"- Kochanie, kiedy mamy te dni próbne w żłobku? - zapytałam męża jakiś czas temu.
- 30-31 sierpnia. Nie próbne, a zapoznawcze - poprawił mnie. - Trzeba myśleć pozytywnie :)"
No właśnie... W obliczu wielkiej rewolucji w życiu całej rodziny pozytywne myślenie to klucz do sukcesu. Kiedy dziecko widzi nasze uśmiechnięte twarze i entuzjazm, nie czuje się zagrożone. Przygotowujemy go przecież na wspaniałą przygodę :)
A co z nami, rodzicami? Dla nas to też ogromna zmiana. Wydaje się, że głównie dla mam, które do tej pory spędzały całe dnie z dziećmi. Ale widzę nawet po moim mężu, że dla ojców to też jest silne przeżycie. Kilka nowych trosk każdego dnia, zastanawianie się, jak dziecko radzi sobie w nowym miejscu... Nie tylko dziecko potrzebuje adaptacji. My też.
Jestem nietypową matką
Piszę to bez kokieterii, raczej z myślą o tym, że sama czasem dziwię się swojemu podejściu. Nie do końca tego się spodziewałam. A może jestem właśnie bardzo typową matką, tylko żadna z nas nie chce się przyznać do tego, że wszystkie mamy tak samo? W każdym razie, kocham moje dziecko do szaleństwa i uwielbiam spędzać z nim czas... ale bardzo lubię też kochać je na odległość i spędzać czas bez niego. Owszem, pierwsze wyjście z domu bez dziecka było dla mnie stresujące, ale chyba tak naprawdę martwiłam się głównie o to, jak sobie poradzi osoba, która zostaje z dzieckiem i czy ewentualne trudności nie zniechęcą jej na przyszłość...
Moje oczekiwanie na początek września nie było pozbawione stresu, ale też radości. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że naprawdę uważam, że mojemu synkowi będzie w żłobku dobrze, pod pewnymi względami nawet lepiej niż w domu. O tym, dlaczego tak uważam, pisałam w poprzednim tekście: "Dlaczego posłałam dziecko do żłobka?".
Oczekiwania a rzeczywistość
Kiedy w głowie układałam już beztroski plan na pierwszy tydzień września, kiedy to będę mieć tak bardzo dużo czasu dla siebie, pani ze żłobka delikatnie ściągnęła mnie na ziemię. Zasugerowała nam, tak jak i innym rodzicom, żeby na początku przywozić synka do żłobka tylko na kilka godzin i stopniowo wydłużać ten czas, aż dziecko będzie gotowe na ośmiogodzinny pobyt.
"Rodzice, którzy od początku przywozili do nas dzieci na osiem godzin, po tygodniu zabierali dzieci, bo sobie nie radziły", tłumaczyła.
Nie dyskutowałam z tym. Przecież nawet z babcią Robert nie zostawał od razu na cały dzień, tylko najpierw na maksymalnie 15 minut, potem godzinę, potem kilka godzin... Może faktycznie nie ma sensu się śpieszyć. Tyle tylko, że nasz tygodniowy plan wymagał natychmiastowych i bardzo znaczących modyfikacji. Mąż miał odbierać synka codziennie po pracy, teraz okazało się to niemożliwe - przecież nie będzie urywał się z pracy każdego dnia kilka godzin przed końcem, przez tydzień albo i dłużej!
Wygląda to więc tak, że każdego dnia wsiadam w busa, odbieram Roberta i idę z nim na przystanek, razem czekamy na busa powrotnego i jedziemy do domu. Zajmuje nam to sporo czasu i wcale nie jest łatwe. Mój wyczekany tydzień stanął na głowie. Ciężko mi cokolwiek zaplanować, mam wrażenie, że ciągle się śpieszę i z niczym nie mogę zdążyć. Wiem jednak, że to wszystko dzieje się nie bez przyczyny i ma pomóc mojemu dziecku w przyzwyczajeniu się do nowego miejsca.
30 sierpnia, dzień pierwszy: zapoznawczy
Pojechaliśmy do żłobka w trójkę. Dosyć zestresowani, że się spóźnimy. Okazało się, że niepotrzebnie się przejmowaliśmy; nikt nie trzymał się sztywno godzin wyznaczonych na adaptację, niektórzy rodzice przyprowadzali swoje dzieci znacznie później niż my.
Na miejscu zobaczyliśmy dwie sale: jedną nieco większą (a przynajmniej robiła takie wrażenie) i drugą mniejszą, nieco zatłoczoną. Ta większa jest przeznaczona dla starszych dzieci. Robert z racji swojego wieku jest w grupie maluszków. Trochę żałowałam, że tak jest - bo i nas, i Roberta od początku jakoś tak ciągnęło do tej większej, bardziej przestronnej sali. Było tam więcej zabawek, a jednocześnie było też ciszej i spokojniej. Nawet te panie opiekunki, które od początku wzbudziły w nas największą sympatię, okazały się być przypisane do grupy starszych dzieci. Na szczęście nasze opiekunki też są przesympatyczne :)
Robert chętnie poznawał nowe miejsce. Ponieważ uwielbia autka, był tam w swoim żywiole - w żłobku znalazł ich bardzo dużo :) Jeździł radośnie pomiędzy obiema salami i po całym podwórku. Na nas prawie nie zwracał uwagi. Kiedy musieliśmy już zbierać się do domu, wcale nie był zachwycony. Chciał zostać dłużej.
Przy wyjściu podsłuchałam rozmowę rodziców jednego dziecka z panią opiekunką. Pani poleciła im, żeby następnego dnia tylko tata przyjechał z dzieckiem, skoro to tata będzie codziennie zawoził dziecko do żłobka. Pomyślałam, że i my powinniśmy się do tego zastosować.
Możecie sobie wyobrazić, jak obawiałam się tego pierwszego dnia. Już nie mogłam się pocieszać, że przecież na pewno będzie się tam dobrze bawił. Wiedziałam, że dopiero po powrocie będę mogła ocenić, czy wszystko jest w porządku. Kilka razy przeszło mi przez myśl, czy może nie zrezygnować z tego żłobka? Może jeszcze chociaż przez jeden dzień zatrzymać go w domu?
Pojechali z samego rana, Robercik jeszcze bardzo zaspany. Zwykle spał dłużej. Zostałam sama, w perspektywie miałam kilka godzin dla siebie. Nie mogłam się za nic zabrać. Kilka godzin to trochę za mało, żeby spokojnie rozsiąść się i pracować... A jeśli bus mi ucieknie? One nie jeżdżą tak często.
Łapałam się na tym, że z chęcią przytuliłabym moje śpiące dzieciątko... ale przecież jego nie ma w domu. Co to, czyżbym jednak nie była tak bardzo wyluzowana? Czyżbym przejmowała się, zupełnie jak inne mamy?
Kiedy dojechałam na miejsce, od razu pośpiesznym krokiem udałam się w kierunku żłobka. Płacz dzieci było słychać, zanim jeszcze zobaczyłam budynek. Czy i mój synek płacze razem z nimi? No pewnie płacze, co ma robić, jak wszyscy wokół płaczą...
Zadzwoniłam do drzwi i powiedziałam, że przyszłam po Roberta. Chwilę później jedna z pań przyprowadziła go za rączkę. Pociągał noskiem, tak jak po długim płaczu. Na mój widok rozkleił się po raz kolejny, ale szybko się uspokoił. Pani wytłumaczyła mi, że bardzo ładnie się bawił, ale zaczął płakać wtedy, kiedy usłyszał płacz innych dzieci. Cóż, pewnie większym powodem do niepokoju byłoby, gdyby nadal bawił się radośnie wśród tych wszystkich żałosnych krzyków.
Powrót do domu był trudny, choć robiłam co w mojej mocy, by go uatrakcyjnić. Byliśmy jednak trochę za wcześnie na przystanku, a autobus mocno się spóźnił. Długie czekanie na przystanku z małym dzieckiem to naprawdę wątpliwa przyjemność. Do tego to był początek roku szkolnego, mnóstwo ludzi, duży ruch... Tłumaczyłam sobie: "Nie jest łatwo, ale dajesz radę. Trudniej nie będzie".
W autobusie Robert szybko się uspokoił, w końcu zaczął przysypiać. Po powrocie do domu spał bardzo długo. Pocieszające było to, że już do końca dnia nie zdradzał żadnych objawów złego samopoczucia czy stresu. A co jest najdziwniejsze? Pomimo szalonego dnia i trudnego powrotu do domu, czułam się wypoczęta, wręcz zrelaksowana. Może to dlatego, że mój dzień był tak urozmaicony, pozbawiony codziennej rutyny.
Przy wyjściu podsłuchałam rozmowę rodziców jednego dziecka z panią opiekunką. Pani poleciła im, żeby następnego dnia tylko tata przyjechał z dzieckiem, skoro to tata będzie codziennie zawoził dziecko do żłobka. Pomyślałam, że i my powinniśmy się do tego zastosować.
31 sierpnia, dzień drugi: zapoznawczy
Następny dzień wyglądał więc tak, że Robert pojechał z tatą do żłobka, a ja miałam w domu chwilę dla siebie :) Wykorzystałam ją między innymi na sporządzenie notatki o tym, co Robert lubi, co umie, jak sobie radzi z jedzeniem i z innymi czynnościami. Panie prosiły mnie, bym dostarczyła im taką kartkę. Rozpisałam się na jedną stronę A4, a i tak miałam wrażenie, że nie napisałam wszystkiego. Potem bez pośpiechu ubrałam się i poszłam na przystanek, żeby złapać busa i dołączyć do moich chłopaków.
Ten dzień był bardziej pochmurny, dlatego nie było już zabawy na podwórku. Ale w środku zabawa trwała w najlepsze. Robert nie od razu mnie zauważył. Mąż również starał się nie przykuwać jego uwagi. Siedział spokojnie w kącie i obserwował, jak nasz synek sobie radzi.
Kiedy w końcu mały zdał sobie sprawę z mojej obecności, ogromnie się ucieszył i zaraz zaczął mi się gramolić na kolana. Pomyślałam, że samodzielna zabawa chyba już się skończyła. Nie miałam jednak racji. Po pewnym czasie Robert znowu zaczął zwiedzać obie sale, układać klocki, bawić się "kuchenką", jeździć autkami... My z mężem trochę się nudziliśmy ;) Patrzyliśmy na inne dzieci, które płakały i kurczowo trzymały się rodziców, i pytaliśmy retorycznie: "a gdzie jest Robert?".
Pod koniec był zmęczony i trochę marudził. Pojechaliśmy do domu. Tam czekała nas niemiła niespodzianka. Robert zaczął wymiotować. Obficie, z rozdzierającym płaczem po każdej serii wymiotów. Nie miał gorączki ani żadnych innych objawów choroby. Diagnoza: odreagowanie stresu. Jakiego stresu? Czy zestresowane dziecko bawi się w najlepsze przez dwie godziny? Zresztą, czy ta sytuacja naprawdę była dla niego aż tak stresująca? Dla dziecka, które jeszcze przed skończeniem pierwszego miesiąca poznało mnóstwo nowych ludzi? Które regularnie bywa na placach zabaw i w różnych miejscach, gdzie ma styczność z innymi dziećmi? Które średnio raz na dwa tygodnie zostaje u babci na cały dzień? Czy naprawdę dwie godziny spędzone w miejscu pełnym zabawek mogły wywołać taką reakcję?
Może jednak coś mu zaszkodziło...
3 września, dzień trzeci: Robert sam w żłobku.
Możecie sobie wyobrazić, jak obawiałam się tego pierwszego dnia. Już nie mogłam się pocieszać, że przecież na pewno będzie się tam dobrze bawił. Wiedziałam, że dopiero po powrocie będę mogła ocenić, czy wszystko jest w porządku. Kilka razy przeszło mi przez myśl, czy może nie zrezygnować z tego żłobka? Może jeszcze chociaż przez jeden dzień zatrzymać go w domu?
Pojechali z samego rana, Robercik jeszcze bardzo zaspany. Zwykle spał dłużej. Zostałam sama, w perspektywie miałam kilka godzin dla siebie. Nie mogłam się za nic zabrać. Kilka godzin to trochę za mało, żeby spokojnie rozsiąść się i pracować... A jeśli bus mi ucieknie? One nie jeżdżą tak często.
Łapałam się na tym, że z chęcią przytuliłabym moje śpiące dzieciątko... ale przecież jego nie ma w domu. Co to, czyżbym jednak nie była tak bardzo wyluzowana? Czyżbym przejmowała się, zupełnie jak inne mamy?
Kiedy dojechałam na miejsce, od razu pośpiesznym krokiem udałam się w kierunku żłobka. Płacz dzieci było słychać, zanim jeszcze zobaczyłam budynek. Czy i mój synek płacze razem z nimi? No pewnie płacze, co ma robić, jak wszyscy wokół płaczą...
Zadzwoniłam do drzwi i powiedziałam, że przyszłam po Roberta. Chwilę później jedna z pań przyprowadziła go za rączkę. Pociągał noskiem, tak jak po długim płaczu. Na mój widok rozkleił się po raz kolejny, ale szybko się uspokoił. Pani wytłumaczyła mi, że bardzo ładnie się bawił, ale zaczął płakać wtedy, kiedy usłyszał płacz innych dzieci. Cóż, pewnie większym powodem do niepokoju byłoby, gdyby nadal bawił się radośnie wśród tych wszystkich żałosnych krzyków.
Powrót do domu był trudny, choć robiłam co w mojej mocy, by go uatrakcyjnić. Byliśmy jednak trochę za wcześnie na przystanku, a autobus mocno się spóźnił. Długie czekanie na przystanku z małym dzieckiem to naprawdę wątpliwa przyjemność. Do tego to był początek roku szkolnego, mnóstwo ludzi, duży ruch... Tłumaczyłam sobie: "Nie jest łatwo, ale dajesz radę. Trudniej nie będzie".
W autobusie Robert szybko się uspokoił, w końcu zaczął przysypiać. Po powrocie do domu spał bardzo długo. Pocieszające było to, że już do końca dnia nie zdradzał żadnych objawów złego samopoczucia czy stresu. A co jest najdziwniejsze? Pomimo szalonego dnia i trudnego powrotu do domu, czułam się wypoczęta, wręcz zrelaksowana. Może to dlatego, że mój dzień był tak urozmaicony, pozbawiony codziennej rutyny.
4 września, dzień czwarty: trochę dłużej, znacznie lepiej.
Następnego dnia nie śpieszyłam się tak bardzo. Chciałam uniknąć długiego oczekiwania na autobus. Poza tym miałam w pamięci słowa o stopniowym wydłużaniu czasu spędzonego przez dziecko w żłobku. Wydłużyłam go więc nieznacznie, bo o jakieś 20 minut.
Tym razem Robert przywitał mnie w zupełnie innym nastroju. Uśmiechał się od ucha do ucha. Dowiedziałam się, że praktycznie przez cały czas był radosny i świetnie się bawił. Pani zaproponowała, żebym następnym razem przyjechała godzinę później. Czyli - postęp! :)
Robert pomachał pani rączką na pożegnanie. Przez cały czas był bardzo radosny. Tym razem oczekiwanie na busa było łatwiejsze, choć również się przedłużyło. Była ładna pogoda, więc poszliśmy jeszcze na krótki spacer. W domu Robert, tak jak poprzednio, mocno zasnął.
5 września, dzień piąty: obiadek i drzemka!
To właściwie było do przewidzenia. Kiedy następnego dnia przyjechałam o godzinę później, okazało się, że Robert w najlepsze śpi :) Zresztą większość dzieci spała o tej porze. Żłobek był teraz zupełnie innym miejscem - było w nim cicho i sennie.
Usiadłam na korytarzu. Nie mogłam przestać się uśmiechać. Adaptacja przebiegała dobrze! Zdążyłam już usłyszeć relację, że Robert był przez cały czas w dobrym nastroju, bawił się i zjadł cały obiad.
Obudził się bez płaczu, szczęśliwy i wypoczęty. Nie śpieszyliśmy się z wyjściem. Ponieważ mieliśmy dużo czasu, poszliśmy na plac zabaw i tam bawiliśmy się tak długo, aż dołączył do nas tata :)
Mimo tak długiej drzemki, Robert był zmęczony. Zasnął w samochodzie.
6 września, dzień szósty: co to będzie?
Dzień szósty jest dzisiaj :) Mam odebrać Roberta około godziny 14:00, czyli prawie przed końcem dnia! Podobnie jak wczoraj, nie będziemy jechać busem do domu, tylko poczekamy, aż mąż skończy pracę.
Od początku wierzyłam, że mój synek bez większego trudu przyzwyczai się do żłobka. W międzyczasie pojawiły się obawy i wątpliwości, okazały się jednak niepotrzebne. Chyba mogę już robić plany na następny tydzień ;)
Każde dziecko jest inne.
Dużo się teraz pisze o adaptacji. W jednych placówkach wygląda to lepiej, w innych gorzej. Czytam między innymi o przedszkolankach, które dosłownie wyrywają rodzicom dzieci z rąk. Jednocześnie słyszę z wielu stron, że najlepsza metoda to: pożegnać się jak najszybciej i wyjść, nie przedłużać i nie opóźniać momentu rozstania.
U nas w żłobku wygląda to właśnie tak: pani otwiera drzwi i zaprasza dziecko do środka, pożegnanie trwa dosłownie chwilę. Czy to jest dobre? Dla mojego synka - tak. Robert jest dzieckiem, które łatwo czymś zainteresować, zabawić. Nie trzyma się kurczowo rodziców. Myślę też, że metoda małych kroczków, którą zastosowaliśmy, znakomicie się sprawdziła w naszym wypadku.
Jeśli czujesz, że Twoje dziecko może potrzebować innego podejścia, najlepiej będzie, jeśli porozmawiasz o tym z opiekunkami. Im też zależy na tym, żeby Twoje dziecko czuło się w żłobku jak najlepiej. To jest ich praca, ich powołanie, jak to określiła jedna pani z naszego żłobka. Dobrze wiedzą o tym, że od ich podejścia zależy, czy dziecko będzie zadowolone i spokojne i przede wszystkim, czy będzie chciało przychodzić tam codziennie. Warto dać im szansę :)
U nas w żłobku wygląda to właśnie tak: pani otwiera drzwi i zaprasza dziecko do środka, pożegnanie trwa dosłownie chwilę. Czy to jest dobre? Dla mojego synka - tak. Robert jest dzieckiem, które łatwo czymś zainteresować, zabawić. Nie trzyma się kurczowo rodziców. Myślę też, że metoda małych kroczków, którą zastosowaliśmy, znakomicie się sprawdziła w naszym wypadku.
Jeśli czujesz, że Twoje dziecko może potrzebować innego podejścia, najlepiej będzie, jeśli porozmawiasz o tym z opiekunkami. Im też zależy na tym, żeby Twoje dziecko czuło się w żłobku jak najlepiej. To jest ich praca, ich powołanie, jak to określiła jedna pani z naszego żłobka. Dobrze wiedzą o tym, że od ich podejścia zależy, czy dziecko będzie zadowolone i spokojne i przede wszystkim, czy będzie chciało przychodzić tam codziennie. Warto dać im szansę :)
Oj już nie pamiętam jak to było u nas!!! A niebawem czeka nas powtórka z rozgrywki. Powodzenia!
OdpowiedzUsuńDziękuję :* Nie jest to może najłatwiejszy tydzień w naszym życiu, ale zdecydowanie wszystko zmierza w dobrą stronę :)
UsuńMy jak narazie nie myślimy o żłobku. I masz rację każde dziecko jest inne.
OdpowiedzUsuńTo prawda, i dla każdego lepsze będzie coś innego. Dla naszego synka żłobek jest dobrą opcją :)
UsuńMój syn też chodził do żłobka, poszedł w wieku 18 miesięcy ze względu. Nie musiał, bo mogłam pracować z domu, ale chciałam wrócić do ludzi. Syn zaaklimatyzował się w żłobku dopiero po miesiącu, ale miło wspomina ten czas.
OdpowiedzUsuńJa też pracuję z domu, jednak wolałam, żeby w tym czasie Robert był pod opieką pań ze żłobka. Praca z dzieckiem w domu zawsze odbywa się czyimś kosztem; nie chciałam, żeby moje dziecko coś przez to traciło.
UsuńMy zaczęliśmy co prawda przygodę z przedszkolem. Na szczęście adaptacja przeszła bezproblemowo. Synek chodzi do przedszkola z radością i uśmiechem na twarzy ;) Super, że jest coraz lepiej i życzę Wam powodzenia! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! :* Wygląda na to, że będzie dobrze :)
UsuńNa szczęście nie musiałam posyłać młodej do żłobka, bo nie chciałabym rozstawać się z tak małym dzieckiem, mimo że nie jestem typem matki-przylepca (a wręcz przeciwnie). Teraz jednak z ulgą posłałam córę do przedszkola i zachwycam się tym, jak bardzo jest szczęśliwa :)
OdpowiedzUsuńNo to ja właśnie jestem takim dziwnym typem, że posłałam dziecko do żłobka z radością ;) Ale z drugiej strony, mogłam to zrobić rok wcześniej, a nie chciałam :)
UsuńPowodzenia :) Myślę, że kontakt z innymi dziećmi świetnie wpływa na rozwój maluchów! Powodzenia!
OdpowiedzUsuńDziękuję :* Tak myślę, że dobrze mu to zrobi :) Widziałam wczoraj, jak bawił się z jednym chłopczykiem, coś zachwycającego <3
Usuńto spory stres i wyzwanie :) ale trzeba być zawsze dobrej myśli. dzieciaki dość szybko są w stanie się przystosować :) klaudia j
OdpowiedzUsuńTo prawda, duże wyzwanie :) Ale cieszy mnie, że on tak świetnie sobie radzi! :)
UsuńPowodzenia! Pierwsze dni są najtrudniejsze dla całej rodziny, choćby ze względów organizacyjnych i konieczności dostosowania się do nowej sytuacji. Ale jak widać świetnie daliście sobie radę :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Wygląda na to, że faktycznie poszło gładko :)
UsuńU nas były 2 dni po 4 godziny i od trzeciego już 9 godzin. Byłam sama z Synkiem, nikogo do pomocy, więc nie było wyboru. Syn doskonale się zaadaptował. Moim zdaniem rodzice za bardzo histeryzują. Powodzenia.
OdpowiedzUsuńNiektórzy może tak... Ale też nie wszystkie dzieci tak łatwo się adaptują. Słyszałam opowieści, że u kogoś np. trwało to miesiąc.
UsuńMoi synowie poszli do żłobka w wieku 2,5 roku i się nie zaadoptowali. Choroby, płacz i po 2 miesiącach szarpaniny zabrałam ich do domu. To wyższa logistyka, czasami niemożliwa. Ale rok później do przedszkola poszli i było o wiele łatwiej.
OdpowiedzUsuńWidocznie po prostu nie zawsze to jest możliwe. Domyślam się, że nie było Wam łatwo. Na szczęście macie to już za sobą :)
UsuńSuper, że tak ładnie Wam poszło i oby tak zostało, bo to niestety nie jest oczywiste :), ale trzymam mocno kciuki!
OdpowiedzUsuńWiem, że bywa różnie, ale jestem dobrej myśli :) Dziękuję :*
UsuńZazdroszczę Ci tego podejścia. Takiej myśli choć na chwilę, mnie strasznie męczyło gdy oddałam pierwszego syna do żłobka. W tydzień poleciało 4 kilo. Dlatego też młodszego nie oddałam do żłobka aby mieć psychiczny spokój.
UsuńJakoś tak wyszło. U mnie aktualnie kilogramy przybywają w dość szybkim tempie :D
UsuńMy zaczęliśmy przedszkole i jest kiepsko.
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki, żeby się polepszyło!
UsuńMoja córka baaardzo długo przeżywała żłobek, no i oczywiście pomijam fakt niemal stałego chorowania....
OdpowiedzUsuńU nas póki co jest nieźle, Robert miał tylko lekki katar. Ale przy tej zmiennej pogodzie obawiam się, że długo tak dobrze nie będzie...
Usuńu nas przedszole jako 3 latki obie zaczynały teraz w tym roku młodsza...nie wiem co to znaczy dac do żłobka ale wiem jedno czy to czy to...mama zawsze przezywa bardzo:)
OdpowiedzUsuńTo jest ogromna zmiana :) Właśnie doleczamy pierwszą chorobę. Wcześniej nie miewał większych problemów ze zdrowiem, teraz już tak łatwo nie jest.
UsuńMoje dzieci już są dorosłe.Przedszkole przechodziły z różnym skutkiem. Wnuki lubiły. Teraz ruszają na podbój pierwszej klasy.
OdpowiedzUsuńOch, to jeszcze przed nami :) Ale czas szybko pędzi, więc pewnie ta pierwsza klasa będzie szybciej, niż się spodziewam! :D
Usuń