Jest nas, jak nieraz pisałam, siedmioro pod jednym adresem. Czworo ludzi, dwa koty i pies. O ludziach czytacie tu dość regularnie, o kotach co jakiś czas też wspominam, mam natomiast świadomość, że prawie wcale nie piszę o psie.
Powody są dwa. Po pierwsze, tak jak planowaliśmy od początku, pies rezyduje w ogrodzie, ma tam swoją budę i wygodny kojec. Żyjemy więc tak trochę osobno, tym bardziej, że na spacery z pieskiem wychodzi mąż. Czasem zdarzało nam się wychodzić razem, ale odkąd mamy dwójkę dzieci, wydaje się to nam praktycznie niemożliwe. Trzech łobuzów (w tym jeden potężny), którzy potrzebują maksimum naszej uwagi? Trochę za dużo ;)
Drugi powód jest taki, że... ludzie, a zwłaszcza blogerzy ;) nie bardzo lubią przyznawać się do czegoś, co im się nie udało. A ja mam poczucie, że jako właściciele psa daliśmy ciała co najmniej w kilku kwestiach. Niemniej, kochamy bardzo tego naszego pieszczocha i łobuziaka :)
Ale od początku. Jak to się zaczęło?
Czy chcesz mieć ze mną pieska?
Jako młode małżeństwo zdecydowane wówczas, że rodzicami to my raczej nie będziemy, przez względnie długi czas marzyliśmy o posiadaniu psa. To był dla nas wtedy taki odpowiednik marzenia o dziecku, jakiś wyznacznik wspólnej stabilizacji, rodziny.
Zarówno w mojej rodzinie, jak i w rodzinie mojego męża przez lata pies był w domu. Towarzyszem mojego dorastania i wkraczania w dorosłość był cudowny, wieczny szczeniak imieniem Foks. Mój mąż, zanim został mężem, był właścicielem pięknej wilczurki imieniem Besi.
Wspólnie marzyliśmy o labradorze lub retrieverze. Ciekawe, jak czasem marzenia się spełniają :) Kiedy już dotarło do nas, że wcale nie jest tak łatwo przygarnąć takiego psa i że w schroniskach raczej ich nie ma, a porządne hodowle liczą sobie sporo za takiego szczeniaka - nasz blablador Fortis niemal dosłownie spadł nam z nieba :)
To znaczy, z Fortisem to jest tak, że on jest i nie jest labradorem. Nie jest psem rasowym. Jego mama kompletnie nie przypominała labradora. Jako jedyny z całego miotu wdał się w ojca, który najwyraźniej był labkiem :) Po kształcie pyska trochę widać, że to nie jest prawdziwy labrador, ma też inne, bardziej masywne łapy. Jest piękny, zgrabny, duży, silny, radosny, przyjazny i mądry. Chciałoby się dopisać i "grzeczny", ale grzeczny to on nie jest.
Początki - w domu czy w ogrodzie?
No właśnie. Ponoć labradory to psy domowe. Ale Fortis przecież tak naprawdę nie jest labradorem, poza tym tam, skąd go wzięliśmy, spędzał całe dnie na świeżym powietrzu i z pewnością zdążył się do tego przyzwyczaić. Powiem szczerze, że nie wyobrażam sobie, żeby Fortis miał mieszkać z nami w domu. Mam wrażenie, że wówczas nie zmieściłaby się tam pozostała szóstka domowników! Nasz dom nie jest duży. Zakładając, że pies nie wchodzi na meble - w swoim kojcu ma chyba więcej znacznie miejsca niż miałby w domu.
Od początku miał być psem podwórkowym. Jednak kilka pierwszych dni spędził z nami w domu, bo okazało się, że ogrodzenie nie jest wystarczająco zabezpieczone przed jego ucieczkami.
Był prześlicznym szczeniakiem. Myślę, że pozwalaliśmy mu o wiele za dużo, bo był uroczy we wszystkim, co robił. Oczywiście musiało to prowadzić do kłopotów, kiedy podrósł.
Skakał, oczywiście z radości. Przez te wszystkie lata nie widziałam ani razu, żeby był agresywny, ale oczywiście ciężko to wytłumaczyć komuś, kto boi się dużego, skaczącego psa. Zresztą to naprawdę nic fajnego, kiedy wychodzisz z domu i chcesz wyglądać jeśli nie elegancko, to przynajmniej schludnie, a za chwilę masz na spodniach odbite dwie wielkie łapy.
Ale to nie było najgorsze. Najgorsza była postawa sąsiadów.
Te potwory to my.
Po dwóch latach od naszej przeprowadzki na wieś trudno powiedzieć, żebyśmy byli lubiani w okolicy. Nikt nas nie znał, nikt nie wiedział, czego się po nas spodziewać. Po pojawieniu się Fortisa szybko staliśmy się dwojgiem najbardziej znienawidzonych ludzi we wsi.
Najpierw pojawiła się plotka, że głodzimy psa. Skąd taki pomysł? Bo piesek szczupły, bo jak się go częstuje kiełbaską, to od razu zjada... Kiedy w czasie deszczu schowałam miski z jedzeniem w inne miejsce, dla sąsiadów było to wystarczającym dowodem, że pies nie dostaje jeść ani pić. Ponoć dokarmiała go prawie cała wieś. Cud, że nikt nie otruł.
Potem dowiedzieliśmy się też, że biedny pies w ogóle nie wychodzi na spacer (wychodził o innych porach niż sąsiadka). Oraz, że pies marznie. Kiedy tłumaczyłam troskliwej pani, że pies ma ocieplaną budę i często woli położyć się pod schodami, bo tam mu trochę chłodniej, usłyszałam w odpowiedzi: "To może ocieplić mu to miejsce pod schodami?"...
Kiedy wydawało się, że już jest wystarczająco źle i gorzej nie będzie, Fortis nauczył się uciekać. Był na tyle sprytny, że wychodził i wracał, więc zorientowaliśmy się dość późno, że naszemu pieskowi zdarzają się samotne wycieczki po wsi. Oczywiście ucieka, bo głodny...
Pies na uwięzi.
"Pan nie ma serca!", usłyszał mój mąż.
"Nie chciałabym być członkiem waszej rodziny", usłyszałam od sąsiadki, kiedy powiedziałam jej, że nie, nie oddamy nikomu psa, bo jest częścią naszej rodziny. Byłam wtedy w zaawansowanej ciąży.
Stało się jasne, że swobodne bieganie Fortisa po ogrodzie musiało się skończyć. Zamówiliśmy kojec, ale zanim zrealizowano zamówienie, trzeba było przez kilka dni jakoś utrzymać uciekiniera w obrębie naszego ogrodu. Wydawało się, że przywiązanie go na długiej, długiej i luźnej linie jest dobrym pomysłem. Dopóki nie zobaczyliśmy, co Fortis jest w stanie zrobić z tą liną. Po mistrzowsku przywiązał się do drzewa. Normalnie od razu było widać, że pies żeglarza.
Policja. Mandat. Pismo z sądu. Zarzut znęcania się nad psem. Podpisy świadków. Myślałam, że się zapłaczę.
Pojawił się kojec, sytuacja się uspokoiła - choć nie od razu. Pies przestał uciekać, nagle okazało się też, że nie jest głodzony - bo jakoś nie schudł, a nawet przytył, choć już nie było jak go dokarmiać... Ale szczekał.
"Przeszkadzało państwu, że biegał, to teraz nie biega, tylko szczeka!", palnęłam raz w końcu, kiedy miałam dosyć słuchania po raz setny, że dręczymy psa. Było dla nas logiczne, że pies, który dotychczas biegał sobie swobodnie po ogrodzie, nie przyzwyczai się szybko do mieszkania w kojcu, nawet jeśli kojec jest duży i wygodny. Dla sąsiadów był to kolejny dowód naszego okrucieństwa.
Obecnie jest lepiej - chyba... Awantury się skończyły, zresztą nasze dzieciaki są mistrzami świata w podbijaniu ludzkich serc, więc i sąsiedzi zaczęli jakoś życzliwiej na nas patrzeć. Ciągle nie czujemy się pewnie i raczej niemożliwe jest, że z kimś się tutaj zaprzyjaźnimy.
A jeśli nie powinniśmy mieć psa?
Nieraz, kiedy było naprawdę ciężko, myślałam: "a niech nam go rzeczywiście zabiorą!". To okropne, że tak myślałam, ale stres i negatywne emocje związane z posiadaniem psa trochę przysłoniły nam radość z tego, że go mamy.
Co zrobić, kiedy stwierdzasz, że przygarnięcie psa było błędem? O ile naprawdę nie jesteś potworem... weź to na klatę i żyj z tym. To jest żywa istota, która Cię kocha i która nigdy nie zrozumie, dlaczego nagle stwierdzasz, że lepiej byłoby ją oddać komuś innemu. Dla tego zwierzaka Ty jesteś najlepszym człowiekiem na świecie, jego człowiekiem.
Fortis będzie żył z nami, mam nadzieję, jeszcze wiele długich lat. Popełniliśmy wiele błędów jako jego właściciele, ale kochamy go, a on kocha nas.
bardzo mądry wpis, jestem podobnego zdania :-) Pies to nie tylko zwierzak do głaskania, ale i nieskończona miłość i odpwiedzialność.
OdpowiedzUsuńDziękuję :* Myślę, że trochę musieliśmy dojrzeć do takiego podejścia.
UsuńMy również marzyliśmy o labradorze. Niestety mamy za mały ogród i za mało czasu na długie spacery, bo taki pies potrzebuje mnóstwo ruchu i stymulacji. Ale ponieważ zwierzaki kochamy, mamy jednego psa rasowego, jednego wielorasowego i kota. Wszystkie wielkości przed kolanko. Dom wariatów.
OdpowiedzUsuńTylko wariaci są coś warci! :D Wiesz, jeśli kiedyś Fortisa zabraknie, nasz następny pies też będzie wielkości przed kolanko.
Usuń