Czasami nie wiesz, czy robisz coś dobrze. Ale przeważnie jesteś w stanie określić, czy masz dobre podejście. Nie wiem, czy jestem dobrą pisarką, ale mogę śmiało stwierdzić, że robię wiele, by taką się stać.
Odkąd pamiętam, próbuję opowiadać własne historie, ale chyba po raz pierwszy w życiu tak bardzo się na tym skupiłam. Po raz pierwszy robię to metodycznie, konsekwentnie, szukam wsparcia i mądrych rozwiązań. Słucham osób bardziej doświadczonych ode mnie. Nawiązuję relacje z innymi pisarzami.
Przede wszystkim: mówię o tym, co robię. Pisanie książki przestało być dla mnie jakąś wstydliwą tajemnicą. Do tej pory zdawało mi się, że póki książka nie ukaże się drukiem, to tak naprawdę nie ma o czym gadać. Kiedyś nawet spotkałam się ze stwierdzeniem, że dzielenie się z ludźmi naszymi planami sprawia, że tak naprawdę trudniej nam te plany zrealizować. Cóż, mam wrażenie, że z moich doświadczeń wynika coś zupełnie odwrotnego. Mówienie o moich planach sprawia, że czuję jeszcze większą motywację, by do nich dążyć. Mało tego! Być może w ogóle nie napisałabym tej książki, gdybym nie podzieliła się pomysłem w pewnym (kiedyś) przyjaznym miejscu w Internecie. Od tego momentu nie mogłam nawet na chwilę przestać o niej myśleć.
Zakładałam, że praca nad książką potrwa lata. Dzięki dopingowi innych pisarzy napisałam ją w osiem miesięcy.
Kiedy słucham, jak wyglądają doświadczenia innych osób z pisaniem książki, widzę, że moje doświadczenia są nieraz bardzo podobne, ale też różnią się w wielu aspektach. Dlatego poczułam potrzebę, żeby napisać Wam o moich odczuciach.
Miesiąc miodowy.
Jakiś czas temu trafiłam na świetny tekst, który mogłabym polecić każdemu początkującemu pisarzowi. Zresztą, może nawet nie tylko początkującemu. Każdemu pisarzowi. Oto on: "Jak napisać powieść?".
Jestem przekonana, że to wszystko, co napisała w nim Kasia Szyszko, to najprawdziwsza prawda. Wena jest zdradliwa i nie można na niej polegać. Pisanie książki to ciężka i samotna praca. Strach, zwątpienie, utrata wiary... Utrata chęci... To wszystko prawda.
Tylko że u mnie - jak dotąd - wyglądało to inaczej.
Napisałam tę książkę napędzana weną, przez cały czas na wenowym haju, Kradłam z każdego dnia chwile na to, by móc znów usiąść do pisania mojej książki. Kiedy nie pisałam, to myślałam o niej i układałam kolejne sceny w głowie. To nie znaczy, że wszystkie sceny pisało mi się równie dobrze i że nie miałam momentów przestoju. Przez niektóre z nich musiałam się przeczołgać, nie czułam ich, musiałam je dobrze przemyśleć. Ale pisałam dalej. Miałam mnóstwo wątpliwości, o których opowiem później, ale nie zatrzymywały mnie. Przytakiwałam cierpliwie mojemu wewnętrznemu głosowi, który po raz kolejny nawijał, że książka jest do niczego i powinnam sobie dać z nią spokój - "tak, gadaj zdrów" - i wracałam do pisania.
Wiecie, niedawno oglądałam piękny film zatytułowany "Instant family". Polecam! Była w nim taka scena: małżeństwo, które kilka tygodni wcześniej adoptowało trójkę dzieci, opowiada na spotkaniu z innymi rodzicami adopcyjnymi, jak wspaniale wygląda teraz ich życie w piątkę, jakie dobre dzieci im się trafiły i jak świetnie się z nimi dogadują. Doświadczone pary zaczynają się śmiać najpierw dyskretnie, potem coraz bardziej jawnie. Prowadząca grupę określa tę sielankę opisywaną przez bohaterów jako miesiąc miodowy. Rzeczywiście, krótko później przekonują się, że jednak nie będzie tak łatwo, jak się spodziewali.
I ja też mam świadomość, że moje dotychczasowe wspaniałe doświadczenia związane z pisaniem książki były miesiącem miodowym. Prawdziwe życie pisarza dopada mnie dopiero teraz, na etapie redakcji, kiedy okazuje się, że w tej tak starannie pisanej przeze mnie, tak przemyślanej książce jest aż tyle do poprawienia. Cieszę się jednak, że dotarłam do tego etapu.
Miodowy miesiąc nie oznaczał, że nie miałam wątpliwości i kryzysów. Miałam chyba dokładnie trzy momenty takiego większego zwątpienia - nie licząc tych małych codziennych kryzysów, którym łatwo stawiałam czoła.
Trzy upadki.
Zdaje się, że przyczyną wszystkich moich kryzysów był sam pomysł na książkę. Co jest trochę szalone, bo czym byłaby książka bez pomysłu?
Istnieją pisarze, których kreatywność jest nieograniczona. Istnieją też tacy jak ja :D Zawsze potrzebowałam punktu zaczepienia, czegoś, od czego mogłabym zacząć, na czym mogłabym się oprzeć. Innej historii, istniejącej postaci. Ale teraz to już przesadziłam! Wiecie, chyba dlatego tak czasem nie mogę sobie poradzić z tym pomysłem, bo on jest zupełnie inny niż ja. Ja jestem osobą subtelną, lubię się bawić w niedopowiedzenia, czasem nawet lubię być niezrozumiana. A ta książka, sorry, subtelna nie jest, za dużo miejsca na domysły tam nie ma. Ciągle walczę z pokusą, by to jakoś zmienić. Nawet przyszło mi raz do głowy, że może powinnam wywalić stamtąd główną bohaterkę! (w sensie, w ogóle z książki). Wyobrażacie sobie książkę bez głównej bohaterki? To trochę jak zorganizować imprezę na czyjąś cześć i nie zaprosić tej osoby...
Pierwszy kryzys byłby w stanie całkowicie zatrzymać mój proces twórczy, gdyby przydarzył mi się wcześniej, na samym początku pisania. Ale w tamtym momencie miałam już spory kawałek napisanej książki i konkretne plany na ciąg dalszy.
Wiecie, był taki czas, kiedy ciągnęło mnie do wielkiej literatury. Do czytania, ale też, o zgrozo, do pisania. Chciałam pisać wielkie rzeczy i byłam pewna, że potrafię. Jednocześnie moja znajomość jakichkolwiek realiów była równie mała, jak ogromne były moje ambicje. Moim światem była szkoła, to znałam i to potrafiłam opisać.
Kiedy byłam małą dziewczynką, wymyślałam historie w ten sposób, że przenosiłam zdarzenia z mojego szkolnego życia w wymyślony fantastyczny świat, podobny do Nibylandii. Potem, gdy podrosłam, zaczęłam robić na odwrót - przenosić różne Nibylandie w realia szkolne :D Chyba nawet nie zamierzałam spisywać tych historii, po prostu układałam je w głowie. Trochę żałuję, że nie widziałam wówczas ich potencjału. Pisanie o szkole wydawało mi się banalne w porównaniu z fascynującymi miejscami i fabułami w książkach, które czytałam. Naprawdę nie rozumiałam, że tamci pisarze też pisali o czymś, co znali. Nikt mi tego w porę nie wyjaśnił.
Niedawno trafiłam na recenzję... pewnej wspaniałej książki. To była dobra recenzja, ale sprawiła, że poczułam się nieswojo. Czy ja w ogóle coś z tej książki pamiętam? Kontekst historyczny, aluzje polityczne, odwołania do innych wielkich tekstów kultury...
A ja piszę opowiastkę o dziewczynkach z liceum? W której przez pewien czas osią konfliktu jest to, że jeden chłopiec zastanawia się, którą dziewczynę wybrać?
Przez naprawdę długi czas uważałam, że moja książka ma głębię kałuży. Mimo to pisałam ją dalej. Gdzieś dopiero w połowie zaczęło do mnie docierać, że tam kryje się jednak jakieś drugie dno.
Drugi kryzys dopadł mnie na początku kwietnia, a dokładnie wtedy, kiedy zaczął się strajk nauczycieli.
Z Nibylandią (spodobało mi się to określenie! Może być też Kraina Oz :)) jest tak, że każdy chciałby być Piotrusiem Panem - u mnie to raczej Piotruś Pani, tak, niestety, robię takie rzeczy... Każdy chciałby być Wendy, zagubionymi chłopcami, nawet Dzwoneczkiem, ale niestety do obsadzenia są też role piratów, a ktoś musi być samym Kapitanem Hakiem. Kto jest Kapitanem Hakiem w historii o szkole i uczniach?
Mocno wczułam się w sytuację nauczycieli podczas strajku. Pisałam o tym zresztą w tym tekście. Pomyślałam wtedy, że moja książka robi im dużą krzywdę.
Pracujesz kilkadziesiąt lat w zawodzie z misją, niedocenianym w społeczeństwie, fatalnie opłacanym, ale robisz to najlepiej jak potrafisz, wychowujesz całe pokolenia, prowadzisz je za ręce ku dorosłemu życiu... A potem dowiadujesz się, że jakaś nieopierzona młoda pisareczka w swojej nikomu niepotrzebnej dziwacznej książce zrobiła z Ciebie potwora, czarny charakter.
Zaczęłam się zastanawiać, po co ta książka powstaje. Czy ma coś zmienić, coś przekazać, czegoś nauczyć? Czy w jakikolwiek sposób wpisuje się w dzisiejszą rzeczywistość? Odpowiedzi na te pytania niekoniecznie mi się spodobały.
Trzeci kryzys zjawił się, gdy osoby, z którymi dyskutowałam na temat książki zaczęły mnie prosić, bym dała im ją do przeczytania.
Uświadomiłam sobie wtedy, jak ciężko mi będzie pokazać ją komuś. Jak bardzo będę się bała, co ta osoba pomyśli. A przecież kiedyś będę chciała wysłać ją do wydawców... Czy się w ogóle odważę? A jeśli się nie odważę, to po co w ogóle marnuję na nią czas?
To był też specyficzny moment, jeśli chodzi o fabułę. Byłam świeżo po napisaniu sceny, która początkowo wydawała mi się bardzo piękna, ale przy drugim czytaniu widziałam w niej sporo wad. W tej scenie pojawiły się też pierwsze oznaki kierunku, w jakim zmierza relacja między pewnymi postaciami. No kurczę. Może u wielkich pisarzy takie relacje mogą wyglądać niewinnie i platonicznie, u mnie nie. Naprawdę nie jestem osobą, która dopatrywałaby się seksualności u każdego Teletubisia, ale tutaj po prostu czułam, że jeśli nie pójdę w tym kierunku, to nie będzie to szczere. Wszystkich urażonych przepraszam już dzisiaj. Z drugiej strony - come on, żyjemy w XXI wieku, niektóre dziewczyny po prostu wolą dziewczyny.
Pomyślałam wtedy, że niewiele (jeśli w ogóle coś) mnie różni od małoletnich autorek piszących tak zwane opka, z których naśmiewa się Niezatapialna Armada. Nie dość, że mam marysuiczną bohaterkę (może na pierwszy rzut oka nie powala wyglądem, a jej zachowanie wkurza wiele osób, ale i tak jest niebezpiecznie bliska ideału), sięgam po dosyć ciężką symbolikę, ja mam tam jeszcze muzyków rockowych, jedna z czwartoplanowych postaci jest w śpiączce, w ogóle natężenie tragedii w życiu moich postaci jest dość przytłaczające. Nawiasem mówiąc, po przeczytaniu definicji Mary Sue w Wikipedii dotarło do mnie właśnie, że jest jeszcze jedna bohaterka mojej książki, która zasługuje na to miano.
Hm, czy Wy to nadal chcecie przeczytać? :D
Myślę, że jeśli coś mnie ratuje, to fakt, że piszę to świadomie. I jest pewna szansa, że piszę to dobrze. Jak ujęła to moja serdeczna koleżanka Dzidka, "wszystko zależy od tego, JAK to jest opisane, a nie CO jest opisane", pochlebiam sobie zatem, że u mnie jest to opisane co najmniej przyzwoicie.
Pomyślałam wtedy, że niewiele (jeśli w ogóle coś) mnie różni od małoletnich autorek piszących tak zwane opka, z których naśmiewa się Niezatapialna Armada. Nie dość, że mam marysuiczną bohaterkę (może na pierwszy rzut oka nie powala wyglądem, a jej zachowanie wkurza wiele osób, ale i tak jest niebezpiecznie bliska ideału), sięgam po dosyć ciężką symbolikę, ja mam tam jeszcze muzyków rockowych, jedna z czwartoplanowych postaci jest w śpiączce, w ogóle natężenie tragedii w życiu moich postaci jest dość przytłaczające. Nawiasem mówiąc, po przeczytaniu definicji Mary Sue w Wikipedii dotarło do mnie właśnie, że jest jeszcze jedna bohaterka mojej książki, która zasługuje na to miano.
Hm, czy Wy to nadal chcecie przeczytać? :D
Myślę, że jeśli coś mnie ratuje, to fakt, że piszę to świadomie. I jest pewna szansa, że piszę to dobrze. Jak ujęła to moja serdeczna koleżanka Dzidka, "wszystko zależy od tego, JAK to jest opisane, a nie CO jest opisane", pochlebiam sobie zatem, że u mnie jest to opisane co najmniej przyzwoicie.
Co teraz?
Książka jest napisana, ja powoli piszę jej kontynuację. Od pewnego czasu było dla mnie oczywiste, że powstaną dwa tomy. Tak jak zawsze pisałam zwięźle i miałam problem co najwyżej z tym, że moje teksty są za krótkie, ta książka zaczęła mi się rozrastać i rozrastać w nieskończoność. Prawie 400 stron opka, wyobrażacie to sobie?
Mam pięcioro beta-czytelników, włącznie z moim mężem, który mnie ogromnie wspiera, ale potrafi też wypowiedzieć się bardzo obiektywnie na temat tego, co czyta. Troje czytelników wypowiada się o książce bardzo łaskawie, ale też konstruktywnie. Od jednej osoby dostałam mnóstwo uwag redakcyjnych. Są dla mnie trudną, ale potrzebną lekcją pokory. Przez całe życie coś pisałam, wielokrotnie też poprawiałam teksty innych osób, chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, że w moim tekście może być tak wiele rzeczy do poprawienia.
Przymierzam się też do tego, żeby pokazać książkę osobie, która jest w wieku moich postaci. To może być dla mnie bardzo bolesne zderzenie z rzeczywistością, ale chyba lepiej, żeby nastąpiło teraz. Nie uważam, że świat przedstawiony w książce musi być jakimś idealnym odwzorowaniem prawdziwych realiów, ale nie może być też od nich zupełnie oderwany.
Czeka mnie napisanie streszczenia, określenie grupy docelowej, poszukanie podobnych książek wśród tych, które się już ukazały. Słowem, dużo pracy. I wcale nir wiem, czy coś z niej wyniknie. Ale może... może?
Nie wyobrażam sobie siebie piszacej książki dlatego wielkie gratulacje za podjęcie tego wyzwania
OdpowiedzUsuńJa zawsze chciałam pisać :)
UsuńJestem pod wrażeniem! Gratulacje!
OdpowiedzUsuńPodzielam twoje kroki, podpisuję sie obiema rekami... Najgorszy chyba był strach przed przyznaniem sie do pisania... Teraz jestem na etapie pokazywania światu, ze napisałam. Nie są mi obce uczucia o ktorych piszesz. Ale pisz! Pisz, bo świetnie ci to idzie.
Monika Gib....
Dziękuję! :* Tak, najtrudniej było wpuścić inne osoby do tego mojego książkowego świata... Ale bardzo się cieszę, że to zrobiłam! Naprawdę dużo mi to dało :)
UsuńW obecnych czasach więcej jest piszących niż czytających. Szanuję każdego, kto patrzy na siebie krytycznie i pracuje nad warsztatem. Brawo!
OdpowiedzUsuńDziękuję :* Masz rację, to aż szokujące, ile osób próbuje swoich sił w pisaniu.
UsuńBardzo fajna historia, bardzo dziękuję za ten wpis!
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz :) Tak, mam nadzieję, że z tej historii wyniknie coś dobrego!
Usuń