie, że braciszek jest jeszcze malutki i nie potrafi tego wszystkiego, co on. Czasem jednak dochodzi do sytuacji, które dla nas, dorosłych, wydają się zabawne, choć dla małego człowieka muszą być dosyć frustrujące.

Michał leży sobie na swojej macie, trzyma w rączce książeczkę Roberta i wymachuje nią góra-dół, bo nic innego jeszcze z nią zrobić nie umie. Prawdopodobnie nie wie nawet, że jest to książeczka. W tym samym momencie Robert ciągnie z całej siły za drugi koniec książeczki i coraz bardziej płaczliwie rozkazuje:
- Oddaj! Oddaj! Oddaj!
A ty, rodzicu, próbujesz zachować powagę, kiedy ruszasz z interwencją.


Albo tak:
- Chodź tu, Braciszek! - Robert ciągnie Michała za rączkę. - Nie chcesz, Braciszek?
- On chce, Kochanie, on tylko jeszcze nie umie!
- Ech!... - Robert wzdycha teatralnie w odpowiedzi.

Robert jest jednak niezwykle troskliwym i kochającym bratem. Świadczą o tym liczne jego zachowania, jak choćby ostatnio, kiedy wróciliśmy dość późno do domu. Michał płakał w swoim foteliku. Robert siedział obok w drugim foteliku i czekał, aż rozepnę jego pasy. Potem mógł wysiąść z auta i razem ze mną iść już do domu, a wiem, że nie mógł się tego doczekać. On jednak wolał zostać w samochodzie. Przysiadł się do płaczącego Michała i zaczął go uspokajająco głaskać po główce.

A czasem śpiewa mu kołysanki. Zresztą, mnie też je śpiewa.

Kołysanka


Któregoś wieczoru Robert bawił się ze mną na łóżku. W pewnym momencie ziewnęłam, bo byłam już trochę zmęczona. On wtedy popchnął mnie delikatnie na poduszkę, a jak się położyłam, zaczął mnie z czułością głaskać po głowie.
- A-a-a, kotki pać... - zaśpiewał pięknie i melodyjnie, cały czas mnie głaszcząc.
"Pać" to oczywiście "spać", poza tą drobną modyfikacją kołysanka, którą im nieraz śpiewam, została przez niego odtworzona perfekcyjnie. To była chyba jedna z naszych najbardziej wzruszających wspólnych chwil!


A jakie zabawne lub wzruszające słowa padły ostatnio z ust Waszych dzieci? 

czwartek, 16 maja 2019

STRASZNY tekst o porodzie! Czyli: nikt nie powiedział, chociaż każdy wiedział.


Kiedy zostajesz blogerką piszącą o macierzyństwie, na starcie pojawia się dylemat: jak pisać? Pokazywać piękno macierzyństwa czy wręcz przeciwnie, jego gorsze strony? Kreować się na wspaniałą mamę, która zna się na rzeczy, czy śmiało przyznawać się do swoich porażek? Raczej zachęcać, czy raczej przestrzegać?

Myślę, że taki dylemat dotyczy nie tylko blogujących mam, ale w ogóle wszystkich mam, które mają w swoim otoczeniu kobiety dopiero przygotowujące się do macierzyństwa. Co im powiedzieć? Przecież one i tak mogą sobie tylko wyobrażać, jak to jest. I wcale nie wiadomo, czy będą miały tak samo jak Ty. W moim przypadku wiele obaw nigdy się nie sprawdziło, często byłam straszona na wyrost. Te wszystkie legendy o nieprzespanych nocach! Kurczę, ja śpię. Każdej nocy. Czasem zdarzy się pobudka, ostatnio nawet często, ale potem po prostu śpimy dalej. Nauczyłam się w ogóle nie traktować tych pobudek w kategorii zakłócenia snu.

Albo teksty o zimnej kawie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale ja zawsze piję ciepłą.

Jednak nie wszystkie strachy były na wyrost. Zdarzyło się i tak, że było wręcz przeciwnie: zapewniano mnie, że nie ma się czego obawiać, a w moim przypadku okazało się, że jednak było. To dotyczy przede wszystkim obu moich porodów.

Nikt nie powiedział...


"Nie chciałam Cię straszyć", napisała mi przyjaciółka po moim pierwszym porodzie. "Uważam, że dobre nastawienie ma też znaczenie".

Oczywiście, że to rozumiem. Co więcej, sama tak robię. Po co mam straszyć młodą mamę, że może być tak, że będzie rodziła całą noc w bólu, a potem i tak ją potną? Przecież znam całe mnóstwo kobiet, którym oszczędzono takich przeżyć. Znam dziewczyny, które nawet się nie zorientowały, że już rodzą, bo nic nie bolało. Znam dziewczyny, dla których skurcze porodowe były bardziej drażniące niż bolesne. Skoro to się zdarza, to po co od razu nastawiać się, że będzie strasznie?

Ja miałam dobre nastawienie. W końcu zawsze byłam odporna na ból. Próg wytrzymałości mam duży. Dlaczego żałuję, że jednak nikt mnie nie ostrzegł? Bo po porodzie, jednym i drugim czułam, że zawaliłam (po drugim czułam to trochę krócej). Bo skoro miało być łatwo, miało być dobrze, a nie było, to chyba musiałam zrobić coś nie tak. Jak to ja. I od razu w myślach wyświetlała mi się cała lista innych rzeczy, z którymi ludzie na ogół nie mają problemu, a ja jakoś mam.

W każdym razie, po tym pierwszym porodzie wiedziałam już, że rodzenie siłami natury to niekoniecznie moja specjalność, byłam za to dość entuzjastycznie, a na pewno spokojnie nastawiona do cięcia cesarskiego. Już wiedziałam, że czasem trzeba, że to też poród równie dobry jak naturalny, że czasem ratuje życie. Już wiedziałam, że nie boli...

Z historią podobną do mojej spotkałam się raz, to znaczy raz, zanim to przydarzyło się mnie. Wyczytałam ją jeszcze jako dziecko w którejś gazetce u babci lub cioci, wiecie, w tych kolorowych czasopismach. Było to opisane jako sensacja, coś nieprawdopodobnego, sytuacja jedna na milion. Oczywiście opis zrobił na mnie wielkie wrażenie. Po porodzie wracał do mnie jak bumerang.

Już wiecie, prawda?

Znieczulenie nie zadziałało.


Tak, poczułam, jak rozcina mnie skalpel.
Nawet pisanie o tym boli.
Wiedziałam, że może być różnie już w chwili, gdy anestezjolog miał jakieś przedziwne kłopoty ze zrobieniem mi zastrzyku. Naprawdę, za pierwszym razem poszło za jednym wkłuciem, a przecież nie było dużo czasu, bo już rodziłam od dawna. Teraz - niby na spokojnie, proszę usiąść, wypiąć plecy - a próbował się wkłuć chyba ze cztery razy. Podobno mogło być tak, że po pierwszym zastrzyku zrobił mi się jakiś zrost i znieczulenie poszło bokiem... Wytłumaczenie dobre jak każde.

Zaczęłam wpadać w panikę, kiedy usłyszałam pytanie "Czy nogi robią się ciepłe?", pytanie rzucone od niechcenia, z pełnym przekonaniem, że musi być dobrze - a moja odpowiedź brzmiała "nie". Potem przez dłuższy czas trwało ustalanie, czy ja jeszcze czuję, czy już nie czuję, aż wreszcie z jakiegoś powodu lekarz uznał, że chyba jednak już nie czuję.

Powiem Wam, że nie od razu się zorientowałam. Pewnie trudno w to uwierzyć, bo jak można się nie zorientować, że jest się rozcinanym bez znieczulenia? Jednak jest coś takiego jak szok. Poza tym wmawiałam sobie, że musi być dobrze. To, co czułam, brałam za zwykły dyskomfort, ale w którymś momencie poczułam, że więcej nie jestem w stanie wytrzymać... Zaczęłam machać nogami, które podobno miały być już nieruchome. Wtedy wszyscy się zorientowali, co się dzieje. Dostałam narkozę.

Generalnie operacji pod narkozą nie polecam, bo rurka do oddychania bardzo podrażniła mi gardło i ciągle chciało mi się kasłać, a na brzuchu miałam świeżą bliznę. Ale to nie było najgorsze. W gorszym stanie była moja psychika. Zanim jakoś to poukładałam w głowie, na zmianę wyrzucałam sobie, że nie wytrzymałam zwykłego cięcia cesarskiego - a w innych chwilach przeżywałam strasznie fakt, że zostałam rozcięta żywcem, rozcięta żywcem, jak ta kobieta z artykułu! Naprawdę nie było łatwo sobie z tym poradzić. Po kilku dniach pogodziłam się z tym, co się stało. Ale nigdy, już nigdy nie chcę rodzić. 

...a każdy wiedział.


Przed wyjściem ze szpitala zdążyłam usłyszeć cztery historie podobne do mojej. Nie, nie byłam wcale długo w tym szpitalu. Nagle się okazało, że każdy zna jakąś kobietę, którą operowano na żywca, albo przynajmniej każdy zna kogoś, kto zna kobietę, którą operowano na żywca.

Serio, jak tu nie przestrzegać, jak nie straszyć, skoro wychodzi na to, że to całe znieczulenie to jakaś loteria - raz działa, a raz nie? Zrobił mi się zrost, jak często po takim zastrzyku robi się zrost? Nie brzmi to jak coś bardzo nietypowego.

Nie dziwi mnie to, że takie historie wychodzą na jaw dopiero po fakcie. Bo przecież kto miałby z czystym sumieniem opowiadać takie straszne rzeczy kobiecie w ciąży? Codziennie przeprowadza się setki cesarek, z pewnością zdecydowana większość z nich przebiega bez zarzutu. Kto mógł przewidzieć, że będzie tak źle? Nikt.

Wiem, że straszę Was teraz.
Wiem, że może mnie czytać kobieta w ciąży.
Ale może mnie też czytać kobieta, która potrzebuje zrozumieć, że naprawdę, czasami coś przebiega niezgodnie z planem i nie dzieje się tak dlatego, że to z nią jest jakiś problem.

Czasami porody nie są dobre.
Czasami cesarka nie przebiega zgodnie z planem.
Czasem nie nakarmisz swojego dziecka piersią. Choć wiele problemów z laktacją da się rozwiązać, to jednak nie wszystkie.
Czasem Twoje dziecko nie da Ci przespać nocy przez dobre kilka lat.
Może być tak, że Twoje dziecko nie będzie zdrowe.
Może się zdarzyć, że nie przed wszystkim je uchronisz.
Możesz mieć depresję. Możesz nie poczuć instynktu macierzyńskiego. Możesz złościć się na swoje dzieci.

Nie jesteś jedyna. Nie jesteś sama. Wszystko jest z Tobą w porządku. Twoje macierzyństwo nadal może być piękne.

Historia pierwszego porodu jest tutaj:
https://szczesliwavii.blogspot.com/2017/03/nie-ty-jedna-miaas-taki-porod.html

poniedziałek, 13 maja 2019

Mt 25,40 - czyli o atakach na Kościół i o edukacji seksualnej.


Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). 


Słowa z Ewangelii św. Mateusza powinny zamykać usta wszystkim tym, którzy chyba jeszcze nie rozumieją, na czym tak naprawdę polega aktualny dramat w Kościele. Dziwię się, że to tak nie działa. Chyba mam w sobie jeszcze sporo naiwności.

To dla mnie bardzo specyficzny moment, by pisać o Kościele. Wczoraj odbył się chrzest Michasia. Wiele osób z oburzeniem i rozczarowaniem odchodzi od Kościoła, a ja właśnie wprowadzam do niego mojego synka. Bo wierzę w Boga, wierzę w człowieka, wierzę w zmiany i kolejne szanse. Wierzę w wyciąganie wniosków. Wierzę, że Kościół moich dzieci będzie inny niż ten, którego obraz wyłania się z dokumentu "Tylko nie mów nikomu". 

Księża i zepsute telefony.


Często dzielę się z Wami osobistymi historiami. Tym razem tak nie będzie. Problem pedofilii w Kościele zawsze istniał, myślę, że nawet niedaleko mnie. Pewne zjawiska, które dwadzieścia kilka lat temu nie budziły niepokoju, teraz obudziłyby go na pewno. Nie chcę pisać więcej, bo pisałabym o konkretnych ludziach, z imionami, nazwiskami, twarzami. To są ich historie, nie moje.

Nieraz zawiodłam się na ludziach reprezentujących Kościół. Pierwsze takie duże rozczarowanie, kiedy miałam kilkanaście lat, praktycznie zrobiło ze mnie nastoletnią ateistkę. Jak wiecie, nie na długo.

Pamiętam, co wtedy powiedziała mi moja również nastoletnia siostra. To brzmiało mniej więcej tak: "Pomyśl o księdzu jak o telefonie. Może być zepsuty, źle działać, źle łączyć. Ale nie zrywasz kontaktu z rozmówcą dlatego, że popsuł się telefon". 

Niezłe, nie? Do tej pory korzystam z tych słów. W tej chwili są mi potrzebne równie mocno jak wtedy. Bo tych popsutych telefonów jest naprawdę dużo.

Atak na Kościół?


Nie ja jestem autorką tej myśli - ale jakoś dzisiaj wyjątkowo dobrze się czuję z tym, że mogę trochę się schować za słowami innych osób. Teraz chcę powtórzyć za Szymonem Hołownią, że tak, atak na Kościół faktycznie nastąpił, i następował wiele razy, niezliczoną ilość razy, za każdym razem, kiedy krzywdzone było dziecko. Nikt tak bardzo nie zaatakował Kościoła jak jego "pasterze", przedstawiciele, reprezentanci, którzy chyba nie czytali Pisma Świętego, choć niby mają z nim do czynienia na każdej mszy. 

Ja nawet nie sprawdzam, czy mieści mi się w głowie, bo jednak tę moją głowę trochę cenię - jak w ogóle można spojrzeć na dziecko jak na obiekt seksualny, jak można pożądać, dotykać, gwałcić. No k!@#$% mać p^&*()_+!@#, nie można. Ale żyjemy w czasach, że się tak odważę to nazwać, w czasach wielkiej wyrozumiałości. Wiele rzeczy usprawiedliwia się chorobą, skłonnością. Nie brakuje gotowych do tego, by tłumaczyć pedofilię. 

Skłonności to jedno, ale - ci, co zamiatali pod dywan, co przenosili na inną parafię, co pomagali ukryć, ci, co mówili o zbłądzeniu, o jednostkowych przypadkach, co szukali winy w dzieciach, w edukacji seksualnej (?!?), w Unii Europejskiej, w polityce, w tęczy, a nie tam, gdzie wina była naprawdę - oni są równie winni. Może nawet bardziej. Bo ich obłudy nie usprawiedliwia już nic.

Jako matka...


... nie mogę przestać myśleć o tych dzieciach. Pozbawionych wsparcia, potraktowanych przedmiotowo, wykorzystanych w miejscu, gdzie miały otrzymać wsparcie, pomoc. Zniszczonych przez kogoś, kto miał być autorytetem. Przerażająco samotnych. Ich oprawcy wiedzieli, że mogą czuć sie bezkarni.

Ludzie, jak ważna jest edukacja seksualna, to po prostu szok. Nie mogę uwierzyć, że kiedyś to sformułowanie kojarzyło się mnie samej z czymś niewłaściwym - że ktoś mnie chce uczyć seksu? Ale spokojnie, to było bardzo dawno temu, kiedy tak to odbierałam. Dziecko musi wiedzieć, czego dorośli nie mają prawa mu robić. Musi wiedzieć, że istnieją tacy ludzie, którzy mogą chcieć użyć jego ciała w sposób niedozwolony. Musi wiedzieć, że kiedy to się zdarzy, powinno szukać pomocy i może o tym porozmawiać z mamą, z rodzicami, z bliską osobą.

Edukacja seksualna może nie uchronić Twojego dziecka przed krzywdą. Ale dzięki niej, jeśli już coś by się stało, jest szansa, że dziecko przyjdzie i Ci o tym powie.

Wiesz, co jest straszniejsze od wiadomości, że skrzywdzono Twoje dziecko? To, że możesz się o tym nigdy nie dowiedzieć, a Twoje dziecko może zostać z tym samo, bez ratunku, bez pomocy, bez wsparcia, bez Ciebie.

Rozmawiajcie o tym.

Na koniec, skoro tak dobrze mi dzisiaj z cytowaniem innych osób - mam dla Was dwa supermądre teksty, które dzisiaj przeczytałam.

Pozytywny Dom - "Tylko nie mów nikomu": 
Mama na wypasie - "Tylko powiedz... MNIE": 


piątek, 10 maja 2019

Siedmioro nas i remont.

Małą przestrzeń trzeba jednak trochę lepiej zorganizować ;)

Godzina 5:30, dzwoni budzik. I tak już nie śpię od dłuższej chwili. Mąż powoli wstaje. Musi zawieźć Roberta do żłobka, następnie odwiedza psa i wyprowadza go na spacer, a dopiero potem jedzie do pracy. Codziennie tak kursuje miedzy trzema miejscowościami. 

Robert wcale nie chce jeszcze wstawać, ubieram go na śpiocha. Za to Michał jest rozbudzony i aktywny. Robaczek rozczula mnie tym, że jak zakładam mu buty, to on, półprzytomny jeszcze, idzie na tych zaspanych nóżkach pod drzwi i czeka, aż tata będzie gotowy do wyjścia... Czym sobie zasłużyliśmy na tak grzeczne, współpracujące dziecko? Dla równowagi, innego dnia jest płacz i awantura, bo trzeba założyć rajstopy. Wiadomo, nie może być każdego dnia tak samo :)

Ja zostaję z Michałem w naszym pokoiku, już nie śpię, on przeważnie zasypia. Ćwiczę, piszę, czasem wyjdę na zakupy, mam czas dla siebie i dla Michała aż do godziny mniej więcej 17:30, kiedy mąż wraca z Robertem.

Jak sobie radzimy?


Kiedy sięgam teraz pamięcią miesiąc wstecz, do czasu, gdy zaczynaliśmy mieszkać u teściów - widzę, że bardzo się do tego przyzwyczaiłam. Miesiąc temu wydawało mi się, że nadchodzi ogromna rewolucja, którą ciężko będzie nam wszystkim przetrwać. Od razu zaznaczę, o czym na pewno Wam już kiedyś pisałam, że uwielbiam moich teściów. Mimo to wiedziałam, że nie będzie łatwo. Oni od lat są przyzwyczajeni do tego, że mieszkają co najwyżej we dwoje, a teraz musieli przyjąć pod dach rodzinę z dwójką maleńkich dzieci. My jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że mamy do dyspozycji cały dom i robimy w nim, co chcemy i o której godzinie chcemy - teraz mieszkamy w niedużym pokoju i pod wieloma względami musimy się dostosować.

Problemy rzeczywiście się pojawiły, zupełnie nie tam, gdzie się ich spodziewałam. Teraz myślę, że za bardzo próbowałyśmy z mamą ustępować sobie nawzajem. Może Wy wiecie to od dawna, ale dla mnie to była nowa lekcja od życia: kiedy dwie strony jednocześnie próbują ustąpić, prędzej czy później musi to doprowadzić do frustracji i konfliktu. No bo w końcu ja się tak staram, a ona wcale tego nie docenia... Tylko sama też się stara. Wydaje mi się, że udało się nam osiągnąć jako taką równowagę w tych wzajemnych uprzejmościach.

W ogrodzie - tak, w domu - jeszcze nie.

Dzieci radzą sobie idealnie, albo ja jestem tak nieczuła i nic nie widzę :D Nie zauważyłam żadnych oznak tęsknoty za domem albo za dawnymi zwyczajami. Humory przeważnie dopisują, czasami nie, spać się czasem chce, czasem nie. W domu sypiali trochę lepiej, ale i tak źle nie jest.

Od miesiąca nie byli w domu, bo tam nie bardzo da się wejść. Wszystko jest w pyle. Byliśmy tam raz w czwórkę, ze dwa razy w trójkę (bez Roberta), ale za każdym razem dzieci zostawały w ogródku. Ogród to w takiej sytuacji luksus, zwłaszcza gdy jest ładna pogoda.

Mąż - prawda jest taka, że cała sytuacja dotyka najbardziej jego. Ja żyję sobie skromnie w Krakowie, staram się za bardzo nie przeszkadzać i zajmować mało miejsca, i to są w zasadzie wszystkie moje zmartwienia. Mąż czuwa nad całym remontem, nad zwierzakami, no i wykonuje te wszystkie kursy Kraków-żłobek-dom-praca, praca-żłobek-dom-Kraków... Wczoraj zastanawiał się, czy ma siłę jechać na próbę chóru. Powiedziałam mu: "Wiesz, na dobrą sprawę to będzie dla Ciebie odpoczynek". Przyznał mi rację i pojechał odpocząć :)

Tak naprawdę w pełni odpoczywa tylko wtedy, gdy śpi. Kiedy przyjeżdża do nas po pracy, od razu jest wrzucony w wir naszego domowego życia, z dziećmi, które nas potrzebują i z jego rodzicami, którzy też mają pewne oczekiwania wobec nas, tymczasowych domowników.

Jak radzą sobie zwierzaki?


Chwilowo jedynym zwierzakiem w okolicy jest nasza sąsiadka - wiewiórka :)

One poradzą sobie zawsze, ale i tak niepokoimy się o nie. Kiedy ostatnio odwiedziłam dom, nawet nie widziałam kotów. Mają swoje własne zakamarki, w których kryją się przed hałasem i brudem. Muza jest bardziej strachliwa, nieufna wobec nieznajomych ludzi, dlatego zapewne przez cały czas stara się schodzić z drogi robotnikom. Z kolei Rita jest śmiała, ciekawska, wszędobylska, pewnie często się kręci pod nogami i utrudnia pracę.

Co jakiś czas wraca do mnie przykra, niepokojąca myśl, że poprzedni remont (znacznie mniejszy) zbiegł się trochę w czasie z odejściem Molly. Ale jestem przekonana, że to była przypadkowa zbieżność.

Nasz piesek Fortis prawdopodobnie najmniej odczuwa rewolucję, jaką jest remont. W końcu budy mu nikt nie remontuje :D Fortis miał jednak niedawno swoją własną rewolucję i na pewno jeszcze odczuwa jej skutki. Dotyczyła ona jego układu płciowego. Choć zabieg przebiegł pomyślnie, gojenie się to już inna sprawa. Nasz wieczny szczeniak znalazł sposób, by się polizać po gojącej się ranie pomimo kołnierza, który miał założony (w międzyczasie udało mu się też zdjąć kołnierz). Mąż jeździł z nim kilkakrotnie na kontrolę, a cały proces gojenia trwał chyba ze cztery razy dłużej niż normalnie, przez co czas jego rekonwalescencji nałożył się trochę na czas remontu. Ale już od pewnego czasu wszystko jest z pieskiem w porządku.

Wiem, że chętnie zobaczylibyście zdjęcia naszych zwierzaków, ale uwierzcie mi, że z pustego nie naleję ;) Po remoncie zrobimy im pewnie sesję fotograficzną. Nasze koty możecie obejrzeć tutaj (Molly jeszcze żyła), pies natomiast jest wiecznie zdjęciowo pokrzywdzony - jest tak ruchliwy, że ostatnio udało nam się zrobić mu dobre zdjęcie, jak był jeszcze o połowę mniejszy niż obecnie :)

Jak postępują prace remontowe?


Kilka tygodni temu :)

Już pewnie zorientowaliście się, że lepiej pytać o to mojego męża niż mnie, bo ja funkcjonuję trochę poza tym remontem. Ale jak byłam ostatnio w domu, widziałam, że kafelki (płytki, flizy, wybierz swój regionalizm, niepotrzebne skreśl) są już bardzo ładnie położone. Wiecie, mieliśmy w gronie rodzinnym pewną dyskusję na temat kafelków dekoracyjnych - czy warto się na nie decydować, czy też wprowadzą chaos, bałagan i uczucie ciasnoty. Bardzo się cieszę, że postawiliśmy na swoim i trochę (niedużo) tych elementów dekoracyjnych się pojawiło. Mam wrażenie, że bez nich byłoby strasznie bezbarwnie i monotonnie. Wybraliśmy bardzo jasny, subtelny wzór. Wydaje mi się, że bez dekoracyjnych wstawek byłoby aż zbyt jasno i zbyt subtelnie.

Pewne jest to, że prace remontowe niedługo dobiegną końca. Wtedy czeka nas kolejny etap - sprzątanie. Śmiejcie się, ale ja naprawdę się tego boję, może nawet bardziej niż samego remontu, bo teraz dużo będzie zależało ode mnie. Pył, kurz, brud jest wszędzie, nie dotarł może tylko do wnętrza lodówki, niektórych pomieszczeń piwnicy i do zamkniętego pokoju na górze - choć trochę i tak musiało się przedostać, w końcu tam chodziliśmy. Nigdy jeszcze nie sprzątałam po tak dużym remoncie. Może się pogrążam, ale trochę nie wiem, jak się za to w ogóle zabrać :) A jeśli zrobimy to niedbale, to potem nasze dzieci będą wdychać zostawiony przez nas brud. Tak być nie może. Jeszcze nie wiem, jak to zrobimy, ale w domu będzie błysk!

Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła pokazać Wam naszą nową łazienkę :) Może nawet odważę się na zestawienie zdjęć przed i po? Zdziwicie się, że mogliśmy tak długo korzystać z łazienki ze zdjęcia przed, ale cóż... my pewnie zdziwimy się jeszcze bardziej :)