Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zdjęcia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zdjęcia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 8 marca 2021

Kobieta na zdjęciach

Fot. Adam Jaskiernik Fotografia

Wiecie, z pozowaniem do zdjęć jest tak, jak z pisaniem. Albo ze śpiewaniem. Właściwie każda działalność artystyczna wiąże się, przynajmniej w moim przypadku, z pewnym ciągiem zdarzeń. Na początku po prostu lubiłam to robić, chciałam to robić, wierzyłam, że będę w tym dobra, bo mam predyspozycje. Po czym zaczynałam się wdrażać... i odkrywałam, że tak łatwo nie będzie. Bo jest technika, której trzeba się nauczyć. Bo mój subiektywny odbiór własnych dokonań różni się niekiedy znacząco od tego, jak są one odbierane przez innych. Bo trzeba było przyjąć jedną, drugą, trzecią lekcję pokory, by zacząć się rozwijać.

Nieraz ogarniało mnie zwątpienie, chciałam zrezygnować, nie próbować dalej, nie narażać się na kolejne niepowodzenia. Niedługo minie 10 lat od mojej pierwszej sesji zdjęciowej, więc chyba mogę powiedzieć, że wytrwałam całkiem długo. Dzięki zdjęciom odwiedziłam wiele pięknych miejsc, poznałam mnóstwo fantastycznych, kreatywnych, pozytywnie zakręconych ludzi, zdobyłam niezliczoną ilość pięknych pamiątek. Niektóre z nich zdobią ściany mojego domu, inne znalazły się w okolicznościowych albumach, wiele z nich znalazło się oczywiście w Internecie. Niektóre zapraszają do nawiązania współpracy z fotografami, którzy je zrobili. Niektóre można było oglądać na wystawach stacjonarnych, jedno prawdopodobnie pojawi się wkrótce na okładce pewnej płyty.

Dawno nauczyłam się, że dobre zdjęcie jest warte wytrzymania kilku minut w chłodzie lub w upale. Warto stać lub siedzieć przez dłuższy czas w niewygodnej pozycji, warto zanurzyć się w wodzie, warto czasem przejść przez błoto, wybrudzić się, zmęczyć, mieć obolałe nogi od zabójczo pięknych butów, warto wytrzymać kilka godzin przygotowań i charakteryzacji. Niewygoda minie, zdjęcie zostanie na zawsze.

Jak to się zaczęło?


Dawno, dawno temu... Kiedyś zastanawiałam się nad tym i z zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że ja od dziecka chciałam być na jakichś zdjęciach. Szukałam okazji, by się na nich znaleźć. Pamiętam sesję, którą zrobiła mi koleżanka, gdy miałyśmy po 14 lat. Pamiętam, jak razem z współlokatorkami robiłyśmy sobie zdjęcia w internacie. Pamiętam, jak przez pół roku pieczołowicie odkładałam pieniądze na profesjonalną sesję zdjęciową. Gdzieś to pragnienie zawsze we mnie żyło. Chyba dzięki zdjęciom chciałam poczuć się kimś innym niż w rzeczywistości, bo nie byłam zadowolona z siebie.

Później tak się złożyło, że mój przyjaciel fotograf zaczął prezentować w sieci swoje prace, poznałam też jedną modelkę, która zmienia się na zdjęciach jak kameleon. No i przyznam, pozazdrościłam. Obudził się we mnie taki dzieciak, który na widok ludzi robiących fajne rzeczy stwierdza, że też tak chce. Wiem, że wielu z nas ma tego dzieciaka w sobie :)

Pozowanie wydawało mi się wówczas łatwe. Wychodziłam ładnie na zdjęciach, które robiłam sobie z przyjaciółmi. To był dla mnie dobry czas, jeśli chodzi o wygląd, czułam się atrakcyjna, byłam w dobrej formie. Jednak efekty pierwszej sesji zdjęciowej nie pozostawiały wątpliwości - nie należałam do urodzonych modelek. Byłam sztywna, bez mimiki, nie umiałam patrzeć w obiektyw ani uśmiechnąć się w taki sposób, by na zdjęciach wyglądało to korzystnie. Prawdę mówiąc, po pierwszej sesji byłam przekonana, że to nie dla mnie.

Czemu mnie to wciągnęło?


Gdyby chodziło tylko o próżność, wystarczyłyby mi pewnie dwie, może trzy sesje, nie miałabym motywacji, żeby zaangażować się w to na lata. Już po pierwszej sesji, która przecież nie była wybitnie udana, otrzymałam tyle komplementów, że wręcz czułam przesyt.  Moja próżność nieraz też ucierpiała przez nieprzychylne komentarze. Gdyby nie motywowało mnie coś jeszcze, pewnie szybko dałabym sobie z tym spokój.

O co zatem chodziło? Chciałam tworzyć obrazy. Miałam swoje pomysły, wizje zdjęć, na jakich chciałam się znaleźć. Przygotowywałam stylizacje, wybierałam miejsca, starałam się możliwie najwierniej odtworzyć pomysł, który miałam w głowie. Nieraz zapraszałam do współpracy fotografów, których styl pasował do mojej wizji.

Starałam się za każdym razem być nie tylko fotografowanym obiektem, ale też współtwórczynią zdjęcia. Nie z każdym fotografem było to możliwe, niektórzy chcieli mieć całkowity wpływ na ostateczny efekt. Wtedy też powstawały piękne zdjęcia, pewnie piękniejsze od tych, które ja mogłam sobie wyobrazić. Najbardziej jednak lubiłam te momenty, kiedy wyobraźnia fotografa spotykała się z moją i wspólnie realizowaliśmy jedną, spójną wizję.

Ostatnia sesja

Fot. Adam Jaskiernik Fotografia

Gdy piszę "ostatnia", mam na myśli, że są to najświeższe zdjęcia z moim udziałem - nie, że ostatnia w życiu ;) Chociaż, czy ja wiem? Myślę nieraz, że może już pora zamknąć ten rozdział i pozwolić mu stać się pięknym wspomnieniem. Znalezienie czasu na sesję i przygotowanie się do niej sprawia mi coraz więcej kłopotu, efekty bywają mało satysfakcjonujące, zwłaszcza gdy pozuję z innymi modelkami. Porównania nie wypadają na moją korzyść. Świadomość siebie to również świadomość upływającego czasu. Nawet jeśli ta sesja nie była jeszcze ostatnią - to prędzej czy później taka nadejdzie ;)

Spotkałam się z fotografem, który już kilkakrotnie robił mi zdjęcia. Fakt, że znamy się od lat, na pewno pomógł nam obojgu poczuć się swobodnie. Wiedzieliśmy, że możemy sobie zaufać i zarazem mieć pewne oczekiwania odnośnie współpracy. Jednak wspólne doświadczenie nie przełożyło się na łatwość współpracy. Zbyt długo się nie widzieliśmy, zbyt dużo się zmieniło u każdego z nas. Musieliśmy na nowo uczyć się swoich metod pracy. Na szczęście życzliwa atmosfera temu sprzyjała :)

Umówiliśmy się na piękny zimowy plener. Miejsce wybrane przez Adama zainspirowało mnie do ciekawych pomysłów i póz, przyznam jednak, że odzwyczaiłam się od takiego marznięcia ;) Nie byłam w stanie zbyt długo wytrzymać bez kurtki. Po wykorzystaniu wszystkich najlepszych scenerii zdecydowaliśmy się na kontynuację sesji w studio. 

Jestem zadowolona z tej sesji, choć żałuję, że nie miałam czasu na skorzystanie z usług profesjonalnej wizażystki - jechałam na miejsce spotkania prosto z pracy. Mam wrażenie, że na niektórych zdjęciach moja twarz krzyczy: umaluj mnie! Podoba mi się natomiast, jak prezentuje się na zdjęciach moja stylizacja. Myślę, że udało nam się uzyskać ciekawy klimat - jak sądzicie?

Fot. Adam Jaskiernik Fotografia


Czy poleciłabym pozowanie do zdjęć każdej kobiecie?


Tak, choć uważam, że nie każda kobieta odnajdzie się w danej tematyce czy charakterze zdjęć. Warto przemyśleć na starcie, jakie są nasze oczekiwania, co chcemy uzyskać, i - to może najistotniejsze - na co nie zamierzamy się zgadzać. Nie polecam nikomu pracy z fotografem, który testowałby Wasze granice i namawiałby Was na coś, do czego nie jesteście przekonane. Współpraca z Adamem była świetna między innymi dlatego, że miałam pełną kontrolę nad tym, co działo się na sesji. 

Znalezienie fotografa, któremu można zaufać i z którym zrealizujesz przepiękną sesję, nie jest trudne. W ciągu tych dziesięciu lat spotkałam wiele wspaniałych, uczciwych osób, którym zależy na efektywnej współpracy i imponujących rezultatach. Zdarzały się jednak również sytuacje, w których musiałam zachować czujność. Warto dobrze przemyśleć decyzję o wyborze fotografa. Jeśli wyczuwasz niepokojące sygnały, nie lekceważ ich.

Zdjęcia dały mi ogromnie dużo radości, satysfakcji, samoakceptacji, możliwość wyrażenia siebie i realizacji swoich pomysłów. Zawdzięczam im przyjaźnie, wycieczki, wspomnienia, niezapomniane przeżycia. Jeśli zastanawiasz się, czy warto spróbować - zapewniam Cię, że tak! :)

poniedziałek, 9 września 2019

5 lat z życia jednego brzucha.



Dzień zaczynam od dawki hormonów i od serii ćwiczeń. To pierwsze już raczej się nie zmieni, tego drugiego sama nie chcę zmieniać, choć nikt mi już nie każe ćwiczyć. Daje mi to jednak fantastyczne poczucie, że robię coś dla siebie i jestem aktywna, a jeśli przy tym może sprawić, że zdjęcie z 2020 roku będzie wyglądało lepiej niż to aktualne, to chyba warto się starać :)

Jak już kiedyś zauważyłam, w tym roku zapanowała istna moda na porównywanie zdjęć z przeszłości z obecnymi. Ja sama niezależnie od tej mody zawsze lubiłam sporządzać takie zestawienia, przede wszystkim dlatego, że jestem strasznie sentymentalna. Ale w tym zestawieniu chodzi nie tylko o powrót do wspomnień.

Te zdjęcia pokazują coś, o czym pewnie dobrze wiecie, ale być może nieczęsto patrzycie na to w ten sposób. Pokazują, jaką wielką rewolucją dla naszego ciała jest decyzja o zajściu w ciążę. Te zmiany wpływają na cały organizm, na gospodarkę hormonalną, co za tym idzie, na nasze samopoczucie i na równowagę psychiczną. Przyznam, że pomysł na sporządzenie takiego zestawienia przyszedł mi do głowy już jakiś czas temu, po tym, gdy jedna z bliskich osób zarzuciła mi, że stałam się humorzasta... Pomyślałam wtedy: Ej, po dwóch ciążach w krótkich odstępie czasu, dwukrotnych zmianach wagi o 20 kg w jedną i drugą stronę, to niby jaka ja mam być? :)

Zapraszam do podróży w czasie.

2015: Starania o ciążę.


Fot. Michał Buczek

Ten temat przewija się co jakiś czas na blogu, ale chyba nigdy nie pochyliłam się nad nim w sposób wyczerpujący. Zasadniczo, cały rok 2015 (i spory kawałek 2014, a także początek 2016) był dla mnie czasem starania się o pierwsze dziecko. W marcu jeden lekarz zdiagnozował u mnie zespół policystycznych jajników (PCOS), choć sam dziwił się przy tym, że nie wyglądam na osobę dotkniętą tym schorzeniem - typowe objawy to m.in. nadwaga, nadmierne owłosienie. Zaczęłam kurację hormonalną. Kto wie, jak długo by to trwało, gdyby nie pewien zbieg okoliczności. Przyjechałam do przychodni na umówioną wizytę, aby dostać receptę na kolejną porcję hormonów i dowiedziałam się... że mój lekarz już tam nie pracuje. Przyjęła mnie inna lekarka, która jednak odmówiła wypisania recepty - stwierdziła, że jeśli leczenie do tej pory nie dało rezultatów, to prawdopodobnie przyczyna mojej bezpłodności jest inna. Szereg kolejnych wizyt wykazał, że diagnoza była błędna, nie miałam nigdy PCOS. Źle dobrane leki raczej mi zaszkodziły niż pomogły. Miałam cierpliwie czekać, aż wreszcie się uda. Wiecie, jak to mówią... staranie się o dziecko nie jest nieprzyjemne ;)

Jak wyglądałam? Uczciwość nakazuje przyznać, że to zdjęcie jest wyjątkowo korzystne, to już nie były moje najszczuplejsze czasy. Nie miałam już organizmu dwudziestolatki, która mogła zjeść wszystko i nie przytyć, hormony też pewnie zadziałały po swojemu. Ważyłam 55 kg, co było prawie najwyższą moją wagą w czasach przed dzieckiem. Miałam sporo zmartwień, bo końcówka roku 2014 przyniosła mi duże kłopoty zawodowe i finansowe, których skutki odczuwałam bardzo silnie przez cały następny rok. Raczej nie wpłynęło to dobrze na mój wygląd.

2016: Upragniona ciąża!


Fot. Sobie Jestem

Tak, historia moich starań o dziecko jest znacznie mniej dramatyczna niż wiele innych historii, z którymi mogliście się spotkać. Pewnego dnia po prostu się udało. Mniej więcej w tym czasie, kiedy miałam już zamiar poddać się znacznie poważniejszym badaniom w celu zdiagnozowania przyczyn bezpłodności. Śmiejemy się czasem, że trzeba nam było wyjątkowego dnia - bo początek mojej ciąży datuje się na noc z 29 lutego na 1 marca :)

W pierwszych tygodniach moja ciąża była zagrożona. Potem, gdy zagrożenie minęło - kwitłam, czułam się wspaniale, nie miałam większych dolegliwości. Czasem, zwłaszcza w trzecim trymestrze, robiło mi się słabo. Przeważnie uważałam na siebie bardziej z rozsądku niż dlatego, że naprawdę nie czułam się na siłach, by coś zrobić. Pod koniec zaczęłam odczuwać problemy z chodzeniem i ból bioder. 

Jak wyglądałam? Znajomi dziwili się, gdy mówiłam, że przytyłam aż 20 kg, bo ponoć nie było tego po mnie widać. Ja widziałam. Im bliżej porodu, tym pełniejszą miałam twarz, no i oczywiście wielki brzuch. Nie wiem, jaki miałam obwód w pasie, bo gdy próbowałam rozciągnąć metr krawiecki, by się nim opasać, to go rozerwałam :D Przed ciążą zawsze miałam wąską talię, musiałam się zatem bardzo mocno rozciągnąć, rozrosnąć. Mój kręgosłup, biodra odczuwały, że nagle muszą dźwigać znacznie większy ciężar. Niełatwo było mi znaleźć wygodną pozycję do spania. Za to moje włosy i cera były w świetnej kondycji i przyznam, że nigdy w życiu nie czułam się tak piękna jak wtedy.

2017: Stan po ciąży.


Fot. Joanna Schönborn-Tomczak: Przerwa w dostawie deszczu

Czułam się dobrze, więc też nie szukałam pomocy u żadnych lekarzy. Może niesłusznie? Bywałam zmęczona i senna, ale powiedzmy, że matkom niemowlaków zdarza się to dość często ;) Nie miałam depresji ani problemów zdrowotnych, laktacja bez zarzutu, fantastycznie się odnalazłam w roli mamy. Dość szybko zaczęliśmy się starać o drugie dziecko. Nie chcieliśmy czekać, nauczeni doświadczeniem z poprzednich lat. Wiedzieliśmy już, że w naszym przypadku to może trwać dłużej, niż byśmy tego chcieli. 

Jak wyglądałam? Nie wracałam do sylwetki sprzed ciąży z jakąś wyjątkową szybkością, ale też nie mogę powiedzieć, by mi na tym bardzo zależało. Miałam może drobne momenty słabości, gdy widziałam siebie i swój pociążowy brzuch na zdjęciach. Albo wtedy w czerwcu, gdy zapytano mnie, czy jestem w ciąży. Ale nie było źle, zaczęłam znów pozować do zdjęć, wskoczyłam nawet w dość skąpy strój. Gdzieś pod koniec roku wróciłam do wagi sprzed ciąży - 55 kg.

2018: Druga ciąża!


Fot. Nina Filek

Udało się szybko, co zakrawa na mały cud, biorąc pod uwagę liczne okoliczności, które mogły to upragnione drugie zajście opóźnić. Tym razem było inaczej. Praktycznie w tym samym czasie dowiedziałam się o ciąży i o Hashimoto. Nadal trochę nie mogę uwierzyć, że mam jakąś przewlekłą chorobę. W ogóle nie czuję się jak osoba chora. Za to zyskałam piękne wytłumaczenie dla wszelkich moich huśtawek nastrojów i gorszych stanów :D Ale nie korzystam z tego za często.

Druga ciąża była trudniejsza, więcej dolegliwości, więcej problemów zdrowotnych. Do tej pory wspominam końcówkę października z pewną zgrozą i poczuciem, że dosłownie walczyłam o życie. A w tym wszystkim był też ze mną mały, kochany człowieczek, który musiał zrozumieć, że mama nie może już go nosić na rękach i czasem znika na kilka dni albo leży w łóżku.

Jak wyglądałam? Tym razem brzuszek był widoczny dużo wcześniej, tak naprawdę już w drugim miesiącu dało się go zauważyć - czyli na tym etapie, kiedy niektóre kobiety wolą jeszcze nikomu nie mówić o ciąży! Wcześniej pojawiły się też problemy z chodzeniem. Wagę 75 kg, czyli taką, jak przy pierwszym porodzie, osiągnęłam już na początku ósmego miesiąca. Obawiałam się, że pod koniec ciąży ta waga będzie jeszcze znacznie większa, ale jakimś cudem nie przytyłam już nawet o jeden kilogram. Nie czułam się może już tak wyjątkowo piękna jak w pierwszej ciąży, za to nawet nie zauważyłam, kiedy moje włosy tak bardzo urosły. Pogodziłam się dawno z myślą, że dłuższe niż do połowy ramienia nie będą już nigdy, taka ich uroda, tymczasem teraz są do pasa.

2019: Stan po ciąży.


Zaniepokoiło mnie, że ból bioder i kręgosłupa nie minął po porodzie, tak jak to było za pierwszym razem. Poszłam na konsultację z fizjoterapeutą i dowiedziałam się, że mam rozstęp mięśni brzucha. Dolegliwość, którą opisałam rok wcześniej na blogu, posiłkując się głównie wiedzą z Internetu, poznałam teraz na własnej skórze. Okazało się, że problemy z chodzeniem wynikały pośrednio właśnie z tego - brak oparcia w mięśniach brzucha powodował, że kręgosłup i biodra były nadmiernie obciążone. 

Przez trzy miesiące regularnie uczęszczałam na fizjoterapię. Spotkania wyglądały tak, że najpierw terapeutka oceniała, w jakim stanie są moje mięśnie, potem robiła mi masaż (coś cudownego :)), a następnie wykonywałam ćwiczenia. Z początku bardzo proste, polegające właściwie na samym napięciu mięśni. Zaskoczyło mnie, jak bardzo byłam słaba - w ogóle nie czułam, że mam tam jakieś mięśnie i że one choć trochę pracują! Z czasem było lepiej, a ćwiczenia stawały się coraz bardziej zaawansowane. Na koniec każdego spotkania terapeutka zaklejała mnie taśmami, żeby mięśnie przyzwyczajały się do prawidłowego działania. Nosiłam te taśmy za każdym razem przez kilka dni i śmiałam się, że tak wygląda człowiek bez pępka :D Czułam się z nimi bardzo dobrze, bezpiecznie, stabilnie. Naprawdę pomagały, choć pod koniec pewnie to było działanie bardziej na podświadomość.


Czuję się dobrze. Wydaje mi się, że miałam niezbyt poważną depresję poporodową, choć moje gorsze samopoczucie w tamtym czasie mogło też wynikać z różnych problemów, które mnie wówczas dotknęły, a także, oczywiście z mojego stanu zdrowia. W każdym razie, szybko przeszło :)

Jak wyglądam? Nie narzekam ;) Moje mięśnie są już w dobrym stanie, jednak brzuszek nadal trochę widać. Zauważam go przede wszystkim na zdjęciach. Ważę około 60 kg, z drobnymi wahaniami o 1-2 kg. Nie czuję, żeby to było jakoś strasznie dużo :)


Pięć lat - w czasie których zażyłam całą aptekę hormonów, a jeszcze więcej wyprodukowało moje ciało najpierw w jednej, potem w drugiej ciąży, podczas dochodzenia do siebie po porodach i w czasie karmienia piersią, dwa razy przytyłam i dwa razy "zrzuciłam" 20 kg (no, pięć kilogramów jeszcze zrzucam), obciążałam mięśnie i kręgosłup na wiele możliwych sposobów (a już najzabawniej było wtedy, kiedy w zaawansowanej ciąży brałam 12-kilogramowego Roberta na ręce), rozciągałam skórę, przeżywałam najróżniejsze stresy, napięcia, zmartwienia, no i nie zapominajmy o tym, że dwa razy zostałam rozcięta skalpelem (i drugi raz był dość ekstremalny).

Wszystko dla tych dwóch łobuziaków.


Idealną puentą do tego tekstu byłyby zdjęcia moich uśmiechniętych synków, ale darujcie, nie umieszczam ich buziek w Internecie. Są piękni, uwierzcie na słowo. Pogodni, zdrowi, przytulaśni, dają mi tyle miłości i szczęścia, że dla nich mogłabym i ze czterdzieści kilo przytyć i zjeść ze trzy apteki różnych leków, byle tylko mieć ich w swoim życiu. 

Pomyśl ciepło o swojej mamie, o mamach, które znasz. 

sobota, 29 grudnia 2018

Podsumowanie roku 2018 - na blogu i poza nim.


Pisałam Wam już, że lubię te coroczne podsumowania :) Tym razem naprawdę jest o czym pisać! Niewątpliwie, to był wyjątkowy rok. Aż sama nie wiem, od czego zacząć... 
No dobrze, wiem :)

Kto nie marzy, ten nie spełnia marzeń!


Kiedy rok temu spisywałam moją listę siedmiu postanowień noworocznych, byłam naprawdę ciekawa, ile z nich uda mi się zrealizować. Czy tworzenie tak dużej listy to porywanie się z motyką na słońce, czy wręcz przeciwnie? 

Dziś mogę z dumą powiedzieć - Kochani, zrealizowałam sześć z siedmiu postanowień. Tak jak pisałam, dwa pierwsze punkty na mojej liście wykluczały się wzajemnie, więc z góry zakładałam, że cała lista siedmiu postanowień jest dla mnie nieosiągalna.

Rodzeństwo dla Roberta - jest! Śliczny, maleńki Michał :) Mam teraz lekkie wyrzuty sumienia, że rok temu myślałam o nim tak bezosobowo, jako o rodzeństwie - a przecież to zupełnie odrębny mały człowiek, który ma swoje życie, swoją osobowość, swoje własne cele i zadania.


Do pełnoetatowej pracy nie poszłam, choć naprawdę niewiele brakowało. Byłam już po rozmowie, miałam zdecydować, czy podejmę pracę. Oczekiwano jednak ode mnie takiej dyspozycyjności, jakiej nie byłam w stanie zapewnić.

Remont w domu - zrobiony, co prawda, właściwą odpowiedzią byłoby tu raczej: zaczęty. Jest już jednak o wiele ładniej niż było.

Na castingu byłam - i tyle. Nie dostałam się. Jeśli miałabym oceniać ten rok tylko pod kątem osiągnięć wokalnych, to musiałabym uznać, że był to rok bardzo nieudany. Trochę to przykre, biorąc pod uwagę, że w przyszłym roku też raczej za wiele nie pośpiewam. Cóż, wszystko ma swój czas. Widocznie czas na śpiewanie będzie kiedy indziej.

Akcja "Brzuszkowy Mikołaj" odbyła się z powodzeniem :) Na pewno będę ją organizować również w przyszłym roku, i będę miała o wiele więcej sił, czasu i możliwości, by się nią zająć! :)


Pozowałam do zdjęć. Był czas, kiedy myślałam nawet, że to będzie najlepszy zdjęciowy rok w moim życiu! - niestety, nie doszły do skutku pewne projekty, na które bardzo liczyłam. Ale i tak było bardzo dobrze.

Fot. Paweł Świrek
Fot. Marta Szopińska
Fot. Jan Bandura
Fot. https://www.maxmodels.pl/fotograf-landscaper.html

No i jadłam ciasta :) A nawet je piekłam, bo w naszym domu pojawił się nowy piekarnik. Nareszcie jestem w pełni zadowolona z moich wypieków!

Po raz pierwszy moja lista postanowień była tak długa i po raz pierwszy udało mi się zrealizować aż tyle punktów. Wnioski nasuwają się same - nie warto się ograniczać. Warto mieć odważne, ambitne plany i wierzyć w nie.

Mało tego! Rok wcześniej moim postanowieniem był debiut literacki. Nie udało mi się wówczas go zrealizować. W tej chwili moja powieść jest w przygotowaniu do druku. Ukaże się też książka z bajkami mojego autorstwa :)

Rok na blogu.


Dla Szczęśliwej Siódemki ten rok to przede wszystkim cztery istotne wydarzenia:

1. Publikacja tekstu: "Czego nauczyła mnie najgorsza chwila w życiu?".


Niektórzy z Was może nie wiedzą, że mój blog powstał między innymi po to, aby ten tekst się ukazał. Udało się. Opublikowałam go 27 lutego. Wasza reakcja na ten tekst była po prostu niesamowita :) Dostałam mnóstwo wiadomości, komentarzy (jest to zdecydowanie najczęściej komentowany z moich tekstów), napisaliście mi wspaniałe rzeczy. Dzieliliście się swoimi doświadczeniami i refleksjami. Dostałam od Was o wiele więcej, niż się spodziewałam.

2. Tekst o mojej pracy - "Festiwal Kolorów - najczęstsze mity kontra fakty".


Tekst, który ma najwięcej wyświetleń, choć nawet nie promowałam go w jakiś szczególny sposób. Cieszę się, że chętnie czytaliście o czymś, co daje mi tak dużo radości i jest dla mnie tak bardzo ważne.

3. Alternatywne zakończenie bajki o Calineczce.


Nawet nie spodziewałam się, że zrobi taką furorę. Dziękuję za wszystkie miłe słowa! Przepraszam, jeśli poczuliście się rozczarowani, że na mojej stronie nie pojawiło się póki co więcej bajek. Postaram się to nadrobić!

4. Akcja "Brzuszkowy Mikołaj".

Fot. Kocie Kadry

To jeden z ważniejszych punktów nie tylko w historii bloga, ale też... w moim życiu. Dzięki tej akcji wiele osób zyskało wspaniałe prezenty, ale najwięcej zyskałam ja sama. Zostawiłam swój maleńki ślad na świecie - i jest to taki piękny ślad, pełen radości i dobrych myśli. Odkryłam, że można przekuć swoje marzenia i potrzeby w czynienie dobra dla innych. Oczywiście, nie zamierzam na tym poprzestać. Pod moją mikołajkową czapką kiełkują już nowe pomysły!

Nie mogę też nie odnotować wspaniałej reakcji, jaką wywołało opublikowane w Wigilię na moim fanpage'u zdjęcie przedstawiające mnie i plecy Michała przy szpitalnej choince :) Jestem pod wrażeniem i bardzo Wam wszystkim dziękuję.

Rok poza blogiem.

Gdzie byłaś? W szpitalu.

Serio, myślę sobie czasem, że tak będzie brzmiała moja odpowiedź, gdy ktoś mnie zapyta, gdzie byłam w 2018 roku. Cztery kilkudniowe pobyty w szpitalu  (od trzech do siedmiu dni), do tego trzy wizyty na SORze.  Nie liczę już innych, planowych odwiedzin, np. konsultacji lekarskich.

Dwa razy byłam w szpitalu jako pacjentka (pisałam o tym tutaj i tutaj), dwa razy jako mama małego pacjenta (pierwszy pobyt opisałam tutaj). Przyznam, że ten drugi pobyt, z malutkim Michasiem chorym na zapalenie płuc, był dla mnie na swój sposób łatwiejszy, choć dwa razy dłuższy. Z kilku powodów. Po pierwsze, noworodek jest o wiele bardziej ugodowym pacjentem niż półtoraroczny chłopiec. Po drugie, mimo poważnej choroby Michał przez większość czasu czuł się całkiem dobrze. Aż trudno było uwierzyć, że nie był zdrowy! Po trzecie, miałam wygodny, rozkładany fotel ufundowany przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Spałam wygodnie!

Wiecie... Tyle osób wypowiada się negatywnie o Jurku Owsiaku. Również moi znajomi. Nazywają go oszustem, oskarżają o przekręty. Tymczasem dla mnie to jest ten człowiek, który zobaczył osobę ludzką w mamie czuwającej przy łóżku chorego dziecka. A wiem z doświadczenia, że nie każdy potrafi to zobaczyć.

Najpiękniejszy najgorszy rok.

Kiedy w Wigilię Bożego Narodzenia dzieliliśmy się z mężem opłatkiem w małej szpitalnej sali, życzyłam mu żartobliwie "udanego października, listopada i grudnia, bo z resztą roku jakoś nam to wychodzi". To jest przedziwna prawidłowość: odkąd pamiętam, końcówka roku zawsze jest dla nas dość niełaskawa. Wszystkie wypadki, choroby, problemy w pracy, problemy finansowe zawsze pojawiały się właśnie w tym czasie.

W tym roku również wyjątkowo trudna końcówka przyćmiła nieco fakt, że był to dla nas bardzo dobry rok. Dwóch pięknych synów, praca dająca satysfakcję, spełniające się marzenia - czego chcieć więcej?

Jednak, choć spotkało mnie tak wiele szczęścia, doświadczyłam też w tym roku smutku. Może nawet było go więcej niż w innych latach, kiedy było trudniej, kiedy trzeba było zakasać rękawy, wziąć się w garść i nawet nie było czasu na myślenie o tym, czego jeszcze brakuje, czego jeszcze by się chciało...

Wiecie, w poprzednich latach byłam biedniejsza, niespełniona, miałam różne problemy, ale miałam też przyjaciół. W tym roku wiodło mi się dobrze i nie miałam większych zmartwień, ale jakoś tak często nie miałam z kim dzielić tego szczęścia.

Chyba każdy ma w życiu taki moment, kiedy wydaje się, że dosłownie wszyscy przyjaciele zapominają o nim i znikają z jego życia. Zawsze myślałam, że osoby, którym się to przydarza, w jakiś sposób same to na siebie ściągają, np. poprzez niewłaściwe traktowanie przyjaciół. Teraz sama tego doświadczam i naprawdę nie wiem, czym zawiniłam. Czy naprawdę chodzi tylko o brak czasu? Czy faktycznie wszyscy pracują teraz od rana do wieczora, siedem dni w tygodniu, a tylko ja jedna potrafię znaleźć od czasu do czasu chwilę na spotkanie z kimś znajomym?

Bolą mnie i uwierają pewne rzeczy, o których nie wypada pisać publicznie. Również takie, o których dawno nie myślałam. To był specyficzny rok. Powiedzmy, że nie mogłam się powstrzymać od wyobrażania sobie, jakby to było być kimś innym: łatwiejszym w obsłudze, bardziej udanym, bardziej akceptowanym.

Wiem, że takie zmartwienia to żadne zmartwienia. Wiem, że świadczą tylko o tym, że naprawdę nie miałam poważniejszych problemów, którymi mogłabym się przejmować. Jednak było ich w tym roku trochę za dużo. Trudno o nich nie myśleć teraz, gdy staram się podsumować miniony rok.

Plany na rok 2019.


To już czas na postanowienia? :) Może jeszcze chwilkę z nimi poczekam...

Ciężko coś zaplanować przy dwójce małych dzieci. Zwłaszcza gdy okazało się, że te dzieci potrafią łapać choroby od innych dzieci i lądować w szpitalu. Nawet nie wiecie, ile miałam pomysłów na grudzień, na Święta... Ale już mniejsza z tym. Prawdą jednak jest, że nie wiem, co będę robiła przez najbliższe miesiące. Poza, oczywiście, opieką nad maluchami.

Na pewno zamierzam pisać. Dawno - a może jeszcze nigdy? - nie miałam w sobie takiego zapału do pisania. Któregoś dnia przypomniał mi się stary, zarzucony pomysł na książkę - jeszcze z czasów, kiedy byłam nastolatką zafascynowaną wielkimi dziełami światowej literatury. Dotarło do mnie, że to był bardzo dobry pomysł i postanowiłam do niego wrócić. Pewnie realizacja tego planu zajmie mi kilka lat - ale jakie piękne będą te lata!

Zamierzam w miarę możliwości wrócić do zdjęć. Pewnie będę pozować bardzo sporadycznie, raz na jakiś czas, kiedy uda mi się zapewnić opiekę chłopakom. Nie chcę jeszcze jednak z tego rezygnować. Jeszcze za dużo pomysłów czeka na realizację :)

No i na pewno zamierzam nadal prowadzić blog. Wiecie już, że nawet w moim codziennym zabieganiu potrafię znaleźć czas na publikowanie nowych tekstów, zatem bez obaw :) Bądźcie pewni, że tu będę. Zapraszam!


czwartek, 4 października 2018

Kiedy wół był cielęciem.


Dość długo nosiłam się z zamiarem napisania tego tekstu. Były inne, pilniejsze tematy. Ale wreszcie przyszedł jego czas :)

W szufladzie na strychu przechowuję zdjęcia z mojej pierwszej, nazwijmy to, sesji zdjęciowej. Zrobiłyśmy je pewnego dnia z koleżanką. Miałam wtedy 14 lat. 

Wiecie, rumienię się na widok niektórych z tych zdjęć. Nawet nie dlatego, że jestem na nich w sportowym staniku. W upalne dni zdarzało mi się tak po prostu w nim chodzić, normalnie, do sklepu i na spacer. Albo w górze od bikini. Większe zakłopotanie wywołują we mnie niektóre spojrzenia uchwycone na zdjęciach, jak również nieodparte wrażenie, że patrzę na młodą kobietę świadomą swojego... swojej kobiecości.

Pamiętacie, jak to było, kiedy mieliście czternaście lat?


Ja pamiętam to dobrze. Wspominałam Wam już, że moja pamięć działa w specyficzny sposób :) Ma to swoje zalety i wady. Jedną z zalet jest właśnie to, że pamiętam, jak to jest być dzieckiem, nastolatką, dorastającą osobą. Staram się podtrzymywać w sobie tę pamięć, choć nie jest to łatwe. Łapię się czasem na tym, że zaczynam narzekać na dzisiejszą młodzież, że patrzę na dzieci jak na istoty zdecydowanie mniej rozumne i dojrzałe niż w rzeczywistości. 

Kiedy miałam czternaście lat, uważałam się oczywiście za bardzo mądrą i dojrzałą. To, że ja tak uważałam, chyba nikogo nie dziwi :) Bardziej zastanawiające jest to, że inni też zdawali się tak o mnie myśleć. Choć śmiać mi się chce, kiedy pomyślę o niektórych wygłoszonych przeze mnie wówczas mądrościach, to jednak byli ludzie, którzy słuchali tych mądrości z zupełną powagą i nawet powtarzali je dalej.

Jako czternastolatka byłam prawie tego wzrostu co teraz. Myślałam wówczas, że pewnie już więcej nie urosnę, jednak w liceum przydarzył mi się dość niespodziewany przypływ centymetrów, i to w linii pionowej :) Moja sylwetka zmieniała się wielokrotnie, mam wrażenie, że nieustannie lawirowałam między chudością a pewną pulchnością, choć prawdziwej nadwagi nie miałam chyba nigdy. Co ciekawe, niektóre ubrania z tamtego okresu mam nadal w szafie i nawet zdarza mi się w nich chodzić od czasu do czasu :) Wielokrotnie brano mnie za osobę starszą niż w rzeczywistości. Pamiętam dobrze, że miałam 12 lat, kiedy pierwszy raz zostałam zapytana o to, gdzie studiuję. Dwanaście lat! Teraz, kiedy patrzę na dwunastolatki, widzę w nich małe dziewczynki. I wiecie, bardzo się staram, żeby jednak popatrzeć na nie inaczej.

W wieku czternastu lat byłam o wiele większym niewiniątkiem, niż na to wyglądałam. W mojej ówczesnej świadomości sex appeal nie miał zbyt wiele wspólnego z erotyzmem czy z chęcią uprawiania seksu. Ja chciałam po prostu być ładna i podobać się chłopakom. Zamierzałam pozostać dziewicą do ślubu. Jednak pierwsze pocałunki miałam już za sobą.

Ta dzisiejsza młodzież! Te dzisiejsze dzieci!


Obecnie często mam kontakt z nastolatkami. Nieraz mnie zadziwiają. Szczególnie tym, jacy są bezpośredni w komunikacji z obcymi osobami. Myślę, że mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że ja taka nie byłam, a miałam opinię pyskatej. Nasze pokolenie czuło jednak większy respekt przed dorosłymi. Poza tym szczegółem, nie różnią się jednak od nas za bardzo. Traktują bardzo emocjonalnie sprawy, które dla nas, dorosłych, są błahe. Źle znoszą porażkę, przegrywanie. Popisują się przed rówieśnikami. Używają brzydkich słów. Mają dziwne fryzury i styl ubierania się. Słuchają innej muzyki niż ich rodzice, mają inne sposoby na spędzanie wolnego czasu. Zupełnie jak my w ich wieku.

Łapię się na tym, że patrzę na tych ludzi, ponad dwukrotnie ode mnie młodszych, jak na małe dzieci. Niestety, nie są nimi :) Oni są tacy jak ta młoda kobieta ze zdjęć, które trzymam w szufladzie na strychu. To jakaś cząstka mnie nie może pogodzić się z faktem, że minęło już tyle lat :) Oni właśnie przeżywają swój czas. Pierwsze miłości, pierwsze rozczarowania, pierwsze eksperymenty z alkoholem, pierwsze próby stania się atrakcyjniejszym dla płci przeciwnej. Nie, to nie jest za wcześnie. To jest ten moment.

Każda dzisiejsza młodzież jest taka sama. Zmieniają się tylko trendy, style, powody buntu, sposoby szokowania dorosłych swoim zachowaniem. U źródła jest zawsze to samo: młody dorastający człowiek, który czuje się już dorosły i wierzy, że może żyć po swojemu.

Kiedyś dowiem się, że Robert ma swoją dziewczynę. Prawdziwą, nie koleżankę z przedszkola, której da laurkę na Dzień Kobiet. Dziewczynę, z którą będzie się całował. Pewnie pomyślę wtedy, że to za wcześnie, że przecież to jeszcze mój mały chłopczyk. Potem zrozumiem, że wcale nie jest za wcześnie, że po prostu przyszedł już ten czas.

Matko, pilnuj swoich dzieci!


Skąd w ogóle pomysł, by napisać ten tekst? W czasie, kiedy zaczęłam nad nim pracować, wielu ludzi oskarżało jedną matkę, że nie zdołała upilnować czternastolatka, przez co wydarzyła się tragedia.

Weź tu i upilnuj czternastoletniego faceta.

Przecież taki czternastolatek może już mieć z metr osiemdziesiąt wzrostu, pojawia się u niego zarost. Jak usłyszysz go przez telefon, możesz go pomylić z jego tatą. Ba, w bezpośrednim kontakcie też możesz się pomylić. Pewnie nieraz już został wzięty za dorosłego mężczyznę. Pewnie i nieraz z tego skorzystał.

Dlaczego upieramy się, by widzieć w nim małe dziecko?

Warto rozmawiać z młodymi ludźmi. Uczyć ich ostrożności, rozważnego postępowania. Uczulać na różne niebezpieczeństwa. Ale też trzeba zdać sobie sprawę z tego, że nasze możliwości jako rodziców są już mocno ograniczone. To nie są niemowlęta, które w razie niebezpieczeństwa weźmiemy na ręce i wsadzimy do wózka. To młode kobiety i młodzi mężczyźni, którym nieraz musimy zaufać i wierzyć w ich rozsądek. 

poniedziałek, 24 września 2018

Złote myśli, pele-mele, czyli 10 x NAJ...


Ostatnie dni nie były dla mnie najłatwiejsze. Na szczęście mam niezawodny sposób na poprawę humoru. Od dawna miałam ochotę napisać ten tekst, czekałam tylko na odpowiedni moment. Nie sposób się nie uśmiechnąć, kiedy piszesz o swoich ulubionych rzeczach :)

Czy Wy też mieliście w dzieciństwie zeszyt z pytaniami - o ulubiony kolor, ulubiony zespół, ulubioną koleżankę itd.? Ja miałam dwa albo nawet trzy. Starałam się wymyślać oryginalne pytania, inne niż w większości takich zeszytów. Skłaniające do myślenia.

U nas nazywało się to "Złote myśli". Kiedy przeprowadziłam się do Krakowa, poznałam nazwę "Pele-mele". Niezbyt przypadła mi do gustu, ale doceniam ją teraz - pozwala potraktować wpisywanie się do takich zeszytów jako lekką, nieskomplikowaną rozrywkę, którą ono w istocie jest :) "Złote myśli", to brzmi tak pompatycznie! Sądzę jednak, że każda nazwa jest dobra, o ile pozwala jednoznacznie zidentyfikować, o jakie zjawisko chodzi.

Zastanawiam się, czy tzw. dzisiejsza młodzież też bawi się w ten sposób. Czy quizy i łańcuszki na Facebooku wyparły całkowicie papierowe zeszyty z pytaniami? Dla mnie właśnie łańcuszki są takim wirtualnym "przedłużeniem" zabawy z dzieciństwa. Może dlatego tak lubię brać w nich udział. 

To, co przygotowałam dzisiaj, to łańcuszek wszystkich łańcuszków :D Dziesięć numerów jeden, dziesięć pierwszych miejsc. Wiecie, bardzo się ucieszę, jeśli postaracie się również odpowiedzieć na te pytania!

Moje ulubione/najważniejsze dla mnie/mające na mnie największy wpływ...?


1. Książka


Ken Kesey, "Lot nad kukułczym gniazdem", niezmiennie od osiemnastu lat (naprawdę tak długo?!). A oto i okładka. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak wyglądała okładka tego zaczytanego przeze mnie na amen egzemplarza. Chyba była w ogóle jednokolorowa, brązowa.


2. Film


"Efekt motyla". Może i kontrowersyjny, jednak bardzo ważny dla mnie. Wątek szpitala psychiatrycznego pojawia się i tutaj, widocznie mam jakąś słabość do tego motywu.

3. Książka dla dzieci


O książkach dla dzieci napisałam cały tekst - "Książki dzieciństwa". Wybranie tylko jednej z nich wydaje mi się niemożliwe. Pewnie jednak nieprzypadkowo wspomniałam w pierwszej kolejności o "Bajeczkach z obrazkami" Wladimira Sutiejewa.

4. Bohater literacki


Pułkownik Jerzy Michał Wołodyjowski :) Choć konkurencję miał silną!


5. Najbardziej nielubiany bohater literacki


Józef Pałys, zwany Józinkiem.


6. Płyta


Tekst o płytach ukazał się niedawno, można go przeczytać tutaj: "10 najważniejszych dla mnie płyt - i dlaczego własnie te". Na pierwsze miejsce trafiła płyta zespołu Evanescence "Fallen", jednak pozostałe również odegrały dużą rolę w moim życiu.

7. Kadr z filmu


Tropienie pięknych, artystycznych kadrów w filmach to jedna z moich pasji. Wybrałam tę scenę z filmu bollywoodzkiego "Kabhi Alvida Naa Kehna" ("Nigdy nie mów żegnaj").



Tak naprawdę praktycznie każdy kadr ilustrujący piosenkę "Tumhi dekho naa" zasługiwałby na to pierwsze miejsce. W kinie bollywoodzkim piosenki i towarzyszące im sekwencje taneczne zwykle zastępują sceny miłosne. "Tumhi dekho naa" opowiada o miłości w wyjątkowo kolorowy sposób.

Nie, nie będzie tak, że stwierdzicie teraz "a, nie lubię Bollywood" i pójdziecie dalej. Musicie to zobaczyć! To jest naprawdę przepiękne, niezależnie od upodobań filmowych czy muzycznych.

8. Gra komputerowa


Właściwie na wyróżnienie zasługują wszystkie gry wspomniane przeze mnie w tym tekście: "Cztery lekcje życiowe zaczerpnięte z gier komputerowych". Jest jednak coś jeszcze. Nie jestem pewna, czy można to nazwać grą, ale właściwie - jak to inaczej określić? Chodzi o Kisekae, zwane popularnie KiSS. Jest to wywodząca się z Japonii forma aktywności polegająca na ubieraniu narysowanych postaci w różne stroje. Nieraz można też zmieniać im fryzurę, makijaż, wyraz twarzy. Bardziej zaawansowane pliki pozwalają nawet na zastosowanie dźwięku lub krótkiej animacji. 

"Lalki" najczęściej pochodzą z mangi i anime, ale też ze znanych animacji disneyowskich i innych, często też jest to postać wymyślona przez autora danego pliku.

Grafika ze strony DeviantArt, autorką jest artystka o pseudonimie Hazel/LadyHazy

Nie potrafię zliczyć, ile czasu spędziłam, dobierając setkom postaci najpiękniejsze stroje i fryzury. Myślę, że odpowiednią jednostką czasową byłyby tutaj lata :) Po pewnym czasie zaczęłam też rysować własne postacie i projektować im ubrania. Z chęcią pokażę je Wam, jeśli uda mi się odnaleźć pliki :)

9. Widok


Tak, trafiłam kiedyś na pytanie o ulubiony/najważniejszy widok :) W odpowiedziach pojawiały się m.in. sceny z filmów, zdjęcia, krajobrazy. 

Moja odpowiedź na to pytanie z pewnością zmieniła się po urodzeniu Roberta. Bardzo lubię jednak moją poprzednią odpowiedź i zaskoczenie, jakie nieraz wywołuje, nie oprę się więc pokusie umieszczenia jej tutaj. Numer jeden to... Angelina Jolie.


(Nawet teraz, podczas przeglądania tych ujęć, serce zaczęło mi bić jakoś szybciej!)

Ponieważ gdzieś na drugim czy trzecim miejscu mojej listy widoków pojawiłaby się odpowiedź czerwona sukienka (pisałam Wam, ile ich mam w szafie!), wygląda na to, że widokiem idealnym byłaby Angelina Jolie w czerwonej sukience. Czyli na przykład taka:



A może Angelina Jolie w morzu?


Dobra, już przestaję...

10. Wymarzona sesja zdjęciowa


Tu odpowiedź jest o tyle trudna, że spośród moich pomysłów na zdjęcia ciężko wybrać jeden najbardziej wymarzony, taki, na którym zależy mi bardziej niż na innych. Ale chyba tym najbardziej nieodżałowanym pomysłem, który już, już miał być realizowany, a jednak się nie udało - jest pomysł na sesję portretową w gęstwinie... ludzkich rąk. Dłoni. Byłam już dogadana z fotografem, był termin, miejsce, były nawet dłonie, jednak wskutek zbiegu okoliczności sesja została odwołana w ostatniej chwili (nie przeze mnie). Może kiedyś jeszcze się uda :)


Mam nadzieję, że mieliście choć trochę przyjemności z czytania tego tekstu :) Liczę na to, że uda mi się zachęcić Was do napisania własnych odpowiedzi! A może jest jeszcze coś, o co chcielibyście mnie zapytać?

wtorek, 24 lipca 2018

Podróż sentymentalno-próżna, czyli: o moim wyglądzie

Fot. Joanna Schönborn-Tomczak
Kiedy zaczynam pisać ten tekst, zainspirowana publikacjami nieco młodszych koleżanek po fachu, czuję się trochę tak, jakbym znowu była nastolatką. To wówczas wygląd miał dla mnie tak wielkie znaczenie. W pewnym okresie był dla mnie chyba nawet najważniejszy. Szukałam w nim winy za wszystkie moje niepowodzenia. W trudnych chwilach był dla mnie gwoździem do trumny; wydawało mi się, że różne przykrości i nieciekawe sytuacje byłoby łatwiej znieść, gdybym doświadczała ich będąc piękną. 

Nie obwiniam za ten stan rzeczy nikogo, a już na pewno nie moich rodziców, którzy zdecydowanie nie tego dla mnie chcieli. Myślę, że to był po prostu etap w moim życiu, przez który musiałam przejść i bez którego nie byłabym tą osobą, którą jestem teraz.

Ale zacznijmy od początku.

Dawno, dawno temu...


... był taki magiczny czas zwany dzieciństwem, kiedy mój wygląd był dla mnie zupełnie nieistotny. Trwało to nawet całkiem długo, gdzieś do dziesiątego roku życia. Jak wnioskuję ze zdjęć i z zapamiętanych komplementów od różnych osób, byłam raczej ładnym dzieckiem. Sama natomiast nie uważałam się za ładną. W porównaniu z moimi ulubionymi postaciami z bajek i filmów, z piosenkarkami i aktorkami, wydawałam się sobie nijaka i bezbarwna. Ale nie przeszkadzało mi to. Wystarczało mi w zupełności, że potrafiłam sobie wyobrazić, że jestem piękna. Albo, że kiedyś będę. W moich zabawach mogłam być nawet najpiękniejszą osobą na świecie. Więcej nie potrzebowałam.

Nie przeszkadzało mi ani trochę, że moje koleżanki z klasy są ładniejsze ode mnie. Wręcz przeciwnie, bardzo się cieszyłam, że mam w swoim otoczeniu takie śliczne dziewczynki. One były ładniejsze, za to ja dużo łatwiej przyswajałam wiedzę. I ładnie śpiewałam.

Żałuję, że nie byłam w stanie zachować dłużej takiego fajnego podejścia. Niestety, okres dorastania był dla mnie bezlitosny. Zaczęłam czuć się okropnie brzydka, wstrętna, niezgrabna i szarobura. Już nie wystarczała mi wyobraźnia ani pocieszające wizje mojej przyszłej urody. Czułam się złapana w pułapkę bez wyjścia, w potworną pułapkę brzydoty.

Metamorfoza


To było moje wielkie marzenie. Z zapałem śledziłam w książkach i młodzieżowych filmach wątek przemiany brzydkiego kaczątka w śliczną, przebojową łabędzicę. Nawet jeśli w tych historiach było jakieś drugie dno, jakiś głębszy sens, to ja dostrzegałam tylko tyle: nieatrakcyjna dziewczyna staje się ładna (najczęściej dzięki pomocy jakiejś dobrej wróżki), zyskuje popularność, zdobywa chłopaka. Wierzyłam, że gdy będę atrakcyjna, wszystkie moje problemy przestaną istnieć.

W rzeczywistości ta prawdziwa metamorfoza przyszła niepostrzeżenie, jakoś pomiędzy jednym a drugim rokiem w szkolnej ławie, gdzieś na etapie liceum. Wtedy niemal wszystkie niepozorne dotąd dziewczyny niespodziewanie rozkwitały i piękniały, odkrywały, że i one mogą się komuś podobać. Mnie też to nie ominęło. 

Wcześniej jednak miałam również swoje wielkie momenty, chwile i zdarzenia z perspektywy czasu nieistotne, ale bardzo ważne dla nastolatki, którą byłam. Chwile, w których czułam się piękna. Najczęściej były związane ze zmianą fryzury. Na przykład wtedy, kiedy zaczęłam przychodzić do szkoły w rozpuszczonych włosach. Nigdy nie zapomnę, jak na wycieczce szkolnej fotograf, który robił nam pamiątkowe zdjęcie żartował, że za parę lat będą u nas w mieście wybory miss i będzie problem, kogo wybrać. Po czym jako jedną z "kandydatek" wskazał mnie! Mnie, brzydkie kaczątko! To był jeden z takich momentów w życiu dorastającej dziewczynki, który zostaje na zawsze zachowany w pamięci kobiety. Moje śliczne koleżanki pewnie słyszały podobne słowa wielokrotnie. Dla mnie to było nowe, cudowne, niespodziewane przeżycie.

Pamiętam też, jak fryzjerka-cudotwórczyni dokonała na mojej nieujarzmionej grzywie prostego zabiegu cieniowania i wydobyła stamtąd śliczne loczki, o jakich marzyłam. Zmiana była na tyle ogromna, że - jak się dowiedziałam później - jedna osoba z naprawdę bliskiego otoczenia była przez lata przekonana, że zrobiono mi wówczas trwałą ondulację. 


Wiele osób z mojego otoczenia odbierało moje próby stania się atrakcyjniejszą bardzo negatywnie. Byli przyzwyczajeni do nieśmiałej, niepozornej dziewczyny, jaką byłam. Podejmowane przeze mnie zmiany postrzegali jako sztuczne, wymuszone, jako udawanie kogoś, kim nie jestem, jako desperackie próby zwrócenia na siebie uwagi. Jeśli jednak mogłabym poradzić coś młodej, dorastającej dziewczynie, która chciałaby zmienić coś w sobie i obawia się reakcji otoczenia, moja rada brzmi: zrób to! Ci ludzie nie są przypisani Tobie na zawsze. Prędzej czy później trafisz w nowe środowisko i oni zobaczą Ciebie już taką, jaką chcesz im pokazać. 

Inspiracja, role model?


Tak, był ktoś taki w moim życiu. Nie, nie podam nazwiska - jest zbyt mało znane, by mieć dla Was znaczenie, a dla mnie mówienie o tym jest mimo wszystko nadal dość krępujące.

Przez lata przyzwyczaiłam się do myślenia, że to dziwne, szalone, nienormalne i nie świadczy za dobrze o moim zdrowiu psychicznym: tak bardzo fascynować się kimś i wszystkim, co dotyczy tej osoby. Marzyć o tym, by być kimś innym. Szkoda, że nie usłyszałam wówczas w porę, że to jest zupełnie normalne i bardzo częste u młodych ludzi.

Trochę żałuję, że mój czas fascynowania się i inspirowania kimś innym nie przypadł na późniejsze lata, kiedy poznałam różne osoby, które znalazły w takim podejściu swój pomysł na siebie. Na przykład:
- koleżanka, która nigdy nie kryła fascynacji jedną z legend kina, ma wiele gadżetów z jej wizerunkiem, nieraz pozowała do sesji zdjęciowych inspirowanych tą postacią;
- kolega, który odtwarza repertuar i styl wybitnego polskiego wokalisty i robi to po mistrzowsku;
- kolega, który stylizuje się na postać ze znanej gry;
- koleżanka, która nie kryje się ze swoją miłością do postaci z filmów animowanych, które pamiętam z dzieciństwa, sama szyje sobie wspaniałe stroje i regularnie uczestniczy w imprezach dla cosplayerów.

Bardzo podziwiam to, co robią i trochę im zazdroszczę. Dlaczego sama nie pójdę w ich ślady? Bo już od dawna mi nie zależy.
Zrobiłam sobie jakiś czas temu kilka zdjęć, na których wyglądam podobnie do tej osoby, która tak mnie inspirowała przez lata. Nie dlatego, że to było dla mnie ważne, zrobiłam je, bo mogłam. Popatrzyłam później na nie z uśmiechem: jak łatwo spełnia się wielkie marzenia z dzieciństwa i jak błahe się wówczas wydają! Miło było popatrzeć na te zdjęcia, ale nie zmieniły one nic w moim życiu, nie pomogły mi znaleźć fajnej pracy czy pozbyć się problemów, z którymi się wówczas borykałam.

Fot. Sylwia Łęcka
Nawet jeśli w którymś momencie, w międzyczasie niepostrzeżenie stałam się piękna, tak jak zawsze tego chciałam, nie zmieniło to w moim życiu zbyt wiele. Ta piękniejsza wersja mnie też miewa nieraz w życiu pod górkę, też bywa sfrustrowana i smutna, też czasami czuje, że sobie nie radzi. A kiedy coś mi się udaje, kiedy czuję się szczęśliwa, kochana i spełniona, nawet nie przejdzie mi przez myśl: to dlatego, że tak dobrze wyglądam! :)

Obecnie


Może ciężko Wam będzie w to uwierzyć, ale: zupełnie nie ma dla mnie znaczenia, czy jestem uważana za osobę atrakcyjną.

Oczywiście, i ja mam swoje momenty słabości, kiedy czuję się brzydka i jest mi z tego powodu smutno. Jednak na ogół jest mi to zupełnie obojętne.

Dlaczego? Powody są dwa. Po pierwsze, nie ma nic bardziej subiektywnego niż kryteria oceny ludzkiej urody. Oglądałam niedawno pewien konkurs piękności. Uwielbiam je oglądać, lubiłam to nawet w czasach, gdy miałam potworne kompleksy - zawsze sobie tłumaczyłam, że i tak jestem za niska na miss, więc nie ma sensu się porównywać z tymi wysokimi pięknościami ;) No i w tym niedawno oglądanym konkursie nagrodzona została dziewczyna, której nigdy w życiu bym nie wybrała. 

Pomyślałam wówczas, że skoro kryteria jury są dla mnie tak niejasne, to nie mam pojęcia, jak to samo jury oceniłoby moją urodę. Może to, co wydaje mi się niedoskonałe i dyskwalifikujące, byłoby w ich oczach piękne i godne nagrody?

Niby istnieje jakiś w miarę uniwersalny kanon urody: duże oczy, mały nos, usta wąskie, ale pełne, łagodna linia żuchwy. Ale popatrzcie chociażby na Julię Roberts. Nie posiada tych cech, a jednak wielokrotnie zdobywała tytuł Najpiękniejszej Kobiety Świata.

Po drugie - dlaczego nie zależy mi na tym, by być atrakcyjną? Bo uważam, że to byłoby... niesprawiedliwe.

Znacie takie sytuacje, gdy bardzo staracie się, by coś osiągnąć, inwestujecie w to swój czas i pieniądze, a komuś innemu to samo spada z nieba, bez żadnego wysiłku? Dajecie z siebie wszystko, mozolnie pniecie się po kolejnych szczeblach, a ktoś inny wchodzi tylnymi drzwiami i dostaje to samo, a nawet coś lepszego? Ja spotkałam się z tym nieraz, byłam zarówno osobą, która musiała długo na coś pracować, jak i osobą, której coś przychodzi z łatwością - w moim przypadku jest to np. przyswajanie wiedzy. Wiem, że takie sytuacje są trudne i można się wówczas poczuć niesprawiedliwe potraktowanym przez los.

Wiem, jak bardzo niektóre kobiety dbają o swój wygląd. Chodzą regularnie do fryzjera, kosmetyczki, na siłownię, na różne zabiegi. Odmawiają sobie przysmaków, by dbać o linię i o cerę. Inwestują w kosztowne kosmetyki i w ubrania odpowiednie dla ich typu sylwetki. Codziennie malują się starannie przed wyjściem z domu, dbają o fryzurę. Wieczorem stosują całe rytuały, by jak najlepiej zadbać o skórę. Pielęgnacja urody to jeden z ważnych elementów ich życia codziennego.

A ja? Praktycznie w ogóle się nie maluję. U fryzjera byłam ostatnio jeszcze przed urodzeniem Roberta, u kosmetyczki... chyba przed ślubem kościelnym. Słowo "dieta" najchętniej wykreśliłabym ze słownika, nie odmawiam sobie absolutnie niczego poza alkoholem i kawą. Ubrania noszę te same, co kilka lat temu, przecież nadal pasują i jeszcze się nie zużyły. Za bardzo. Moja pielęgnacja skóry polega na tym, że ją myję :) Czasem jeszcze jakiś krem wklepię.

Gdy pozuję do zdjęć, to co innego.

Fot. Marta Szopińska
Czuję wówczas odpowiedzialność, by wraz z fotografem stworzyć możliwie najlepszy obraz. Mam świadomość, że mój niekorzystny wygląd mógłby płynąć bardzo negatywnie na efekt końcowy. Dlatego robię co mogę, by wyglądać jak najlepiej na zdjęciu. Maluję się najlepiej jak potrafię, często też korzystam z pomocy wizażystek, które robią to o wiele lepiej niż ja. Starannie dobieram stylizację. 

Za to na co dzień - włosy spięte lub "na bezdomną", makijaż robiony w samochodzie albo w ogóle, ubranie wygodne i w miarę dostosowane do warunków pogodowych. Oto ja!

Dlatego nie zależy mi na tytule najpiękniejszej i bez żalu oddaję palmę pierwszeństwa osobom, którym się ona bardziej należy.

Ja i tak zawsze będę Królową Piękności - w oczach moich najukochańszych chłopaków! :)

Fot. Joanna Schönborn-Tomczak

Zachęcam gorąco do odwiedzenia stron, na których autorzy zamieszczonych w tym tekście zdjęć prezentują swoje dokonania:

Joanna Schönborn-Tomczak: Przerwa w dostawie deszczu
Marta Szopińska: "Serce w obiektywie"
Sylwia Łęcka: Sylwia Łęcka Photography