Poznałyśmy się jeszcze w szkole, ale nie była to szczególnie bliska więź. Spotkałyśmy się po latach, w sprawach - nazwijmy to - biznesowych, i wtedy dopiero zaskoczyło. Okazało się, że jedno spotkanie to za mało, że z nikim nie gada się tak dobrze jak z nią i że, krótko mówiąc, chcemy więcej. Ona pierwsza zaczęła mówić o przyjaźni, ale ja też nie miałam jakichś oporów przed używaniem tego słowa.
Jakoś instynktownie czułam, że jest to osoba, z którą mogę szczerze porozmawiać o moich wielkich poważnych sekretach. I jakoś nigdy tego nie zrobiłam.
Potem ta nagła wzajemna fascynacja zaczęła słabnąć, zaczęło brakować czasu na spotkania i na rozmowy. Potem pokłóciłyśmy się o głupotę, publicznie i brzydko. Nie rozmawiałyśmy z rok. Zaczęłyśmy na nowo rozmawiać ze sobą i traktować się bardzo serdecznie, ale do wcześniejszej zażyłości już nie wróciłyśmy i pewnie nie wrócimy.
I któregoś dnia, kiedy u mnie na Facebooku toczyła się jedna z wielu burzliwych dyskusji światopoglądowych, w które jeszcze chce mi się angażować, ona napisała do mnie. Poruszona. Napisała mi wtedy o pewnej delikatnej sprawie osobistej, o której wcześniej nie wiedziałam.
Odpisałam bez namysłu, że mam podobne doświadczenia.
Dlaczego nigdy nie porozmawiałyśmy o tym? Dlaczego w dwie sekundy potrafiłyśmy opowiedzieć sobie wzajemnie historie, o których nie odważyłyśmy się porozmawiać przez cały czas trwania naszej przyjaźni? Dlaczego teraz, nie wtedy? Dlaczego teraz, kiedy widujemy się od wielkiego dzwonu, a nie wtedy, kiedy spotykałyśmy się regularnie?
Dlaczego czasem o trudnych sprawach łatwiej rozmawia się z osobą prawie obcą niż z kimś bliskim?
Przyjaciele
Nigdy nie należałam do osób, które używają słowa "przyjaźń" z jakąś wielką ostrożnością i namaszczeniem. Znam osoby, dla których, aby zasłużyć na zaszczytne miano przyjaciela trzeba niczym w grze komputerowej (wybaczcie banalne porównanie) zaliczyć szereg osiągnięć. Według nich przyjaciel to ktoś, kogo znasz na pewno dłużej niż rok. Ktoś, komu bezgranicznie ufasz. Ktoś, kto wie o Tobie wszystko i o kim Ty wiesz wszystko. Ktoś, na kogo zawsze możesz liczyć. Ktoś, do kogo możesz się zawsze zwrócić, kiedy Ci smutno i wiesz, że Cię pocieszy. Ktoś, co do kogo masz pewność, że zawsze mówi o Tobie dobrze.
Wiecie, że chyba nikt z moich przyjaciół nie spełnia wszystkich tych warunków?
Przyjaciel to dla mnie osoba, która jest stałym punktem w moim życiu. Jak rodzina. Możemy się nie widzieć miesiącami, ale kiedy wreszcie spotkamy się znowu, czuję się tak, jakbyśmy widywali się codziennie, jakby tych miesięcy rozłąki nie było. Przyjaciel to ktoś, na kogo mogę być wściekła ze sto razy i wykrzykiwać w złości, że żałuję, że w ogóle go poznałam, ale tak naprawdę wiem i jestem pewna, że nie ma takiej rzeczy, nie ma takiej kłótni i takiego przewinienia, które mogłoby nas rozdzielić. Przyjaciel to ktoś, z kim czuję się dobrze, z kim mogę rozmawiać godzinami i jakoś zapominam o tym, że tak w ogóle to ja jestem małomówna. Ktoś, z kim mogę się wygłupiać, śmiać, bawić. A czasem ktoś, z kim porozmawiam o poważnych sprawach. O moich smutkach, o jego smutkach. Ale nie musimy znać wszystkich swoich sekretów. To nie jest warunek ani wymóg. Po prostu czujemy się ze sobą dobrze i swobodnie.
Ilu jest takich przyjaciół? Garstka. Ten cudak, który wiecznie nie ma czasu i nie dotrzymał już chyba ze stu obietnic, bo był zajęty - a innym razem potrafił rzucić wszystko i być przy mnie, bo sytuacja tego wymagała. Właśnie on był przy mnie, kiedy działo się u mnie najgorzej, i jako jedyny spośród wszystkich znanych mi ludzi nie dał się zbyć moim nie chcę o tym rozmawiać.
Ta kobieta, która jest taka nieznośnie idealna i zawsze wszystko wie lepiej, której już dawno przestałam się zwierzać z moich kiepskich nastrojów, bo zamiast pogłaskać po głowie zaczyna mnie pouczać i diagnozować. Ale zawsze ma czas i chęć na rozmowę ze mną, zawsze jest gotowa mi pomóc i doradzić, kiedy czegoś nie wiem i potrzebuję jej rad, wspiera mnie i dopinguje w tym, co robię. I uwielbiam każdą chwilę spędzoną w jej towarzystwie, nawet jeśli rozmawiamy wtedy o tym, czy zupa bez kości to jeszcze zupa.
Ta mała łobuzica, która nie była uprzejma powiadomić mnie o fakcie, że wyszła za mąż. Zjawia się i znika, ostatnio na szczęście przeważnie się zjawia i jest częścią mojego życia od tylu lat, że już właściwie nie pamiętam siebie bez niej. Jest jak rodzina. Jest rodziną.
Ta artystyczna dusza, którą właściwie ledwie co poznałam, nawet chyba dwa lata jeszcze nie minęły, a już najchętniej zakwaterowałabym ją w pokoiku na górze u nas w domu. Po prostu uwielbiam spędzać z nią czas, bawić się z nią, śpiewać, śmiać się i rozmawiać.
Ta bardzo ważna dla mnie osoba, z którą ostatnio jakoś straciłam kontakt, do tego stopnia, że nawet nie poznałam jeszcze jej młodszego dziecka. Wyjątkowa kobieta, która potrafi słuchać jak mało kto. Jakoś tak zawsze wychodziło, że to ona jako jedyna albo jedna z nielicznych dowiadywała się, że działo się u mnie coś niekoniecznie dobrego. Kiedy straciłam pracę, była jedyną oprócz męża osobą, której o tym powiedziałam.
Trochę może zbyt jednostronnie napisałam o tym, ile moi przyjaciele znaczą dla mnie i co mi daje przyjaźń z nimi. Ale wierzę, że każde z nich dobrze wie, że i oni mogą na mnie liczyć, że kiedy będzie taka potrzeba, zawsze będę przy nich, by wesprzeć, pocieszyć, pomóc, by po prostu być.
Nie muszą być idealni. To nie egzamin, którego można nie zdać, gdy zabraknie paru punktów. Nie ma takiego słowa, które byłoby zbyt wielkie albo zbyt znaczące, żeby ich opisać.
no faktycznie szczęśliwa 7 jak się patrzy ;) radośnie i z uśmiechem tutaj ;) fajnie ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Zapraszam częściej do mnie :)
Usuń