" ...język wyjątkowo toporny, ciężki w odbiorze, zdania zbyt długie. Treść merytoryczna banalna, to samo jest w milionach innych blogów czy poradników o macierzyństwie."
To opinia na temat mojego bloga. Poprosiłam o nią, kiedy dowiedziałam się, że jej autorka zachowała opinię dla siebie, żeby mnie nie urazić. Cóż. Przyznam, że przez chwilę zrobiło mi się nieswojo, kiedy zobaczyłam takie natężenie negatywów. Ale ta chwila trwała krótko, a im dłużej o tym myślałam, tym bardziej rozumiałam, że ta opinia mnie nie krzywdzi.
W różnych momentach mojego życia zarzucano mi, że nie umiem przyjąć krytyki. Przyzwyczaiłam się do tego i zaczęłam myśleć o tym jako o jednej z moich większych wad. Bo niewątpliwie w jakimś stopniu tak było. Czy to dziwne, że wolę słyszeć dobre, a nie złe słowa na mój temat? Szczególnie nie lubiłam, gdy krytykowano rzeczy, których w moim odczuciu nie mogłam już zmienić, na przykład występ na koncercie. Prawdę mówiąc, cieszę się, że nie dotarły do mnie żadne negatywne opinie na temat "Ave Maria" śpiewanego przeze mnie na naszym ślubie, choć wiem, że to było wykonanie dalekie od doskonałości - ale wiem też, że nie przewiduję zawierania kolejnego związku małżeńskiego i tym samym nie będę miała okazji ponownie zaśpiewać na własnym ślubie.
Wiele się jednak zmieniło. Po pierwsze, wiem już, że są osoby, dla których nawet reakcja w stylu "dziękuję za Twoją opinię, przyjmuję ją do wiadomości, na szczęście są osoby, które uważają inaczej" to już jest nieodpowiednia reakcja na krytykę. I wiem, że takich osób nigdy w życiu nie zadowolę, bo nawet nie mam pomysłu, jak miałabym to zrobić. Po drugie, wiem już, że bardzo niewiele jest takich sytuacji, kiedy nie można się poprawić i zrobić czegoś lepiej. Źle zaśpiewaną piosenkę można zaśpiewać jeszcze raz. Nieudane zdjęcie można spróbować odtworzyć, zrobić nowe, lepsze. Kiepski tekst można poprawiać do skutku. Z perspektywy czasu większe znaczenie będzie miał postęp, którego dokonasz i to, czego się nauczysz niż dowolne przykre słowa, które usłyszysz na jednym z etapów Twojej drogi.
Ale po co ja o tym piszę?
Napisała do mnie ostatnio jedna z osób, które regularnie mnie czytają. W najnowszym tekście pojawiło się coś, co ją zaniepokoiło i uznała, że dla dobra mojego dziecka powinna zwrócić mi uwagę. Zanim jednak to zrobiła, przez dobre kilka minut kluczyła wokół tematu, przepraszała mnie i zastanawiała się, czy się nie obrażę. Postanowiła jednak zaryzykować. Tak naprawdę nie wiem, jak długo zastanawiała się, czy w ogóle do mnie napisać.
Kochani i kochane, to nie jest blog pod tytułem Nieomylne Guru Macierzyństwa. Ja mam zaledwie sześć miesięcy. Popełniam błędy, wielu rzeczy nie wiem, czasem mój instynkt i wiedza mnie zawodzą. Kocham moje dziecko do szaleństwa i nigdy w życiu nie skrzywdziłabym go świadomie, więc jeśli macie realne podejrzenie, że robię to nieświadomie, to nawet się nie zastanawiajcie, czy warto psuć mi humor! Nawet jeśli go zepsujecie, to jest to tylko mój humor. Ja tu mam o wiele bardziej kruche i cenne rzeczy, które mogę zepsuć.
To jedna sprawa. Druga sprawa - piszcie, dyskutujcie ze mną, jeśli się ze mną nie zgadzacie. Reagujcie, jeśli napisałam coś, co Wam się nie podoba. Przyznam, że jak zaczynałam blogować, bałam się trochę negatywnych komentarzy, takich, jakie widzę w innych miejscach w Internecie. Kiedy publikowałam nieco żartobliwy tekst o tym, jak po omacku i na wpół śpiąc zdiagnozowałam u mojego dziecka ciężkie obrażenia głowy, przygotowywałam się psychicznie na to, że jakaś gorliwa przeciwniczka spania w jednym łóżku z dzieckiem ochrzani mnie, że doprowadziłam do sytuacji potencjalnie niebezpiecznej. Że mogłam dziecko przydusić lub zrzucić z łóżka, że równie dobrze moja ręka mogła wylądować na oku dziecka i wtedy zamiast śmiechu byłoby pogotowie. Miałaby rację. A ja pewnie usprawiedliwiałabym się gęsto i próbowałabym argumentować, że przecież dziecko było bezpieczne, a moja dłoń była wystarczająco daleko od oczu dziecka, żeby nie stanowić dlań zagrożenia. Ale nie musiałam się bronić i tłumaczyć. Cokolwiek pomyśleliście, zachowaliście dla siebie.
Czasem poruszam tematy kontrowersyjne, na przykład feminizm, kwestię przemocy wobec kobiet. Czasem piszę do bólu słodko i spodziewam się, że kogoś może zemdlić od tej słodyczy, że mnie ktoś nazwie zaślepioną, przesadnie optymistyczną, że nie biorę pod uwagę tego, że mój tekst może zaboleć jakąś kobietę, której macierzyństwo nie jest usłane różami jak moje. Biorę to pod uwagę, chętnie porozmawiam z taką osobą. Ale nawet jeśli komuś nie spodobał się mój tekst, ta osoba zachowała to dla siebie.
To nie jest desperacka prośba o to, żebyście podbijali mi statystyki. Chodzi o to, że kiedy poznam Waszą opinię, mogę wziąć ją pod uwagę. Mogę się poprawić. To nie znaczy, że na pewno tak się stanie. Ale jeśli nie poznam Waszej opinii, szansa, że sama wpadnę na to, co Waszym zdaniem przydałoby się zmienić, jest nieporównywalnie mniejsza.
Możliwe, że mnie nie przekonasz.
Być może odpowiem Ci, że uważam inaczej. Może będę z Tobą dyskutować. Może dopiero po jakimś czasie przyznam Ci rację. Może nie przyznam Ci jej nigdy. To nie znaczy, że nie jestem w stanie przyjąć Twojej krytyki. To nie znaczy, że mnie obrażasz czy ranisz. To znaczy tylko tyle, że pozostałam przy swoim zdaniu, ale szanuję Twoje i dziękuję Ci za nie.
Kiedy przetrawiłam opinię, którą zacytowałam na początku tego tekstu, zauważyłam, że niewiele jest w niej uwag, które mogę konstruktywnie wykorzystać, do których mogę się odnieść. Co najwyżej uwaga o zbyt długich zdaniach. Cieszę się jednak, że poznałam tę opinię, że dostałam szansę, by móc się do niej odnieść.
Kilka miesięcy temu podjęłam decyzję, że chcę podzielić się z Wami pewną ważną i nieraz dość intymną częścią mojego życia. Wiedziałam, z czym to się wiąże i jestem na to gotowa. Nie bójcie się tak o mnie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz