czwartek, 29 czerwca 2017

Codziennie stajesz się matką.


To było mniej więcej dwa tygodnie temu. Patrzyłam na mojego śpiącego synka i zastanawiałam się, jak odnajdę się w mojej nowej roli życiowej.

Było kilkanaście minut po siódmej, Robert spał spokojnie przez całą noc bez żadnych pobudek, a ja zamiast się cieszyć, że mam tak ładnie śpiące dziecko, leżałam w łóżku i zastanawiałam się, czy i jak ja w ogóle sobie poradzę. Po głowie błąkała mi się myśl, że może nie przemyślałam tego wszystkiego wystarczająco dobrze.

Zostałam matką półrocznego dziecka.


Półroczne niemowlę to zupełnie inny człowiek niż noworodek. Zupełnie inny niż dziecko trzymiesięczne, czteromiesięczne, pięciomiesięczne. Potrzebuje więcej jeść. Z początku byłam przerażona perspektywą poszerzania jego diety, idzie nam to jednak całkiem sprawnie. Robert chyba jeszcze do końca nie jest świadom, że ta marchewkowa papka, którą wkładam mu na łyżeczce do buzi, to też jest jedzenie. Traktuje to raczej jako nową zabawę, ale najważniejsze, że zjada.

Mało śpi w ciągu dnia. Jest w ciągłym ruchu: turla się, dźwiga się na czworakach, siada - jeszcze bardzo ostrożnie i powoli, opierając się o mnie lub podnosząc się do pionu w foteliku samochodowym. Długo wytrzymuje w pozycji siedzącej. Próbuje przemieszczać się na czworaka. Obawa, że spuszczony na chwilę z oka spadnie z łóżka zmieniła się w pewność, że tak się stanie. Dlatego też w naszej niekoniecznie dużej sypialni pojawił się nowy mebel - kojec, w którym Robert wraz ze swymi licznymi zabawkami spędza większość czasu.

Zastanawiam się czasem, gdzie podziały się te wszystkie dobre rady, którymi byłam bombardowana pod koniec ciąży oraz krótko po urodzeniu dziecka. Teraz wiem jeszcze mniej niż wtedy. A jednocześnie stale zawstydza mnie patrzenie na inne młode mamy, jak świetnie sobie radzą i jak bardzo są w tej roli lepsze ode mnie. Słyszę: porozmawiaj z nią, ona ma bardzo fajne pomysły, stosuje fajne rozwiązania, może się czymś zainspirujesz. Idę, rozmawiam z nią i dowiaduję się, że jej dziecko jest starsze od mojego o dwa dni. Dwa dni. A między nami - dwiema matkami - taka przepaść, jakby to były co najmniej dwa miesiące.

Czas nie stoi w miejscu.


Muszę przyznać sama przed sobą, że podobała mi się pewna tymczasowość i bylejakość związana z byciem matką malutkiego dziecka. Zasypianie w ubraniu, bez prysznica, byle szybko, póki dziecko śpi. Gubienie różnicy między nocą a dniem. Łażenie po domu w pierwszych lepszych ciuchach i z gniazdem na głowie. Pewne odcięcie od świata, ludzi, bodźców z zewnątrz, skupienie się w pełni na dziecku. Brzmi jak koszmar? Uwierzcie mi, to ma swój urok. Spodobało mi się to i trochę przegapiłam moment, kiedy trzeba było ruszyć do przodu i zacząć jednak normalnie żyć. Chyba najmocniej to odczułam na warsztatach gospel, na które wybrałam się trochę z doskoku, bardziej jako widz niż uczestnik, a w których inne młode mamy uczestniczyły w pełni. Zamiast założyć z góry, że to niemożliwe, one znalazły sposób, by to jednak było możliwe.

Wczoraj mąż zasugerował mi, żebym wybrała się sama do koleżanki, tak po prostu, żeby pogadać. Zaskoczyła mnie świadomość, że to był naprawdę pierwszy raz, kiedy rozważałam taką możliwość. Przyzwyczaiłam się, że się nie da. Już czas, żeby zacząć myśleć, że wszystko się da, czasem tylko trzeba to trochę zaplanować i zastanowić się, jak to zrobić.

Zawsze będę w tym nowa.


Kiedy sięgam pamięcią do tych moich obaw i myśli sprzed dwóch tygodni, widzę, że poradziłam sobie lepiej niż się wtedy spodziewałam. Ale to dopiero początek, pewien etap na naszej drodze. Już całkiem niedługo zostanę matką siedmiomiesięcznego dziecka. Za jakiś czas zostanę matką rocznego dziecka. Potem nakarmienie go i dbanie o jego bezpieczeństwo będzie tym najprostszym aspektem macierzyństwa, a zacznie się wychowywanie. I ciągłe, nieustanne sprawdzanie i rozliczanie się przed sobą z tego, czy robię to dobrze.

Co chciałabym Ci powiedzieć, przyszła mamo, młoda mamo? Że bez względu na to, jak będziesz traktować mijający czas, on i tak przeminie. Możesz go wykorzystać albo stracić, możesz się go bać albo podejmować nowe wyzwania jak kolejne przygody. Wszystko, co możesz zmienić, to Twoje podejście i Twoje samopoczucie. Czas będzie płynął i tak.


PS. Kiedy tak sobie leżałam i rozmyślałam, Robert obudził się. Dźwignął się na rączkach, popatrzył na mnie z góry i uśmiechnął się. Przytuliłam go mocno i pocałowałam w policzek, a on roześmiał się głośno. Pomyślałam sobie wtedy, że już niczego, niczego się nie boję. 

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Prośba do Was.


" ...język wyjątkowo toporny, ciężki w odbiorze, zdania zbyt długie. Treść merytoryczna banalna, to samo jest w milionach innych blogów czy poradników o macierzyństwie."

To opinia na temat mojego bloga. Poprosiłam o nią, kiedy dowiedziałam się, że jej autorka zachowała opinię dla siebie, żeby mnie nie urazić. Cóż. Przyznam, że przez chwilę zrobiło mi się nieswojo, kiedy zobaczyłam takie natężenie negatywów. Ale ta chwila trwała krótko, a im dłużej o tym myślałam, tym bardziej rozumiałam, że ta opinia mnie nie krzywdzi.

W różnych momentach mojego życia zarzucano mi, że nie umiem przyjąć krytyki. Przyzwyczaiłam się do tego i zaczęłam myśleć o tym jako o jednej z moich większych wad. Bo niewątpliwie w jakimś stopniu tak było. Czy to dziwne, że wolę słyszeć dobre, a nie złe słowa na mój temat? Szczególnie nie lubiłam, gdy krytykowano rzeczy, których w moim odczuciu nie mogłam już zmienić, na przykład występ na koncercie. Prawdę mówiąc, cieszę się, że nie dotarły do mnie żadne negatywne opinie na temat "Ave Maria" śpiewanego przeze mnie na naszym ślubie, choć wiem, że to było wykonanie dalekie od doskonałości - ale wiem też, że nie przewiduję zawierania kolejnego związku małżeńskiego i tym samym nie będę miała okazji ponownie zaśpiewać na własnym ślubie.

Wiele się jednak zmieniło. Po pierwsze, wiem już, że są osoby, dla których nawet reakcja w stylu "dziękuję za Twoją opinię, przyjmuję ją do wiadomości, na szczęście są osoby, które uważają inaczej" to już jest nieodpowiednia reakcja na krytykę. I wiem, że takich osób nigdy w życiu nie zadowolę, bo nawet nie mam pomysłu, jak miałabym to zrobić. Po drugie, wiem już, że bardzo niewiele jest takich sytuacji, kiedy nie można się poprawić i zrobić czegoś lepiej. Źle zaśpiewaną piosenkę można zaśpiewać jeszcze raz. Nieudane zdjęcie można spróbować odtworzyć, zrobić nowe, lepsze. Kiepski tekst można poprawiać do skutku. Z perspektywy czasu większe znaczenie będzie miał postęp, którego dokonasz i to, czego się nauczysz niż dowolne przykre słowa, które usłyszysz na jednym z etapów Twojej drogi.

Ale po co ja o tym piszę?


Napisała do mnie ostatnio jedna z osób, które regularnie mnie czytają. W najnowszym tekście pojawiło się coś, co ją zaniepokoiło i uznała, że dla dobra mojego dziecka powinna zwrócić mi uwagę. Zanim jednak to zrobiła, przez dobre kilka minut kluczyła wokół tematu, przepraszała mnie i zastanawiała się, czy się nie obrażę. Postanowiła jednak zaryzykować. Tak naprawdę nie wiem, jak długo zastanawiała się, czy w ogóle do mnie napisać.

Kochani i kochane, to nie jest blog pod tytułem Nieomylne Guru Macierzyństwa. Ja mam zaledwie sześć miesięcy. Popełniam błędy, wielu rzeczy nie wiem, czasem mój instynkt i wiedza mnie zawodzą. Kocham moje dziecko do szaleństwa i nigdy w życiu nie skrzywdziłabym go świadomie, więc jeśli macie realne podejrzenie, że robię to nieświadomie, to nawet się nie zastanawiajcie, czy warto psuć mi humor! Nawet jeśli go zepsujecie, to jest to tylko mój humor. Ja tu mam o wiele bardziej kruche i cenne rzeczy, które mogę zepsuć.

To jedna sprawa. Druga sprawa - piszcie, dyskutujcie ze mną, jeśli się ze mną nie zgadzacie. Reagujcie, jeśli napisałam coś, co Wam się nie podoba. Przyznam, że jak zaczynałam blogować, bałam się trochę negatywnych komentarzy, takich, jakie widzę w innych miejscach w Internecie. Kiedy publikowałam nieco żartobliwy tekst o tym, jak po omacku i na wpół śpiąc zdiagnozowałam u mojego dziecka ciężkie obrażenia głowy, przygotowywałam się psychicznie na to, że jakaś gorliwa przeciwniczka spania w jednym łóżku z dzieckiem ochrzani mnie, że doprowadziłam do sytuacji potencjalnie niebezpiecznej. Że mogłam dziecko przydusić lub zrzucić z łóżka, że równie dobrze moja ręka mogła wylądować na oku dziecka i wtedy zamiast śmiechu byłoby pogotowie. Miałaby rację. A ja pewnie usprawiedliwiałabym się gęsto i próbowałabym argumentować, że przecież dziecko było bezpieczne, a moja dłoń była wystarczająco daleko od oczu dziecka, żeby nie stanowić dlań zagrożenia. Ale nie musiałam się bronić i tłumaczyć. Cokolwiek pomyśleliście, zachowaliście dla siebie.

Czasem poruszam tematy kontrowersyjne, na przykład feminizm, kwestię przemocy wobec kobiet. Czasem piszę do bólu słodko i spodziewam się, że kogoś może zemdlić od tej słodyczy, że mnie ktoś nazwie zaślepioną, przesadnie optymistyczną, że nie biorę pod uwagę tego, że mój tekst może zaboleć jakąś kobietę, której macierzyństwo nie jest usłane różami jak moje. Biorę to pod uwagę, chętnie porozmawiam z taką osobą. Ale nawet jeśli komuś nie spodobał się mój tekst, ta osoba zachowała to dla siebie.

To nie jest desperacka prośba o to, żebyście podbijali mi statystyki. Chodzi o to, że kiedy poznam Waszą opinię, mogę wziąć ją pod uwagę. Mogę się poprawić. To nie znaczy, że na pewno tak się stanie. Ale jeśli nie poznam Waszej opinii, szansa, że sama wpadnę na to, co Waszym zdaniem przydałoby się zmienić, jest nieporównywalnie mniejsza.

Możliwe, że mnie nie przekonasz.


Być może odpowiem Ci, że uważam inaczej. Może będę z Tobą dyskutować. Może dopiero po jakimś czasie przyznam Ci rację. Może nie przyznam Ci jej nigdy. To nie znaczy, że nie jestem w stanie przyjąć Twojej krytyki. To nie znaczy, że mnie obrażasz czy ranisz. To znaczy tylko tyle, że pozostałam przy swoim zdaniu, ale szanuję Twoje i dziękuję Ci za nie.

Kiedy przetrawiłam opinię, którą zacytowałam na początku tego tekstu, zauważyłam, że niewiele jest w niej uwag, które mogę konstruktywnie wykorzystać, do których mogę się odnieść. Co najwyżej uwaga o zbyt długich zdaniach. Cieszę się jednak, że poznałam tę opinię, że dostałam szansę, by móc się do niej odnieść.

Kilka miesięcy temu podjęłam decyzję, że chcę podzielić się z Wami pewną ważną i nieraz dość intymną częścią mojego życia. Wiedziałam, z czym to się wiąże i jestem na to gotowa. Nie bójcie się tak o mnie ;)

czwartek, 22 czerwca 2017

Mąż i ojciec.


Nie mogło dzisiaj zabraknąć tego tematu. Jutro jest przecież taki ważny dzień. Podwójne święto: rocznica ślubu i Dzień Ojca. I o ile to będzie już piąta rocznica ślubu, Dzień Ojca będziemy świętować po raz pierwszy.

Pamiętam te wszystkie rocznice, pamiętam też sam dzień ślubu - romantyczny, trochę nerwowy, ale pełen ciepła, słoneczny, spędzony w gronie bliskich ludzi. Choć żyję z dnia na dzień, lubię jednak wracać do wspomnień, a tych mamy mnóstwo, znacznie więcej niż pięć lat.

Pamiętam, jak się poznaliśmy.


Właściwie to akurat pamiętam najsłabiej. Naszemu pierwszemu spotkaniu nie towarzyszyły żadne wyjątkowe okoliczności. To nie był dzień, który zostaje w pamięci i do którego wraca się z sentymentem, to był jeden ze zwyczajnych dni, takich, w których budzisz się rano i robisz to, co zawsze, a wieczorem idziesz spać. Któreś lutowe lub marcowe popołudnie w szkole.

Pamiętam, że mi się spodobał, ten nowy chłopak w szkole. Pomyślałam o nim, że jest w moim typie. Wiecie, jak to jest - macie swój typ? Jednej podobają się opaleni bruneci, innej jasnoocy blondyni, a mnie podobali się zawsze dokładnie tacy mężczyźni jak on. To aż dziwne uczucie, spotkać kogoś takiego. W każdym razie - spotkałam go, spodobał mi się i poszłam dalej, nie szukałam nowych znajomości ani tym bardziej nowego związku. Byłam wówczas zajęta zacieśnianiem ówczesnego, tak z miesiąc-dwa przed zaręczynami.

Lubię patrzeć czasami na mojego męża, ojca mojego dziecka i szukać w nim tego ładnego chłopaka ze szkoły, którego widziałam wtedy po raz pierwszy i zupełnie nic o nim nie wiedziałam. To takie niesamowite, że ta najbliższa osoba była kiedyś zupełnie obcą, że przez wiele tygodni, nawet miesięcy to był po prostu kolega ze szkoły i nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłby stać się dla mnie kimś więcej. Pewnie nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać.

Pamiętam, jak się kłóciliśmy.


Kilka dni temu moja przyjaciółka, chrzestna Roberta powiedziała nam, że zna tylko jedną idealną parę i to jesteśmy my. Do ideału nam bardzo daleko, ale skłamałabym twierdząc, że nie wiem, skąd się biorą takie opinie. Jesteśmy tą parą, tą wiecznie zakochaną, nierozłączną dwójką, na których niektórzy nie mogą patrzeć, a inni wręcz przeciwnie - patrzą z przyjemnością i, jak twierdzą, odzyskują wiarę w miłość. 

To miłe, niemniej wcale nie jesteśmy idealni. I kłócimy się. O wszystko: o to, że jedno z nas zrobiło minę, a drugie powiedziało coś za cicho, za to z kolei pierwsze za głośno, o to, że jedno było pewne, że drugie coś zrobi, a drugie nie zrobiło i to pierwsze wcale nie powinno było być takie pewne. O to, że jedno powinno było się domyśleć, a drugie jest proste i się nie domyśla, a to pierwsze myślało, że to drugie miało coś innego na myśli. Czasami nawet nie wiemy, o co się kłócimy.

Pamiętam, jak pokłóciliśmy się o dziecko, czy raczej o hipotetyczną możliwość posiadania dziecka w przyszłości. Chyba tylko raz to się zdarzyło. Jakiś tydzień przed ślubem kościelnym, tuż po naukach przedmałżeńskich. To był najwyższy czas na taką rozmowę, nieprawdaż?

Mój mąż nie widział siebie absolutnie w roli ojca. Ja też go w tej roli nie widziałam. Ani siebie w roli matki. Co do tego byliśmy zgodni.

"Ja sam o siebie wcale nie dbam. Jem byle co, sypiam po kilka godzin dziennie. Boję się, że o dziecko też nie umiałbym zadbać", tłumaczył wtedy.

Lubię wracać myślami do tej dwójki zakochanych dzieciaków, przerażonych perspektywą, że mogliby kiedyś przez przypadek zostać rodzicami i szukać w sobie odpowiedzialności, której w sobie wówczas nie widzieli. To niesamowite, że to byliśmy my, ci sami, tylko kilka lat młodsi, ubożsi o wiele pięknych, ale i wiele trudnych doświadczeń.


Pamiętam, co powiedział mi po porodzie. 


Powiedział mi wiele ważnych i wartościowych rzeczy, ale jedną z nich zapamiętałam szczególnie mocno. Powiedział mi, że jestem piękną dziewczyną. Potrzebowałam tych słów nie dlatego, że czułam się wówczas jak żeńskie wcielenie Quasimodo i rozpoznawałam się w lustrze tylko dzięki logicznemu myśleniu. Potrzebowałam tych słów, bo zapewniały mnie o tym, że nic się nie zmieniło, że on nadal widzi we mnie tę osobę, w której się zakochał, że nie zamieniłam się nagle w automat do karmienia i przewijania noworodka, ale nadal jestem kobietą, nadal jestem dziewczyną, jestem młoda, piękna i kochana. Potrzebowałam tego.

Pamiętam, jak przytulił naszego synka.


Jednej nocy mały wystraszył się i płakał głośno. Mąż był przy nim pierwszy, chwycił go w ramiona i powtarzał "już dobrze, syneczku". Często mam ten obraz przed oczami, zwłaszcza w chwilach takich jak teraz, gdy myślę o nim jako o ojcu. Widzę mocny, pełen miłości uścisk, słyszę czułość i troskę w głosie. W tamtej chwili zobaczyłam, jak wielka i piękna jest więź między nimi.

Tych wspomnień, bardzo przecież świeżych, jest mnóstwo, a codziennie powstają następne. Pamiętam, jak twarz Roberta, który jeszcze chwilę wcześniej był marudny, rozpromieniła się dzisiaj na widok taty. Pamiętam, jak mąż śpiewał synkowi piosenki, których właśnie się uczył, a mały słuchał ich zachwycony. Pamiętam, jak wszyscy troje tańczyliśmy i śmialiśmy się przed lustrem. Pamiętam, jak mąż się ucieszył, kiedy po raz pierwszy nosił synka w nosidełku i szczególnie zachwycał się faktem, że główka dziecka jest na idealnej wysokości, żeby ją całować. Pamiętam, jak malutki zasnął u taty w nosidełku, tak zabawnie odchylając główkę do tyłu. Pamiętam mnóstwo chwil, a wszystkie pełne miłości i uśmiechu.

Nieznajomy chłopak ze szkoły, młody i beztroski mężczyzna tuż przed ślubem, kochający ojciec, którego obserwuję na co dzień - to wszystko jeden i ten sam wyjątkowy człowiek, z którym mam szczęście spędzać życie. Cieszę się, że razem dorośliśmy do tego, żeby stać się rodzicami. Przed nami jeszcze wiele niezwykłych, niezapomnianych chwil - i jeszcze wiele pięknych rocznic.



piątek, 9 czerwca 2017

O przyjaciołach, których znamy i nie znamy.


Poznałyśmy się jeszcze w szkole, ale nie była to szczególnie bliska więź. Spotkałyśmy się po latach, w sprawach - nazwijmy to - biznesowych, i wtedy dopiero zaskoczyło. Okazało się, że jedno spotkanie to za mało, że z nikim nie gada się tak dobrze jak z nią i że, krótko mówiąc, chcemy więcej. Ona pierwsza zaczęła mówić o przyjaźni, ale ja też nie miałam jakichś oporów przed używaniem tego słowa. 

Jakoś instynktownie czułam, że jest to osoba, z którą mogę szczerze porozmawiać o moich wielkich poważnych sekretach. I jakoś nigdy tego nie zrobiłam. 

Potem ta nagła wzajemna fascynacja zaczęła słabnąć, zaczęło brakować czasu na spotkania i na rozmowy. Potem pokłóciłyśmy się o głupotę, publicznie i brzydko. Nie rozmawiałyśmy z rok. Zaczęłyśmy na nowo rozmawiać ze sobą i traktować się bardzo serdecznie, ale do wcześniejszej zażyłości już nie wróciłyśmy i pewnie nie wrócimy.

I któregoś dnia, kiedy u mnie na Facebooku toczyła się jedna z wielu burzliwych dyskusji światopoglądowych, w które jeszcze chce mi się angażować, ona napisała do mnie. Poruszona. Napisała mi wtedy o pewnej delikatnej sprawie osobistej, o której wcześniej nie wiedziałam.

Odpisałam bez namysłu, że mam podobne doświadczenia.

Dlaczego nigdy nie porozmawiałyśmy o tym? Dlaczego w dwie sekundy potrafiłyśmy opowiedzieć sobie wzajemnie historie, o których nie odważyłyśmy się porozmawiać przez cały czas trwania naszej przyjaźni? Dlaczego teraz, nie wtedy? Dlaczego teraz, kiedy widujemy się od wielkiego dzwonu, a nie wtedy, kiedy spotykałyśmy się regularnie?

Dlaczego czasem o trudnych sprawach łatwiej rozmawia się z osobą prawie obcą niż z kimś bliskim?

Przyjaciele


Nigdy nie należałam do osób, które używają słowa "przyjaźń" z jakąś wielką ostrożnością i namaszczeniem. Znam osoby, dla których, aby zasłużyć na zaszczytne miano przyjaciela trzeba niczym w grze komputerowej (wybaczcie banalne porównanie) zaliczyć szereg osiągnięć. Według nich przyjaciel to ktoś, kogo znasz na pewno dłużej niż rok. Ktoś, komu bezgranicznie ufasz. Ktoś, kto wie o Tobie wszystko i o kim Ty wiesz wszystko. Ktoś, na kogo zawsze możesz liczyć. Ktoś, do kogo możesz się zawsze zwrócić, kiedy Ci smutno i wiesz, że Cię pocieszy. Ktoś, co do kogo masz pewność, że zawsze mówi o Tobie dobrze.

Wiecie, że chyba nikt z moich przyjaciół nie spełnia wszystkich tych warunków?

Przyjaciel to dla mnie osoba, która jest stałym punktem w moim życiu. Jak rodzina. Możemy się nie widzieć miesiącami, ale kiedy wreszcie spotkamy się znowu, czuję się tak, jakbyśmy widywali się codziennie, jakby tych miesięcy rozłąki nie było. Przyjaciel to ktoś, na kogo mogę być wściekła ze sto razy i wykrzykiwać w złości, że żałuję, że w ogóle go poznałam, ale tak naprawdę wiem i jestem pewna, że nie ma takiej rzeczy, nie ma takiej kłótni i takiego przewinienia, które mogłoby nas rozdzielić. Przyjaciel to ktoś, z kim czuję się dobrze, z kim mogę rozmawiać godzinami i jakoś zapominam o tym, że tak w ogóle to ja jestem małomówna. Ktoś, z kim mogę się wygłupiać, śmiać, bawić. A czasem ktoś, z kim porozmawiam o poważnych sprawach. O moich smutkach, o jego smutkach. Ale nie musimy znać wszystkich swoich sekretów. To nie jest warunek ani wymóg. Po prostu czujemy się ze sobą dobrze i swobodnie.

Ilu jest takich przyjaciół? Garstka. Ten cudak, który wiecznie nie ma czasu i nie dotrzymał już chyba ze stu obietnic, bo był zajęty - a innym razem potrafił rzucić wszystko i być przy mnie, bo sytuacja tego wymagała. Właśnie on był przy mnie, kiedy działo się u mnie najgorzej, i jako jedyny spośród wszystkich znanych mi ludzi nie dał się zbyć moim nie chcę o tym rozmawiać.

Ta kobieta, która jest taka nieznośnie idealna i zawsze wszystko wie lepiej, której już dawno przestałam się zwierzać z moich kiepskich nastrojów, bo zamiast pogłaskać po głowie zaczyna mnie pouczać i diagnozować. Ale zawsze ma czas i chęć na rozmowę ze mną, zawsze jest gotowa mi pomóc i doradzić, kiedy czegoś nie wiem i potrzebuję jej rad, wspiera mnie i dopinguje w tym, co robię. I uwielbiam każdą chwilę spędzoną w jej towarzystwie, nawet jeśli rozmawiamy wtedy o tym, czy zupa bez kości to jeszcze zupa.

Ta mała łobuzica, która nie była uprzejma powiadomić mnie o fakcie, że wyszła za mąż. Zjawia się i znika, ostatnio na szczęście przeważnie się zjawia i jest częścią mojego życia od tylu lat, że już właściwie nie pamiętam siebie bez niej. Jest jak rodzina. Jest rodziną.

Ta artystyczna dusza, którą właściwie ledwie co poznałam, nawet chyba dwa lata jeszcze nie minęły, a już najchętniej zakwaterowałabym ją w pokoiku na górze u nas w domu. Po prostu uwielbiam spędzać z nią czas, bawić się z nią, śpiewać, śmiać się i rozmawiać.

Ta bardzo ważna dla mnie osoba, z którą ostatnio jakoś straciłam kontakt, do tego stopnia, że nawet nie poznałam jeszcze jej młodszego dziecka. Wyjątkowa kobieta, która potrafi słuchać jak mało kto. Jakoś tak zawsze wychodziło, że to ona jako jedyna albo jedna z nielicznych dowiadywała się, że działo się u mnie coś niekoniecznie dobrego. Kiedy straciłam pracę, była jedyną oprócz męża osobą, której o tym powiedziałam.

Trochę może zbyt jednostronnie napisałam o tym, ile moi przyjaciele znaczą dla mnie i co mi daje przyjaźń z nimi. Ale wierzę, że każde z nich dobrze wie, że i oni mogą na mnie liczyć, że kiedy będzie taka potrzeba, zawsze będę przy nich, by wesprzeć, pocieszyć, pomóc, by po prostu być.

Nie muszą być idealni. To nie egzamin, którego można nie zdać, gdy zabraknie paru punktów. Nie ma takiego słowa, które byłoby zbyt wielkie albo zbyt znaczące, żeby ich opisać.



niedziela, 4 czerwca 2017

Co u mnie słychać?


Pisałam całkiem ładny tekst na Dzień Dziecka, no bo przecież nie godzi się, żeby matka-blogerka zignorowała taki dzień. Po czym kompletnie nie miałam czasu, żeby go ukończyć. Jeden dzień, drugi dzień, trzeci dzień... Czasem mam wrażenie, że gdybym z góry nie narzuciła sobie jakiejś systematyczności, to moje blogowanie skończyłoby równie marnie jak mój dziennik najszczęśliwszych chwil - nieuzupełniany od kwietnia.

Co u mnie słychać?


Mam wrażenie, że jeden z dwóch dialogów najczęściej powtarzających się w moim życiu to - Co u Ciebie? - Dziękuję, wszystko w porządku. Nie zliczę, ile razy słyszałam to pytanie i ile razy odpowiadałam w ten sposób. To taki naturalny ciąg dalszy po Cześć, jak dawno Cię nie widziałam! Kiedyś zdarzyło mi się usłyszeć to pytanie w czasie, kiedy przeżywałam jakieś wyjątkowo trudne chwile. I co odpowiedziałam? Naturalnie, z przyzwyczajenia odpowiedziałam, że wszystko w porządku. Dopiero po chwili przyszło zastanowienie, że przecież nie. 

Zazwyczaj staram się jakoś uzupełnić tę standardową odpowiedź, rozwinąć, powiedzieć, co konkretnie jest w porządku i co tak w ogóle się u mnie dzieje. Problem w tym, że czasami mam wrażenie, że nie dzieje się nic, albo dzieje się ciągle to samo. Ale chyba ostatnio tak nie było, skoro nie widzieliśmy się tak dawno, a ja przez ostatnie dni nie mogłam znaleźć chwili czasu na dokończenie wpisu. Odpowiem Wam zatem tak treściwie jak umiem.

Co tam u mnie?


Dziękuję, w porządku. Przyszły upały, nadchodzi lato, co jest dla mnie zupełnie nową sytuacją i wielką zmianą w życiu. Robert urodził się w grudniu, wtedy trzeba było troszczyć się o to, żeby ciepło go ubrać, odpowiednio nagrzać w domu, uważać, by nie zmarzł. Teraz po raz kolejny wszystko jest nowe, a ja uczę się od początku, jak być mamą w czasie upału. Uważam, żeby nie był ubrany za ciepło, żeby był jak najczęściej w cieniu, chronię go przed zbyt ostrym słońcem. Już nie wychodzimy na spacery w samo południe. W lesie musimy uważać na komary. Udaje nam się to całkiem nieźle, no, to znaczy - udaje nam się uchronić Roberta. Ja jestem cała w bąblach. Zresztą słońce też mnie przypiekło, a teraz schodzi mi skóra z ramion i dekoltu. Ale to już znam i nie robi to na mnie takiego wrażenia.

Pracuję. Dzielę mój czas wolny między wykonywanie zadań dla trzech różnych zleceniodawców. To, co z początku miało być dla mnie odskocznią od świata pieluch, obecnie dość szczelnie wypełnia mi czas. Czym konkretnie się zajmuję? Wszystko, co robię jest ściśle związane z reklamą w Internecie. Pamiętam, jak parę lat temu odkryłam w sobie żyłkę marketingowca i mówiłam koleżance, że żałuję, że nie widziałam tego wcześniej i nie poszłam w tym kierunku. Na to koleżanka zaśmiała się i powiedziała: Przecież jeszcze nie jest na to za późno. Cieszę się, że miała rację.

Co daje mi praca - oprócz nieco bardziej satysfakcjonującego widoku po zalogowaniu się na moje konto bankowe? Daje mi coś bardzo ważnego: poczucie, że mogę pracować, mogę być w czymś dobra i lubić to; że jest dla mnie miejsce na rynku pracy. To może banalne. Ale kiedy jesteś artystyczną duszą, która ma za sobą jedną bardzo spektakularną porażkę zawodową i dotąd nigdzie zbyt długo nie zagrzała miejsca, możesz czasem zwątpić w to, czy w ogóle do czegoś poważnego się nadajesz. Teraz już nie wątpię.

Jak tam mały?


Dobrze, dziękuję. Właśnie cieszy się i śmieje z widoku skarpetki. Myśleliście kiedyś o tym, jak zabawną rzeczą jest skarpetka?

Robert niedługo skończy pół roku. Uwielbia leżeć na brzuszku, co wiąże się z tym, że przewraca się na brzuszek niemal w każdej sytuacji, ostatnio nawet w kąpieli oraz w wózku na spacerze. Przemieszcza się z dość dużą łatwością - coraz lepiej pełza i znakomicie się turla. Nie można spuścić go z oka, jeśli nie ma się stuprocentowej pewności, że nie może spaść z łóżka. Ma dwa zęby, pojawiły się jakoś miesiąc temu, następne póki co jeszcze nie wyłażą. Regularnie powtarza: "mamamama mama", a ja się zastanawiam, na ile jest to świadome odtwarzanie słowa, które przecież bardzo często słyszy z moich ust.

Od niedawna zaczął przejawiać o wiele większe zainteresowanie rzeczami, których używamy oraz jedzeniem, które jemy. Już nie mogę bezkarnie bawić się tabletem, kiedy mały nie śpi, bo chwilę później małe paluszki zaczynają wędrować po ekranie. Małe rączki wyciągają się po przekąski, którymi umilamy sobie popołudnie. Robert obserwuje nas uważnie i próbuje naśladować to, co robimy. Niedługo czeka nas kolejna rewolucja: poszerzanie jego diety. 

Daje nam pospać?


To jest bardzo trudne pytanie. Dzisiaj raczej nie dał nam pospać - obudził się koło trzeciej przekonany, że już jest dzień, czas na pełzanie i zabawę. Zasnął dopiero o piątej. Ale jakby popatrzeć nieco inaczej - dał nam pospać i wcześniej (zasnęliśmy wszyscy dość wcześnie), i później... Co by nie było, zawsze w końcu przychodzi czas na sen. 

Najczęściej Robert śpi w nocy, budzi się tylko raz na karmienie. Bywa inaczej. Często po dniu pełnym wrażeń trudniej mu zasnąć - zupełnie inaczej niż nam, dorosłym! Czasem dość bezpodstawnie irytuje mnie widok śpiącego męża - bo ja też bym się chętnie położyła, a zamiast tego krążę z nie-do-końca-przysypiającym maluchem w ramionach. Bywa i tak.


A co poza tym u nas słychać?


W nocy na przykład słychać było niesamowite trele słowika. Mieszkamy na wsi, więc ptasie śpiewy są tutaj na porządku dziennym. Nawiasem mówiąc, słyszałam ostatnio, że najlepszymi śpiewakami wśród ptaków są kury - tylko my, ludzie, nie potrafimy docenić ich wokalnego kunsztu i czystości dźwięku.

Tydzień temu sprawdziłam, czy da się być w dwóch miejscach jednocześnie. Otóż da się, o ile jest się blogującą matką spędzającą znaczną część swojego życia w Internecie. Moje rzeczywiste i fizyczne ja uczestniczyło jak co roku w koncercie Gospel na Skałce, tym razem wśród publiczności. Mam nadzieję, że moi gospelowi przyjaciele nie mają mi za złe tego, że nie poświęciłam im wystarczającej uwagi przed koncertem. Zresztą, i bez mojej promocji poradzili sobie świetnie - na Skałkę przyszło mnóstwo ludzi, radosna i pełna entuzjazmu publiczność w różnym wieku, młodzi i starsi, dzieci i dorośli, ludzie różnej narodowości i o różnych kolorach skóry. Choć było gorąco i upał nie zachęcał do zbyt energicznych ruchów, potężny chór Gospel City stworzony z dziesięciu krakowskich chórów zdołał porwać wszystkich do tańca, klaskania, zabawy i śpiewu. Nawet Robert wywijał nóżkami do rytmu i śmiał się radośnie - najwyraźniej bardzo mu się podobało!


Wczoraj wybraliśmy się do Puszczy Niepołomickiej na długi spacer ze znajomymi. Było cudownie, choć komary bardzo intensywnie broniły swojego terytorium - a może raczej: wyczuły w nas smaczne kąski... Puszcza Niepołomicka jest pięknym, intensywnie zielonym miejscem, w którym bywamy stanowczo za rzadko. Stwierdziłam ostatnio, że dzieje się tak z powodu odległości - mieszkamy jednocześnie zbyt daleko od Puszczy, żeby przejść się tam na piechotę ma spacer, i zbyt blisko - zazwyczaj jak już bierzemy auto, to jednak jedziemy trochę dalej. Myślę jednak, że teraz będziemy korzystać z pięknej pogody coraz częściej i chętniej odwiedzać malownicze zielone tereny blisko naszego domu.

Co jeszcze słychać? Wczoraj słyszałam piosenkę Natalii Oreiro z serialu "Zbuntowany Anioł". I tak sobie pomyślałam, jak bardzo ten serial zyskiwał w moich oczach, kiedy byłam nastolatką i oglądałam go jedynie od czasu do czasu, nie znając całości historii. Kiedy jako dorosła osoba próbowałam ją z grubsza poznać i w miarę chronologicznie odtworzyć losy Milagros i Ivo, uderzyło mnie, jak bardzo toksyczna była to relacja i jak wiele razy ta nieszczęsna, niemądra dziewczyna wybaczała mu podłe traktowanie, zamiast po prostu rzucić go raz a dobrze i związać się z kimś normalnym. Czar prysł :)

Zatem mniej więcej tyle u mnie ostatnio słychać. Mam nadzieję, że miło się Wam czytało. Następny wpis już niedługo - trzymajcie mnie za słowo!

Mój mąż ma urodziny za dwa dni. Będzie mu na pewno miło, jeśli będę mogła mu przekazać życzenia od Was!