czwartek, 29 października 2020

To nie jest kraj dla ciebie

Urodziłaś się w katolickiej rodzinie, jako młodsza córka niezwykle gorliwych, zaangażowanych, wspaniałych ludzi.

Wychowywałaś się w latach dziewięćdziesiątych w małym miasteczku, gdzie każdy każdego znał albo przynajmniej kojarzył. Kiedy wróciłaś z rodzicami z wakacji, znajomi krzywo patrzyli, przekonani, że twoja rodzina zmieniła wiarę. W końcu od dwóch miesięcy nie widzieli was w kościele!

Byłaś śmiesznym, rozmodlonym dzieciakiem, potrafiłaś klęczeć przez całą mszę, nie przepuściłaś żadnego nabożeństwa majowego, czerwcowego ani październikowego. Mówiłaś wszystkim, ze chcesz zostać zakonnicą. Śpiewałaś psalm na Pierwszej Komunii Św.

Pamiętasz swoje zaskoczenie, gdy rodzice uświadomili cię, że nie wszyscy ludzie wierzą w Boga. Że są tacy ludzie, którzy w ogóle nie wierzą, i mimo to mogą być dobrymi, wartościowymi osobami.

Mniej więcej w tym samym wieku dowiedziałaś się, czym jest aborcja, i twoje wrażliwe serduszko płakało nad tymi dziećmi, których mama nie chciała... 

Potem byłaś nastolatką, buntowałaś się, poszukiwałaś, ulegałaś wpływom, ludzie Kościoła bardzo cię zawiedli. Widziałaś hipokryzję, widziałaś, jak nieświęte usta wypowiadają święte słowa. Bywało, że zamiast do kościoła szłaś "na wagary". Ale ostatecznie wracałaś tam, gdzie twoje korzenie. Wiarę w Boga wyssałaś z mlekiem matki i nic nie mogło tego zmienić. W chwilach całkowitego zwątpienia w ludzi czułaś przy sobie obecność Boga. Piszesz teraz te słowa bez wahania, choć wiesz, że wielu osobom wydadzą się one śmieszne. Jak możesz czuć obecność Kogoś, kogo "nie ma"?

Działałaś w duszpasterstwie akademickim, prowadziłaś katechezy dla młodzieży. Są na świecie tacy ludzie, których przyprowadziłaś do Kościoła. Choć nigdy nie robiłaś tego na siłę.

A potem... Wpadłaś. No nie, nie do końca. Głupotą byłoby pisanie kłamstw w tym momencie. Nie wpadłaś, bo nie zaszłaś w ciążę. Ale była taka możliwość, okres się spóźniał, a ty byłaś młodziutka i przerażona, zupełnie niegotowa na macierzyństwo. Nie lubisz się do tego przyznawać, ale myśl o aborcji przemknęła ci przez głowę. Wyznałaś ją księdzu w konfesjonale.

Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono, więc ty wiesz całkiem sporo. Wiesz, że ostatecznie nie usunęłabyś wtedy ciąży, choć czułaś, że twój świat się wali.

Wiesz, że inna kobieta mogłaby postąpić inaczej. Jesteś sobą, nie nazywasz się każda. Nie dajesz sobie prawa do oceniania cudzych wyborów.

Założyłaś rodzinę. Ślub kościelny był najbardziej niezwykłym przeżyciem duchowym w twoim życiu. Twoje dzieci są ochrzczone. Nawet przez chwilę nie miałaś wątpliwości, że to właściwa droga, że tak ma wyglądać twoje życie. 

Nadal wierzysz. Modlisz się co wieczór. I pisząc to zdanie, używasz słowa "nadal", jakby to już nie było oczywiste, że wierzysz.

Kiedy pojawiła się pierwsza rysa? Gdy pewnego dnia wyszłaś z kościoła w trakcie mszy, krztusząc się ze śmiechu, bo ksiądz uprawiał politykę z ambony? Gdy dotarło do ciebie, że przekaz, który płynie do twoich uszu, jest wewnętrznie sprzeczny? Przecież Bóg, w którego wierzysz, którego kochasz i którego obecność czujesz, nie potępia nikogo. Nie wykluczyłby ze swojej rodziny twojej koleżanki lesbijki czy przyjaciela geja. Nie nazwałby morderczynią zrozpaczonej kobiety, która wie, że dziecko w jej brzuchu umrze zaraz po urodzeniu, a ona przecież chce dalej walczyć, starać się o kolejne dziecko, chce zostać matką żywego dziecka. Bóg, którego znasz, patrzyłby na serce, nie generalizowałby, nie wrzucałby wszystkich do jednego wora, podpisanego najgorszymi obelgami.

Kiedy zaczęły upadać autorytety? Gdy przekonałaś się, że najbardziej znany kaznodzieja w kraju jest cynicznym biznesmenem? Kiedy papież, który dla ciebie jest wzorem chrześcijanina, zaczął spotykać się z ostrą krytyką ze strony lokalnego Kościoła, bo jego chrześcijaństwo kłóci się z ich radykalizmem? Może wtedy, kiedy dotarło do ciebie, jak wielu twoich znajomych nie chodzi do kościoła i żyje zgodnie z własnym kręgosłupem moralnym, ale mimo to władza uparcie widzi w nich kościelne owieczki i domaga się respektowania katolickich norm? 

Kiedy zaczęłaś się wstydzić za Kościół, do którego należysz? Może wtedy, kiedy uświadomiłaś sobie, że pedofilia w Kościele to może i jest margines, ale tuszowanie, zamiatanie pod dywan, przenoszenie tych, którzy zbłądzili do innych parafii, w których błądzili dalej, zmuszanie ofiar i ich matek do milczenia - to już niestety smutna norma i rzeczywistość wielu parafii.

Pamiętasz za to, kiedy zaczęłaś popierać prawo wyboru. To było wiele lat temu. Może to infantylne, ale szczera prawda taka bywa: uświadomił cię film. Zwyczajny, obyczajowy. Zobaczyłaś kobietę, która wykrwawia się po nieudolnie przeprowadzonej aborcji. Nie mogła poddać się legalnemu zabiegowi, skorzystała z usług podziemnego lekarza. Wtedy dotarło do ciebie, że bez względu na poglądy jednostki, bez względu na twoje poglądy, aborcja nie zniknie. Kobiety nadal będą szukać rozwiązań wszędzie, gdzie się da. Zakaz nie sprawił, że dziecko tej kobiety przeżyło. Zakaz sprawił, że w niebezpieczeństwie znalazło się życie matki.

Następne lata utwierdzały cię w tym przekonaniu. Utwierdza cię w nim obecna sytuacja. Zakaz nie jest rozwiązaniem, nie tędy droga. Jak to możliwe, że ci, co prowadzą skuteczne kampanie wyborcze, co potrafią  (ponoć...) przekonać miliony do oddania na nich głosu, stają się tak bezradni, gdy mają przemówić do naszych sumień? Dlaczego jedyne rozwiązanie, jakie widzą, to przemoc, zakaz, oczernianie protestujących kobiet? 

Stoisz w rozkroku. Wartości, w które zawsze wierzyłaś, mieszają się z hasłami pełnymi potępienia w wypowiedziach ludzi, których nie chcesz już dłużej słuchać. Zaczyna cię mdlić, odrzucać od tych, którzy idą na wojnę z Twoim Bogiem na ustach. Słyszysz z wielu stron, że nie masz prawa uważać się za katoliczkę - i szczerze, coraz mniej cię to boli. Nie czujesz wspólnoty z ludźmi, którzy tak rwą się do oceniania twojego sumienia.

Jedna strona wymaga od ciebie skrajności poglądów, druga - zdecydowanych kroków. Słyszysz, że powinnaś odciąć się od tego, w czym wyrosłaś i co zawsze było sensem twojego życia. Bo twoje milczenie ma oznaczać zgodę, przyzwolenie na tradycję przemocy wobec kobiet. 

Nie jesteś u siebie. Twoje poglądy, które zawsze nazywałaś po prostu zdrowym rozsądkiem, nie dają się zamknąć w żadnej z szuflad. 

Nie jesteś u siebie. Może jeszcze niedawno byłaś, a może tylko łudziłaś się, chciałaś widzieć tylko to, co piękne.

Nie jesteś już u siebie. To nie jest kraj dla ciebie.




piątek, 16 października 2020

Porady kiepskiej matki


Te wszystkie blogerki parentingowe są takie idealne i niezawodne, prawda? Zawsze wiedzą, co zrobić! Ja też myślałam, że taka będę, dlatego zaczęłam blogować. A potem rzeczywistość kopnęła mnie w cztery litery ;)

Żarty żartami, ale poważnie, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czym zaskoczy nas rodzicielstwo. Wcześniejsze doświadczenie z młodszym rodzeństwem czy opiekowanie się dziećmi znajomych może dać Ci jakiś pogląd - zobaczysz, jak czujesz się w towarzystwie małego człowieczka. Ale to i tak nie to samo, co bycie rodzicem. 

Dobra wiadomość jest taka, że wcale nie musisz być idealną matką. Powiem więcej, Twoja nieidealność może Ci się przydać bardziej niż myślisz. Jako matka, której bardzo daleko ideału, opowiem Ci teraz, jak to działa u mnie.

1. A niech je, kiedy chce!


Oszalałabym chyba, gdybym miała karmić noworodka co trzy godziny, jak zalecali w szpitalu. Moje dzieci czasami potrzebowały jeść częściej, czasem rzadziej. Teraz, gdy obaj są starsi, mają stały rytm posiłków. Ale nie trzymamy się go obsesyjnie. Obiad mu nie smakuje? Przecież na siłę do buzi nie wcisnę. Mówi, że chce płatki? Niech je płatki! Może niekoniecznie codziennie :)
Trzeci dzień z rzędu chce jeść naleśniki i nie przyjmie nic innego? No i bosko, nie muszę się zastanawiać, co zrobić na obiad.

Nie wezmę odpowiedzialności za stwierdzenie, że żadne dziecko się nie zagłodzi, bo wiem, że istnieją przypadki drastycznych zaburzeń apetytu. Jednak zdecydowana większość zdrowych dzieci naprawdę zje, kiedy zgłodnieje. Szkoda czasu i nerwów, by się tym przejmować!

2. Nie chce Ci się robić wszystkiego za niego? Niech uczy się samodzielności!


Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że dzieci chcą być samodzielne. To my często hamujemy ich samodzielność, bo przecież zrobimy szybciej, lepiej, dokładniej, bezpieczniej.

Nie chce być karmiony łyżeczką, niech zje sam. Owszem, wybrudzi się.
Chce się umyć sam, niech się myje sam. Ty bądź w pobliżu i patrz, czy się nie topi. Owszem, podłoga w łazience będzie mokra.
Nie chce Ci się sprzątać jego zabawek? Popatrz, jak pięknie sprząta sam :)

Moje dzieci nie traktują obowiązków domowych jak obowiązki. Dla nich to są te fajne rzeczy, które robią rodzice. Zmywanie naczyń jest atrakcją. Przygotowywanie obiadu jest atrakcją. Choć czasem mam poczucie, że sama zrobiłabym coś sto razy szybciej niż małe pomocne łapki, to jednak korzystam z ich pomocy. A oni się uczą :)

3. Nie masz pomysłu na zabawy? Poczekaj, może wymyśli coś sam!


Siądź obok i popatrz, jakie wspaniałe, kreatywne pomysły kryją się w tym małym umyśle. Reaguj, gdy próbuje skakać z łóżka, siedząc na koniku, ale póki nie dzieje się nic groźnego, po prostu pozwól mu szukać, odkrywać, doświadczać.

Opowiadałam Wam ostatnio o zabawie w "Co mama powiedziała?". To był pomysł Roberta. Podobnie jak zabawa w naśladowanie pojazdów czy w odgadywanie, jaka rzecz jest danego koloru.

4. Nie chce Ci się z nim bawić? A kto powiedział, że musi Ci się chcieć?


Jesteśmy dorosłymi ludźmi, mamy dorosłe rozrywki. A on chce układać klocki, przesuwać autka po torze, czytać w nieskończoność tę samą, słabo napisaną bajkę... Przez jakiś czas możesz to wytrzymać, ale do wieczora? Codziennie?

Czasem wystarczy, gdy po prostu będziesz w pobliżu. Możesz być pacjentem małego lekarza, to naprawdę wdzięczna rola: leżysz, a on Ci mierzy temperaturę klockiem, osłuchuje płuca słuchawkami (takimi do telefonu), przyklei plasterek, czasem jeszcze da całusa.
Stań w drzwiach w rozkroku i bądź tunelem, a on pociągiem. I tyle, stoisz sobie, a pociąg jeździ.
Zrób zjeżdżalnię z kołdry. Sprawdź, czy lądowanie jest bezpieczne, a potem tylko słuchaj radosnych śmiechów :)
Możecie też pobawić się w chowanego. Wiesz, dzieci potrafią się czasem schować tak skutecznie, że mama musi ich szukać, i szukać, i szukać... Rozumiemy się, prawda?

5. Nie masz siły, by rozstrzygać kolejny spór między rodzeństwem? Czekaj... Może się dogadają?


Jeden ma niespełna cztery lata, drugi niespełna dwa, obaj chcą się bawić tą samą zabawką. A Ty nie jesteś królem Salomonem, zresztą nawet gdybyś była, to nie będziesz przy dzieciach machać mieczem.

Łatwo zabrać zabawkę maluchowi i dać starszakowi. Albo, łagodniejsza wersja: spróbować zainteresować malucha inną zabawką. Ale czy ten maluch musi być wiecznie pokrzywdzony? A czy starszak musi wiecznie ustępować? Czy mamy prowadzić rejestr: ostatnio Robert ustąpił Michałowi, więc teraz czas, by Michał ustąpił, i tak na zmianę?
Ja najchętniej w takich sytuacjach czekam i obserwuję, jak poradzą sobie sami. I przeważnie kończy się tak, że jestem wzruszona - bo oni naprawdę potrafią rozstrzygnąć spór samodzielnie. Nieraz lepiej niż dorośli.

6. Jeszcze chwila i coś mu powiesz? A powiedz!


Nie, nie namawiam Cię do agresji słownej ani, broń Boże, żadnej innej. Ale powiedz, co czujesz. Nazwij emocje. Choć w trudnej chwili, gdy prawie puszczają Ci nerwy, zapewne o tym nie myślisz - on teraz też się uczy. Uczy się prawdy o ludziach, o sobie. Uczy się, że jego zachowanie może spowodować czyjś gniew lub smutek. Uczy się, że wyrazem trudnych emocji może być podniesiony głos i mina pełna frustracji. Nie trzeba go za wszelką cenę chronić przed tą wiedzą. 

7. Kochaj :)


No dobrze, to nie jest rada kiepskiej matki. Właściwie to w ogóle nie jest rada, bo jak można radzić komuś, żeby kochał? 
Chcę Ci tylko powiedzieć, że to wystarczy. Twoja miłość jest tym, czego dziecko potrzebuje od Ciebie najbardziej. Nie musisz gotować jak mistrzyni, tryskać pomysłami, być zawsze w świetnym humorze.
Kochaj, przytulaj, całuj, uśmiechaj się do niego, mów mu o tym, jak bardzo jesteś z niego dumna. To jest prezent, który dajesz mu na zawsze, cenniejszy niż wszystkie zabawki. 

Co myślisz o tej liście? Może chcesz dodać coś od siebie? :)




piątek, 9 października 2020

Ciasto miodowe z jabłkami (bez cukru!)



Od początku sierpnia nie słodzę, unikam białego cukru. Za to miodu używam całkiem sporo, nauczyłam się nawet pić kawę z miodem.

Z pewnością wspominałam Wam już nieraz o tym, że kocham słodycze. Odstawienie ich stanowi dla mnie zawsze ogromne wyzwanie i przeważnie nie jestem w stanie tego zrobić bez określonego horyzontu czasowego. Miesiąc bez słodyczy - nie ma sprawy. Ale już trzeci miesiąc? I końca nie widać? To się dotąd nie zdarzało!

Nie robię tego z powodów zdrowotnych ani po to, by schudnąć - choć przyznam, że ucieszyłby mnie mały efekt uboczny w postaci zejścia poniżej 60 kilogramów :) Jednak rezygnacja ze słodyczy to dla mnie przede wszystkim próba charakteru. Czasem, jako osoba o wysoko rozwiniętej empatii, podejmuję się takiego wyzwania w ramach wsparcia dla kogoś. Teraz też wspieram, a osobą, która poprosiła o wsparcie, jest mój własny ukochany mąż. Oboje w tym samym dniu odstawiliśmy biały cukier.

Nie zrezygnowaliśmy jednak z miodu ani ze słodkich miodowych przyjemności :) Wypieki z miodem i owocami zamiast cukru pojawiają się na naszym stole od czasu do czasu. Nie za często, bo wówczas na efekt uboczny w postaci utraty kilogramów nie mielibyśmy co liczyć :) Ale uwierzcie, warto się skusić na takie miodowe ciasto z jabłkami!

Jabłka są nasze, z ogrodowej jabłoni, która w tym roku obrodziła wyjątkowo pięknie.


Składniki:

3 szklanki mąki

2 łyżeczki proszku do pieczenia

1 łyżeczka soli

cynamon i imbir do smaku

1 szklanka miodu

3 jaja

1 szklanka oleju

JABŁKA - ok. 1,5 kg.

Postępujemy praktycznie tak samo, jak w przypadku ciasta na muffinki. Suche składniki mieszamy w jednej misce, mokre - czyli jaja, miód i olej - w drugiej misce. Potem wlewamy płynne składniki do suchych, mieszamy je ze sobą. Drobno pokrojone jabłka dodajemy na samym końcu. 

Co do jabłek, to nie umiem określić dokładnie, ile ich było - bo do upieczenia ciasta użyłam tych najbardziej poobijanych, którym groziło wyrzucenie. Taki jabłkowy recycling. Musiałam je mocno okroić, trudno zatem stwierdzić, ile dokładnie ich było. Może mniej, może więcej niż 1,5 kg. Nie żałujcie jabłek, jeśli się mieszczą, to znaczy, że nie jest ich za dużo :D

Ciasto wkładamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy ok. 40 minut w temperaturze 180 stopni. Przed wyjęciem sprawdzamy patyczkiem, czy nie jest jeszcze surowe.

Ciasto okazało się przepyszne, prezentowało się pięknie i znikało w takim tempie, że ledwie zdążyłam zrobić zdjęcie :D Brak cukru nie przeszkadzał w niczym!