Właśnie przyznałam sobie samozwańczo złoty order najbardziej szurniętej matki roku. Nie jestem szczególnie przywiązana do tego wyróżnienia, więc jeśli macie w zanadrzu mocniejszą historię, to podzielcie się nią, a ja chętnie zrzeknę się tytułu.
A było to tak:
Po karmieniu ucięliśmy sobie z małym popołudniową drzemkę, dziecko w bezpiecznej pozycji na boku, moja dłoń delikatnie obejmująca główkę dziecka. No i pospaliśmy, jak się okazało, nieco dłużej: kiedy się obudziłam, było zupełnie ciemno. Nic nie widziałam, za to czułam cały czas cieplutkie ciałko mojego synka i jego główkę pod moją dłonią.
I nagle wyczułam, że w tej główce porobiły się jakieś straszne wgłębienia, jakby dziury.
Ogarnęło mnie przerażenie. Pierwsza moja myśl: natychmiast dzwoń na pogotowie! Póki jeszcze nie jest za późno! Druga myśl: ale w sumie jak to się stało? Przecież nic mu nie dolegało, kiedy się kładliśmy, nic na niego nie spadło, o nic się nie uderzył... Trzecia myśl: w takim razie to na pewno nie żaden uraz mechaniczny, tylko objaw jakiejś strasznej choroby. A może odwodnienie? Ponoć od odwodnienia może się zapaść ciemiączko, co prawda moja dłoń dotykała główki w nieco innym miejscu, ale może... ale jeśli...
Zanim wpadła mi do głowy jakaś równie mądra czwarta myśl, zdążyłam się na dobre rozbudzić i uświadomić sobie, co najlepszego właśnie robię od dobrych kilku sekund.
Domyślacie się już, co zrobiłam?
Taak. W czasie snu omsknęła mi się dłoń - albo to on się przesunął? Przez te kilka dramatycznych sekund z rosnącym przerażeniem badałam ucho mojego maluszka.
Z uchem wszystko w porządku. Z całym maluszkiem też.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz