wtorek, 29 grudnia 2020

Żużlowersum Joanny Krystyny Radosz - pasja, talent i bohaterowie, których się kocha


Zdradzę Wam pewien sekret. Jeśli przeczytacie jedną książkę Joanny Krystyny Radosz, będziecie musieli sięgnąć po kolejną.

Znaczy, wiadomo. Nikt do niczego Was nie zmusza :) Ale przeczytanie przynajmniej dwóch książek tej autorki pozwoli Wam dostrzec pełniej i wyraźniej, z jak przemyślanym uniwersum macie do czynienia. Tam nic się nie dzieje przypadkowo. Nie ma nieważnych, epizodycznych postaci - ktoś, kto w jednym tekście wydaje się barwnym dodatkiem do drugiego planu, w następnym okazuje się mieć własną, rozbudowaną historię, całkowicie spójną ze wszystkim, co do tej pory o nim przeczytaliście. Możecie też trafić w dwóch różnych tekstach na opis dokładnie tego samego zdarzenia - ale ukazanego z innej perspektywy, w innym kontekście, z naciskiem położonym na inne szczegóły. Czy to nie jest niezwykłe?

Dlatego postanowiłam podzielić się z Wami wrażeniami po przeczytaniu nie jednej, a dwóch książek. Przyznam też, że jestem wielbicielką talentu Joanny już od pewnego czasu, miałam przyjemność czytać również fragmenty jej niewydanych jeszcze książek, dostępne na fanpage'u autorki oraz na Wattpadzie. Mam swoje ulubione wątki i ulubionych bohaterów, jednym słowem - żużlowersum całkowicie mnie pochłonęło :)

Żużlowersum, czyli żużlowe uniwersum

Akcja obu książek, jak i większości tekstów autorki, toczy się w środowisku związanym ze sportem żużlowym - zawodników, trenerów, mechaników, kibiców. Czy to już czas na wyznanie, jak wiele wspólnego mam z żużlem ja, zafascynowana czytelniczka powieści i opowiadań o żużlowcach? Niewiele :) Nic. Kompletnie się na tym nie znam. Na motorze siedziałam raz w życiu, przez jakieś kilka sekund, i prawie go wtedy zepsułam. Na zawodach nie byłam ani razu. Jedyny (autentyczny) zawodnik, jakiego kojarzę, to Tomasz Gollob. Jeśli wiem o tym sporcie cokolwiek więcej, dowiedziałam się tego z twórczości Joanny.

Magia autorki polega na tym, że nie trzeba wiedzieć nic o żużlu, nie trzeba nawet go lubić (choć po lekturze pewnie go polubicie, słowo daję!), by dać się porwać historii. Bo opisani przez nią żużlowcy to przede wszystkim ludzie, z rozbudowaną psychiką, z motywacjami, z wadami i zaletami, żywi, prawdziwi, warci tego, by ich poznać i pokochać, a czasami powściekać się na nich. Spójni, wyraziści, kryjący w sobie mnóstwo zagadek, nieraz zupełnie inni niż wydają się na pierwszy rzut oka. Jak mówi notka na tylnej stronie okładki "Czarnej książki. Zostać mistrzem": Zdarza się bowiem, że to wcale nie na torze odjeżdżają swój najważniejszy wyścig. 

"Czarna książka. Zostać mistrzem"

To zbiór jedenastu opowiadań. Choć tematyka każdego z nich kręci się wokół żużla, same teksty są bardzo różnorodne. Różnią się narracją, nastrojem, nieraz uzupełniają się, dopowiadają historię rozpoczętą w poprzednim opowiadaniu, ukazują inną perspektywę. Wielką niespodzianką było dla mnie opowiadanie gościnne autorstwa Zuzanny Śliwy, "Święto bajora" - a najbardziej zaskoczyło mnie, jak znakomicie wkomponowało się ono w całość zbioru. Prawdopodobnie nie rozpoznałabym, że napisała je inna osoba, gdybym o tym nie wiedziała.

Wbrew pozorom, wybór ulubionego tekstu spośród jedenastu równie świetnych, nie jest wcale trudny. Jak już wspomniałam, są w twórczości Joanny postacie i wątki, do których przywiązałam się bardziej niż do innych. Dlatego moim ulubionym opowiadaniem jest "Życie po", a zaraz za nim opowiadanie tytułowe "Zostać mistrzem". Oba zawierają najbardziej wzruszające sceny w całym zbiorze i przypominają, że ten piękny sport, o którym czytamy, jest też niezwykle niebezpieczny.

Bardzo lubię też trzymające w napięciu opowiadanie "Kosa albo wszyscy skończymy tak samo", a także opowieść o ambitnej zawodniczce Adelinie, "Cudza wojna". Jeszcze bardziej doceniłam oba, gdy przeczytałam powieść Joanny, "Szkołę wyprzedzania", o której opowiem Wam w dalszej części tego wpisu :)

Ale co sprawia, że opowiadania Joanny czyta się tak znakomicie? Moim zdaniem, dwa kluczowe elementy przesądzają o sukcesie. Po pierwsze, język. Gdybym miała określić go jednym przymiotnikiem, powiedziałabym, ze jest bogaty. Autorka tworzy rozbudowane zdania, za pomocą słów doskonale maluje świat swoich bohaterów, oddaje klimat miejsc, o których czytamy, pozwala nam poznać charakterystyczne cechy zarówno głównych postaci, jak i tych pozornie mniej znaczących (pisałam już, dlaczego uważam, że w żużlowersum nie ma epizodycznych postaci). Zwraca uwagę na detale. 

Po drugie, znajomość psychiki ludzkiej. Panuje pewne przekonanie, że pisarki, zwłaszcza młode, nie potrafią w sposób wiarygodny oddać męskiej perspektywy. Joanna udowadnia, że to bzdury. Tworzeni przez nią bohaterowie są spójni, autentyczni i budzą emocje. Każdy ma swój charakter, narracja zmienia się w zależności od tego, przez czyje oczy patrzymy na opisywane wydarzenia.

Czasem można się pośmiać:

" - Panie Wacławie, mogę prosić o autograf? Uwielbiam pana!

Podnosi wzrok i widzi czerwoną z przejęcia kelnerkę, młodą, zbyt młodą, żeby pamiętała go z toru.

- To ja powinienem brać autograf od pani - mówi z olśniewającym uśmiechem. - Pani przynajmniej wykonuje ważną społecznie pracę, a ja najpierw przez lata jeździłem bez sensu w kółko, a teraz zabijam czas, tłumacząc innym, że jeżdżą w kółko nie tak jak trzeba."

Czasem można się wzruszyć:

" (...) Taksówkarz obrzucił badawczym spojrzeniem jego nieszczęsny nos, krew na koszuli i pokryte tatuażami ciało, po czym pokiwał ze zrozumieniem głową.

- Była chociaż tego warta?

- Nawet nie masz pojęcia jak bardzo."

Jedno jest pewno - ciężko oderwać się od czytania!

"Szkoła wyprzedzania"

Od tej powieści, podobnie jak od wspomnianych wyżej opowiadań, ciężko się oderwać. Czasem jednak trzeba - to cudo liczy sobie 535 stron. Pomimo takiej objętości, w książce nie ma dłużyzn, niepotrzebnych fragmentów, a historia wciąga od pierwszych scen.

Główny bohater, Dymitr, jest prezesem klubu żużlowego i przybranym ojcem Emila, młodego obiecującego żużlowca. Obu tych panów, szczególnie Emila, mieliśmy już okazję poznać dzięki opowiadaniom zawartych w "Czarnej książce. Zostać mistrzem". To jak spotkanie ze starymi znajomymi, a co więcej, powieść pozwala poznać lepiej ich relację, trudną przeszłość, wspólne doświadczenia. Widzimy pełniejszy, bardziej kompletny obraz.

Emil w "Szkole wyprzedzania" jest jeszcze nastolatkiem, ale nieraz wykazuje się większą dojrzałością niż jego opiekun. Samego Dymitra pokochałam od pierwszych stron, ale też wielokrotnie miałam ochotę bardzo mocno nim potrząsnąć, zwłaszcza wtedy, gdy zachowywał się jak idiota w relacji z Nataszą, dość zagadkową młodą psycholożką pomagającą zawodnikom.

Historia zaczyna się w chwili, gdy umiera ojciec Dymitra, potężny petersburski oligarcha. Dymitr nie opłakuje zmarłego - przez całe życie czuł się odtrącony jako gorszy syn. Nie spodziewa się cennego spadku. Kiedy otrzymuje kluczyk do tajemniczej skrytki, w pierwszej chwili nie zamierza z niego skorzystać. Wkrótce jednak okazuje się, że ktoś śledzi Dymitra i jego bliskich, jego życiu zaczyna zagrażać niebezpieczeństwo. Najwyraźniej w skrytce znajduje się coś cennego, a bohater miał dotąd bardzo mgliste pojęcie o tym, czym naprawdę zajmował się jego ojciec i jak daleko sięgały jego wpływy.

Wątek kryminalny przeplata się z obyczajowymi, bardzo silnie zarysowana i chwytająca za serce relacja Dymitra z przybranym synem staje się siłą napędową akcji, podobnie jak subtelny wątek romantyczny związany z postacią Nataszy. Klub żużlowy w tej historii jest raczej na drugim planie, niemniej odmalowany barwnie i wyraziście, a wśród zawodników spotykamy więcej znajomych z "Czarnej książki. Zostać mistrzem", w tym mojego ulubieńca Pettera Lindmanna. Ten łobuz pojawia się względnie rzadko i chyba przede wszystkim po to, by na chwilę rozbawić czytelnika. Tak czy inaczej, nie da się go przegapić.

Rozwiązanie głównej zagadki fabularnej zaskoczyło mnie aż dwukrotnie. Nie chcę oceniać wiarygodności zdarzeń. Motywy postępowania rosyjskich miliarderów to nie jest tematyka, w której mogłabym uważać się za znawczynię, a fikcja jest fikcją i nieprzewidywalne zwroty akcji bez wątpienia jej służą. Prawdopodobieństwo psychologiczne głównych bohaterów historii jest, jak zwykle u tej autorki, jednym z największych atutów.

Ostatnia scena książki zdaje się otwierać nowy wątek. To rodzi nadzieję, że może autorka zamierza napisać kontynuację "Szkoły wyprzedzania"... Czy tak jest w istocie? To się okaże :) Sama scena natomiast pojawiła się już wcześniej, choć widziana z zupełnie innej perspektywy - we wspomnianym wcześniej opowiadaniu "Cudza wojna"! Za to przeplatanie się i zazębianie scen i wątków uwielbiam pisarską twórczość Joanny Krystyny Radosz. Mam nadzieję przeczytać jeszcze wiele jej tekstów i nieraz cieszyć się na widok starych znajomych w nowych scenach.


czwartek, 24 grudnia 2020

Wigilia jedyna w swoim rodzaju

To był dla mnie zawsze najbardziej magiczny dzień w roku, wyrwany z baśniowej rzeczywistości. W dzieciństwie kojarzył się z prezentami, które niespodziewanie pojawiały się pod choinką, z ozdobami, które przygotowywałyśmy wspólnie z mamą i siostrą, z kolędami, które zawsze lubiłam śpiewać. 

Nasze Wigilie nie różniły się zbytnio od siebie. Zawsze spędzaliśmy je w czwórkę, na stole było mnóstwo pysznego jedzenia, panowała świąteczna atmosfera. Czasami przygotowania wiązały się z pewną nerwowością, co teraz rozumiem lepiej ;) 

Pamiętam bieganie po okolicznych sklepikach i szukanie prezentów dla rodziców i siostry. Przypuszczam, że w tym czasie u nas w domu pojawiło się najwięcej niepotrzebnych drobiazgów, figurek porcelanowych i innych kurzołapów ;) Ale pamiętam też radość, gdy udało mi się kupić pluszowego Kubusia Puchatka dla mamy - podobno o nim marzyła :)

Najmilej wspominam te Święta, kiedy po raz pierwszy poszliśmy na Pasterkę. Spadło wtedy mnóstwo śniegu, park otaczający rynek wyglądał magicznie.

Dość specyficzne były pierwsze Święta, które spędzaliśmy z psem. Prezenty nie mogły leżeć pod choinką, bo zwierzątko się nimi interesowało. Musieliśmy też chronić niektóre ze świątecznych przysmaków. I nie zapomnę tego wielkiego psiego zaskoczenia naszym zachowaniem, kiedy zaczęliśmy się modlić!

Spędzone wspólnie Święta to chyba moje najpiękniejsze wspomnienia z rodzinnego domu. W tym roku, choćbym chciała, nie spędzę ich z moimi rodzicami. Będzie nas czworo przy świątecznym stole - ja, mój mąż i nasi dwaj synkowie. 

(Może koty też przyjdą, wtedy będzie sześcioro :P).

Będzie inaczej niż zwykle. Ale to nie znaczy, że będzie źle. Może trochę bardziej na luzie, niezbyt dokładnie, beztrosko. Ze świadomością, że małe łapki chcą pomagać, a z nimi wszystko robi się nieco wolniej... ale i radośniej. Że pod nogami zawsze plącze się jakaś zabawka, a między kolędami śpiewa się "głowa, ramiona, palce nóg".

Na stole wigilijnym oprócz dwóch rodzajów pierogów, sałatki jarzynowej, "romansu z rybką", barszczu i wegańskich krokietów lądują banany, żeby było więcej potraw. Do kolacji zasiadamy o jakieś półtorej godziny później niż cała Polska, bo raz, że drzemka, a dwa, przygotowania trwają dużo, dużo dłużej niż można byłoby przypuszczać.

I dobrze. Przecież nigdzie nam się nie spieszy.

To nie pierwsza nietypowa Wigilia w moim życiu. Najdziwniejsza była ta dwa lata temu, w szpitalu z malutkim Michałkiem. Bez Roberta, z krótką wizytą męża, z przywiezioną przez niego miniaturową choinką, barszczem w termosie i opłatkiem przełamanym z wzruszoną pielęgniarką.

Życzyliśmy sobie wtedy, żeby ta Wigilia była jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna. Teraz też tego sobie życzymy. Za rok mamy nadzieję spędzić Święta w większym gronie. 

Ale i teraz jest dobrze.

piątek, 18 grudnia 2020

Zaskakujesz mnie codziennie

Pamiętam, jak to było cztery lata temu. Byliśmy jeszcze z Robertem w szpitalu, ja starałam się opanować szalejące emocje, zażywałam środki na zwiększenie laktacji i powoli godziłam się z tym, że pielęgniarki patrzą na mnie krzywo, bo noszę zbyt kolorowe piżamki. A Robert? Już wtedy był prześliczny, wyróżniał się wśród innych noworodków. Wyglądał na starsze dziecko. Był pogodny, ładnie spał, ufnie wtulał się we mnie przez większość czasu.

Tak wiele się zmieniło od tego czasu. Nadal noszę kolorowe piżamki, a i emocje czasem szaleją ;) Za to on, mój starszy synek, już prawie w ogóle nie przypomina tamtego bezbronnego maleństwa. Widzę, jaki jest duży i pięknie rozwinięty, a mimo to nadal mimowolnie myślę o nim jak o malutkim dziecku. A on zaskakuje mnie każdego dnia.

Zaskoczenie 1. A gdzie czekoladka dla Michałka?

O tym, jakim jest bratem, mogłabym pisać w każdym tekście, bo ta jego troskliwość i czułość nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. Nie spodziewałam się tego. Myślałam, że o dwa lata młodszy Michał będzie dla niego w jakimś stopniu intruzem, kimś, kto zabrał mu uwagę rodziców. Pamiętam, jak nieraz walczył o tę uwagę. Pamiętam spory, w których rozstrzyganiu musiałam pośredniczyć. Nie twierdzę, że teraz nie ma ich w ogóle - jasne, że się zdarzają. Jak w każdej rodzinie. 

Ale dla Michałka nigdy nie może zabraknąć czekoladki, buły, banana, ciasteczka, bo Robert prędzej sobie od ust odejmie niż na to pozwoli. To jest jego braciszek i niechby ktoś spróbował potraktować go nieodpowiednio! Od razu miałby z Robertem do czynienia. I powiem Wam, mam wrażenie, że od samego słuchania, z jaką czułością Robert zwraca się do Michała, staję się lepszym człowiekiem.

Zaskoczenie 2. Przepraszam, pomyliłem się

Myślami ciągle jestem jeszcze trochę na tym etapie, kiedy Robert niewiele mówił i każde pełne zdanie, które padło z jego ust, traktowaliśmy jak wyczyn. A tymczasem naszemu małemu synkowi gładko przechodzą przez usta słowa, z którymi znacznie starsi od niego ludzie miewają problem. Czasem myślę, że on nawet za często przeprasza. Na pewno nie wymagamy od niego tych częstych przeprosin.

Zaskoczenie 3. Ja to zrobię!

Jednym z momentów, które uświadomiły mi, jakiego dużego mam już synka, było wspólne krojenie warzyw. Nie sądziłam, że odważę się dać takiemu maluchowi nóż do ręki (oczywiście, niezbyt ostry, a cała rzecz odbywała się z moją pełną asystą!). Najpierw dałam mu łyżkę. Kiedy zobaczyłam, że naprawdę fachowo zabiera się do tego krojenia, a przeszkadza mu tylko fakt, że ciężko ukroić cokolwiek łyżką, zdecydowałam się spróbować. Fantastycznie sobie poradził.

Umie też włączyć kuchenkę, z moją pomocą robi muffinki i naleśniki. Uwielbia czuć się samodzielny i przydatny.

Zaskoczenie 4. Rozmowy telefoniczne

Lubi je bardziej niż ja, o co nietrudno. Kiedyś jego rozmowa z tatą lub babcią wyglądała tak, że zabierał mi telefon, coś tam pokrzyczał do niego po swojemu i się rozłączał. Teraz naprawdę jest w stanie porozmawiać, choć nadal mówi trochę zbyt szybko i czasem muszę tłumaczyć rozmówcy, co powiedział. Nie do końca zdaje też sobie sprawę z tego, że rozmówca nie widzi tego, co on mu pokazuje. Ale wszystko w swoim czasie :)

Zaskoczenie 5. Śpiew

Halo, panie policjancie, zapytać się chcemy,

Jak coś złego zobaczymy, gdzie dzwonić możemy? 

Mam wrażenie, że to się zmieniło z dnia na dzień. Jednego dnia tylko słuchał piosenek i ewentualnie dośpiewywał jakieś proste końcówki, a następnego zaśpiewał mi cały taki długi fragment! Myślę, że to zasługa pań w przedszkolu, które uczą go wielu piosenek. Których później muszę szukać w Internecie, bo Robert prosi, żebym zaśpiewała jak pani Justynka... :)

Ale najbardziej mnie zadziwia, gdy wymyśla piosenki sam. Opiera się na znanych melodiach, ale tekst układa i dopasowuje do okoliczności, np. jeśli bawi się pociągiem, to piosenka będzie o pociągu.

Zaskoczenie 6. Strażak-koparka i strażak-samolot

Odkrycie ostatnich dni to LEGO :) Nie byłam może najbardziej zachwyconą mamą na świecie, gdy zobaczyłam je w paczce od Świętego Mikołaja - tym bardziej, że oprócz czteroletniego Roberta mam przecież w domu również dwuletniego Michałka, dla którego te klocki są jeszcze zdecydowanie za drobne.

Szybko zmieniłam zdanie. Michał praktycznie nie interesuje się LEGO, za to Robert radzi sobie z klockami znakomicie. Kiedy już ułożył wóz strażacki kilkakrotnie, zaczął kombinować i wprowadzać modyfikacje do projektu. Zbudował wóz strażacki-koparkę, a innym razem - samolot. Jego kreatywność jest zachwycająca :)

Zaskoczenie 7. Idziesz do więzienia, mały pająku!

Takie słowa właśnie padły w zabawie :) Robert ma niesamowitą wyobraźnię. Właśnie rysuje ogród, nieco wcześniej był autobusem i używał wycieraczek (a ja byłam deszczem), jedną z jego ulubionych zabawek jest "remiza" - czyli grający stolik. Uwielbiam te jego pomysły!

To tylko niektóre z wielu cudownych, wyjątkowych codziennych zaskoczeń :) Niektóre bawią, inne wzruszają, każde z nich przypomina mi o tym, jak bardzo jestem dumna z naszego czterolatka :)

środa, 2 grudnia 2020

Niespodzianka, mamy dwulatka!

Ostatnio na spacerze zauważyliśmy, że Michał nie chce już siedzieć w wózku, o wiele lepiej czuje się, gdy może swobodnie przemieszczać się na dwóch nóżkach. Idzie przed siebie jak mały czołg, problem pojawia się wtedy, gdy z jakichś względów musimy go zatrzymać :)

Nie lubi, gdy się go karmi łyżeczką. Zdecydowanie woli jeść samodzielnie. To samo z myciem zębów - robi to bez protestów, gdy tylko może sam trzymać szczoteczkę w rączce. Lewej, bo ewidentnie jest leworęczny.

Michał skończył dwa lata

Nasz mały Misio, Braciszek, słodka przytulanka, to już dwuletni chłopiec. Czy jesteśmy zaskoczeni? Przyznam, że trochę tak!

Mam wrażenie, że młodsze dziecko zawsze wydaje się mniejsze, bardziej delikatnie i bezradne, niż wskazuje na to jego wiek. Przecież w porównaniu ze starszakiem to jeszcze taka kruszynka! Michał do tego ma w sobie pewien... powiedziałabym, niemowlęcy urok. Uśmiech niewiniątka prawie nie schodzi z jego pyzatej buzi, małe rączki z absolutnie przepięknymi paluszkami wydają się dość nieporadne, ale to tylko złudzenie - w rzeczywistości są coraz bardziej sprawne, potrafią na przykład kolorować albo tworzyć piękne obrazki! Kiedy zasypia, zwija się w kłębek i naprawdę wygląda jak niemowlak. Śmiejemy się, że będzie długo młody ;)

Niemniej, każdego dnia Michał daje nam odczuć na wiele sposobów, że faktycznie stał się już dwulatkiem. Na przykład, przejawia typowy bunt dwulatka ;) Odkrył, że może mieć swoje zdanie i nieraz obstaje przy nim bardzo uparcie. Skoro postanowił sobie, że będzie właśnie teraz szedł środkiem drogi, to niech nikt nie myśli, że zdoła go powstrzymać!

Mówi coraz więcej, przeważnie słowa typu: mama, tata, dziękuję, halo, pa, nie ma, brawo, miau, kwa-kwa, siku, kupa, autko. Najczęściej dogaduje się z Robertem w ich własnym języku. Często śpiewa, tańczy, czasami próbuje grać na cymbałkach lub różnego rodzaju domowych instrumentach perkusyjnych ;)

Ulubione rzeczy

Ulubiona zabawka? To się zmienia, ale mam wrażenie, że jest w domu jeden przedmiot, któremu Michaś jest wierny od dłuższego czasu. Miotła na kiju. Poważnie, dziecko ma cały pokój pełen grających zabawek, aut i pluszaków, ale mogłoby godzinami kursować między pokojami i zamiatać podłogę.

Ulubiona piosenka? I-ja-i-jajo! Trochę jak w refrenie o Starym MacDonaldzie, jednak melodia jest nieco inna, i pojawia się za każdym razem, gdy Michaś bawi się wozem strażackim lub autkiem policyjnym. 

Ulubiony rodzaj interakcji z otoczeniem? Są dwa. Pierwszy to najsłodsze całusy pod słońcem, zwykle zupełnie spontaniczne - ot, robisz coś w kuchni, a tu przydreptuje do ciebie maleństwo i dostajesz całusa. I od razu dzień piękniejszy :) Drugi rodzaj to łaskotki. Michaś je uwielbia, jak już kiedyś pisałam, jest chyba jedynym człowiekiem na świecie, który potrafi połaskotać się sam i ma z tego radochę. Oczywiście, jeszcze weselej jest wtedy, gdy można połaskotać brata, mamę, tatę, a raz nawet sprawdzał, czy lodówka też ma gili-gili. No cóż, dwa lata to jeszcze malutko :)

Ulubiona postać? Chyba Blippi, bo Michaś nauczył się nawet wymawiać bezbłędnie jego niełatwe przecież imię. Znacie Blippiego? Nagrywa zabawne, edukacyjne filmiki, z których można się sporo dowiedzieć  np. o budowie i zasadach działania pojazdów, o pracy w różnych zawodach. Początkowo odstraszał nas trochę specyficzny sposób poruszania się Blippiego, jak i fakt, że filmiki są w języku angielskim, ale przekonaliśmy się do nich. A Robert i Michał uczą się dzięki nim ciekawych rzeczy i przy okazji szlifują język.

Ukochany brat

Robert jest wspaniałym, kochającym bratem. Potrafi oddać maluchowi swoją bułkę lub banana, a potem sam jest głodny. Dzieli się z nim zabawkami, smakołykami, wszystkim. Pociesza go i rozśmiesza, gdy mały płacze. Kiedy wczoraj usypiałam Michała, Robert nie pozwolił mi zgasić nocnej lampki, bo będzie ciemno i Michałek będzie się bał. Chwilami bardziej troszczy się o potrzeby braciszka niż o własne!

Coraz częściej chłopcy bawią się we dwóch, a my możemy zająć się czymś innym lub z zachwytem obserwować, jak pięknie ze sobą współpracują.

Wydaje się, że te dwa lata zleciały tak szybko. A jednocześnie - każdy dzień miał znaczenie, każdy miesiąc uczył czegoś nowego, tyle zdążyło się wydarzyć. I tylko ten uśmiech na małej buźce nadal tak samo niewinny i dziecięco uroczy :) Pewnie już zawsze będę widziała w Michałku moje maleństwo. Po prostu za kilka lat zacznę się z tym trochę kryć... Żeby dziecku obciachu nie robić! ;)

czwartek, 26 listopada 2020

W psim raju nie ma trucizn. Wspomnienie o Fortisie


Kiedy myślę "Fortis", przed oczami widzę roześmianą, złocistą mordkę i zgrabną sylwetkę psa młodego, silnego i pełnego energii. Był przepiękny, wiecznie w ruchu, zawsze radosny.

Kiedy myślę o moim psie, przypomina mi się, jak siedziałam przy nim, głaskałam go i zapewniałam, że jestem przy nim i będę tak długo, jak długo będzie trzeba. Pamiętam, że niebo wypogodziło się wtedy. Wiem, jak sentymentalnie to brzmi, ale uwierzcie, że ten widok utkwił mi w głowie - promienie słońca przebijające się przez chmury i rozświetlające ogród, cały w ciepłych barwach, a obok mnie Fortis, który już tego ogrodu nie widział. Powoli kończył swoją walkę.

Przypomina mi się, jak jechałam z nim do weterynarza, kochana złota mordka leżała na moich kolanach. Póki był zdrowy, był jednym wielkim żywiołem. Możliwe, że nigdy nie wytuliłam go tak mocno, jak w ciągu tych ostatnich dwóch dni.

Brakuje mi wspomnień. Dobrych wspomnień. Szukam ich rozpaczliwie w pamięci, bo wiem, że przecież muszę je mieć. Może chwilowo się schowały.

To nie jest jedna z tych sytuacji, kiedy można powiedzieć, że przynajmniej miał długie i piękne życie. Nie miał. Nie dożył nawet sześciu lat. A czy jego życie było piękne? On chyba tak uważał. 

Wspomnienia


Zbieram je jedno po drugim. Fortis jako szczeniaczek, prześliczny, podobny do pieska z reklamy papieru miękkiego jak aksamit, nasze niespodziewanie spełnione marzenie o labradorze. Pierwsze, co zrobił, gdy znalazł się w ogrodzie? Przeszedł pod ogrodzeniem. Dość dobitnie pokazał nam, co sądzi o stawianiu jakichś ograniczeń na jego drodze :D 



Fortis - łowca rekinów. Jego pierwszą ulubioną zabawką był pluszowy rekin, niewiele mniejszy od niego, tarmoszony bezustannie z wielkim zawzięciem.

Kiedy było nam smutno, Fortis to wyczuwał. Przybiegał, uśmiechał się, wymachiwał pięknym ogonem.

Chciał się witać i zaprzyjaźniać z wszystkimi. Zaczepiał przechodniów, gdy prowadziliśmy go do weterynarza, wdzięczył się do nich i skutecznie podbijał serca.


Pamiętam imprezę w ogrodzie, urodziny męża. Fortis podpijał wodę z basenu :D Pięknie się bawił z naszym siostrzeńcem, a gdy się zmęczył, spał przytulony do Andrzeja.

Pamiętam wspólne długie spacery, zwiedzanie naszych malowniczych okolic. Kiedy pojawił się Robert, chodziliśmy w czwórkę - Andrzej z pieskiem na smyczy, ja z Robertem w wózku. Z dwójką dzieci było już trudniej, ale też się zdarzało :)

Fortis zaakceptował pojawienie się nowych członków stada bez chwili zawahania, pokochał obu od razu. Oni też go kochali, zawsze cieszyli się na jego widok.



Bałam się chodzić sama na spacery z Fortisem, bo wiedziałam, że jest silniejszy ode mnie. Po wypadku w 2017 musiałam jednak przejąć na jakiś czas rolę wyprowadzacza. Fortis rozumiał sytuację. Chodził wolniej niż zazwyczaj, nie nadużywał siły, zaledwie kilka razy zdarzyło się, że pociągnął mocniej (raz, niestety, dość niefortunnie). Lubiłam te spacery, choć wracałam z nich wykończona.

W ogóle postawa Fortisa po tamtym wypadku była imponująca. Kiedy laweta przywiozła auto, a ja długo chodziłam wte i wewte po ogrodzie i nosiłam rzeczy z bagażnika do domu, a potem jeszcze szukałam kota, bo uciekł w całym tym zamieszaniu, Fortis zachowywał stoicki spokój. I nawet nie protestował, że ominął go w tamtym dniu wieczorny spacer.

Kiedy wyjeżdżaliśmy na kilka dni, Fortis jeździł do sprawdzonego hoteliku. Uwielbiał panią Agnieszkę, która przyjeżdżała po niego, a potem przywoziła go z powrotem. Za każdym razem chwaliła go, że taki kochany, bezproblemowy pies.

Do końca był żywiołowym i energicznym psem, ale od pewnego czasu już wyraźnie spokojniejszym, rozsądniejszym. Jak to określał mąż - biegał tylko po całej podłodze, już nie po ścianach :)


Ostatnie dobre wspomnienia pochodzą z tych dni, kiedy dzielny Fortis już nas opuszczał. Wydawał się dobrze reagować na leczenie. Byliśmy szczęśliwi, gdy patrzyliśmy, jak odzyskiwał siły, znów chodził, machał ogonem, próbował biegać. Łatwo było uwierzyć, że najgorsze ma już za sobą. Najgorsze jednak dopiero nadchodziło.

Co teraz?


Przyjaciele namawiają nas, byśmy poszukali psa, który zapełni puste miejsce po Fortisie. Na razie nie chcemy tego robić. Na pewno nie przygarniemy nowego zwierzaka na zimę, to raz. Dwa, chcemy trochę pożyć w tej rzeczywistości bez psa. Odzwyczaić się od szczekania, układania harmonogramu każdego dnia i tygodnia w rytm spacerów, uwzględniania potrzeb psa we wszystkich planach. Chcemy zobaczyć, jak to jest i jeszcze raz przekonać się, czy jesteśmy gotowi.

Przygarnięcie kolejnego psa to jeszcze większa odpowiedzialność. Trochę tak, jak z drugim dzieckiem ;) Za drugim razem już wiesz, już się sprawdziłeś. Wiesz, czego się spodziewać. Decyzja jest bardziej świadoma. Nie chcemy podejmować jej pochopnie, w emocjach.

Jak się czujemy? Powoli godzimy się ze stratą. Wiecie, ja widzę, z jakimi dramatami mierzą się ludzie, również w moim bliskim otoczeniu. Wiem, że są gorsze rzeczy w życiu niż utrata psa. Najbardziej boli tylko świadomość, że musiał tak strasznie cierpieć pod koniec. Za to pomaga myśl, że walczyliśmy o niego do końca i byliśmy przy nim do ostatniej chwili. Nie odpuściliśmy, dopóki istniał choć cień szansy. Nie umierał samotnie.


Dziś rano wydawało mi się, że słyszałam szczekanie. Może psi raj jest całkiem blisko? Wiem, czego w nim nie ma: płotów. I trucizn. To musi być wspaniałe miejsce, w sam raz dla Fortisa.

czwartek, 12 listopada 2020

"Elf do zadań specjalnych" Katarzyny Wierzbickiej - kalendarz adwentowy bogaty w treść!

Przyznam, że z wszystkich tegorocznych premier książkowych, na tę czekałam najbardziej. Nie dość, że autorkę znam i cenię jako pisarkę, blogerkę i w ogóle cudowną osobę, to jeszcze tematyka książki jest mi tak bliska! Nie od dzisiaj wiecie, że uwielbiam kalendarze adwentowe. A ta książka to wyjątkowo piękny i bogaty w treść kalendarz adwentowy z 24 opowiadaniami na każdy dzień od początku grudnia do Wigilii Bożego Narodzenia.

Mowa o książce "Elf do zadań specjalnych" autorstwa Katarzyny Wierzbickiej. Mogliście już czytać na moim blogu recenzje dwóch bajek autorstwa Kasi - "O królewiczu, który się odważył" oraz "Zaskroniec i pudel". Nie ukrywam, że uwielbiam jej styl pisania! Najnowsza książka pokazuje, że autorka nie stoi w miejscu i cały czas rozwija się jako świadoma pisarka o wielkiej wyobraźni, która ma czytelnikowi coś ważnego do przekazania.

Oprawa graficzna



Zacznę nietypowo dla mnie - od ilustracji, które wykonała Ulyana Nikitina. Są one po prostu bajeczne! Wspominałam już nieraz, że jestem dość wybredna, gdy chodzi o ilustracje. Te ujęły mnie od pierwszej chwili. Już sama okładka zapowiada wspaniałą zawartość, a w środku jest tylko piękniej! Rysunki są dynamiczne, pełne światła, spójne kolorystycznie, przesycone świąteczną atmosferą, a przy tym nie udziwnione, odwołujące się do najpiękniejszych tradycji ilustratorskich. Elfy i inne postacie mają wyrazistą mimikę i sympatyczne buźki. Jedyne zastrzeżenie, o jakim mogłabym pomyśleć... Mam wrażenie, że ilustracji jest za mało! Choć może wydaje mi się tak dlatego, że czytałam książkę razem z niespełna czteroletnim synkiem, który trochę się niecierpliwił, gdy zbyt długo nie widział kolejnego obrazka :D 


Oprawa graficzna tej pięknej książki to nie tylko duże rysunki odzwierciedlające poszczególne postacie i wydarzenia, ale także mnóstwo przepięknych detali - małe paczuszki z prezentami, oddzielające od siebie poszczególne sceny, gwiazdki i inne ozdoby na początku i na końcu każdego rozdziału. Czcionka jest ładna, duża, przejrzysta. Całość prezentuje się przepięknie.

Treść

Wspomniałam wcześniej, że czytałam książkę z niespełna czteroletnim synkiem. Choć podobała mu się, zapewne doceni ją jeszcze bardziej za jakieś dwa-trzy lata. "Elf do zadań specjalnych" jest bowiem przeznaczony dla dzieci powyżej szóstego roku życia. To nie jest prosta, banalna opowiastka do przeczytania w jeden wieczór - wręcz przeciwnie, kryje w sobie wielowątkową historię z interesującymi postaciami, jak choćby ambitna elfka Lśniąca czy nieśmiały opiekun reniferów, Piastunek. Przypuszczam też, że język autorki i używane przez nią słowa przyczynią się do poszerzenia zasobu słownictwa niejednego młodego czytelnika.

Okładka informuje, że w środku czekają na nas 24 opowiadania, ja jednak nazwałabym je raczej dwudziestoma czterema rozdziałami jednej, rozbudowanej opowieści. Jej głównym bohaterem jest Wiercipiętek, trochę niesforny elf o wielkim sercu, który przez swój szlachetny gest pozbył się w minione święta czarodziejskiego szaliczka zapewniającego mu niewidzialność. Od tej pory musi się bardzo pilnować, gdy odwiedza domy dzieci - może zostać zauważony!

Tymczasem w wiosce Świętego Mikołaja szykują się spore zmiany zapoczątkowane przez Lśniącą, szefową nowego działu wprowadzania innowacji. Zmiany mają sprawić, że tegoroczne święta będą naprawdę idealne, nikt jednak nie przewidział, że w tym samym czasie w wiosce aż zaroi się od nowych przybyszy, trolli i krasnoludków, cokolwiek niezdarnych i niechętnie do siebie nastawionych... A Święty Mikołaj, dobroduszny mistrz sprawiania radości, po raz pierwszy staje przed wielkim dylematem - jaki prezent najbardziej ucieszy jego żonę?


Kasia Wierzbicka po raz kolejny chwyciła mnie za serce napisaną przez siebie historią. Tym razem uczyniła to za sprawą wątku dziewczynki o imieniu Ania, którą odwiedza Wiercipiętek i.... Nie, nie mogę zdradzić Wam szczegółów. Powiem tylko, że spotkałam niejedną taką Anię w czasach, gdy sama byłam dzieckiem. Ja też mam z nią trochę wspólnego. Życzyłabym każdemu takiemu dziecku, by spotkało na swojej drodze Wiercipiętka i inne dobre dusze, które sprawiły, że historia ma radosny finał. Wiem, że nie zawsze tak jest. Kto wie, może "Elf do zadań specjalnych" przemówi do kogoś, kto bardzo tego potrzebuje, i naprawi tę część świata, w której małe dziewczynki płaczą przed snem i marzą o tym, by zniknąć?

A teraz zdradzę Wam mały sekret! Czytajcie książkę po kolei, jak autorka Wam zaleca, od początku do końca - ale na kilka ostatnich stron możecie zajrzeć poza kolejnością. Znajdziecie tam przepisy na pierniczki i gorącą czekoladę! Dzięki nim u nas w domu już wczoraj zrobiło się świątecznie :)


Czy polecam tę książkę? Kochani, mało powiedziane. Moim zdaniem to powinna być pozycja obowiązkowa dla każdego, kto kocha świąteczną atmosferę i przygody w wiosce Świętego Mikołaja.

Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa!




czwartek, 29 października 2020

To nie jest kraj dla ciebie

Urodziłaś się w katolickiej rodzinie, jako młodsza córka niezwykle gorliwych, zaangażowanych, wspaniałych ludzi.

Wychowywałaś się w latach dziewięćdziesiątych w małym miasteczku, gdzie każdy każdego znał albo przynajmniej kojarzył. Kiedy wróciłaś z rodzicami z wakacji, znajomi krzywo patrzyli, przekonani, że twoja rodzina zmieniła wiarę. W końcu od dwóch miesięcy nie widzieli was w kościele!

Byłaś śmiesznym, rozmodlonym dzieciakiem, potrafiłaś klęczeć przez całą mszę, nie przepuściłaś żadnego nabożeństwa majowego, czerwcowego ani październikowego. Mówiłaś wszystkim, ze chcesz zostać zakonnicą. Śpiewałaś psalm na Pierwszej Komunii Św.

Pamiętasz swoje zaskoczenie, gdy rodzice uświadomili cię, że nie wszyscy ludzie wierzą w Boga. Że są tacy ludzie, którzy w ogóle nie wierzą, i mimo to mogą być dobrymi, wartościowymi osobami.

Mniej więcej w tym samym wieku dowiedziałaś się, czym jest aborcja, i twoje wrażliwe serduszko płakało nad tymi dziećmi, których mama nie chciała... 

Potem byłaś nastolatką, buntowałaś się, poszukiwałaś, ulegałaś wpływom, ludzie Kościoła bardzo cię zawiedli. Widziałaś hipokryzję, widziałaś, jak nieświęte usta wypowiadają święte słowa. Bywało, że zamiast do kościoła szłaś "na wagary". Ale ostatecznie wracałaś tam, gdzie twoje korzenie. Wiarę w Boga wyssałaś z mlekiem matki i nic nie mogło tego zmienić. W chwilach całkowitego zwątpienia w ludzi czułaś przy sobie obecność Boga. Piszesz teraz te słowa bez wahania, choć wiesz, że wielu osobom wydadzą się one śmieszne. Jak możesz czuć obecność Kogoś, kogo "nie ma"?

Działałaś w duszpasterstwie akademickim, prowadziłaś katechezy dla młodzieży. Są na świecie tacy ludzie, których przyprowadziłaś do Kościoła. Choć nigdy nie robiłaś tego na siłę.

A potem... Wpadłaś. No nie, nie do końca. Głupotą byłoby pisanie kłamstw w tym momencie. Nie wpadłaś, bo nie zaszłaś w ciążę. Ale była taka możliwość, okres się spóźniał, a ty byłaś młodziutka i przerażona, zupełnie niegotowa na macierzyństwo. Nie lubisz się do tego przyznawać, ale myśl o aborcji przemknęła ci przez głowę. Wyznałaś ją księdzu w konfesjonale.

Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono, więc ty wiesz całkiem sporo. Wiesz, że ostatecznie nie usunęłabyś wtedy ciąży, choć czułaś, że twój świat się wali.

Wiesz, że inna kobieta mogłaby postąpić inaczej. Jesteś sobą, nie nazywasz się każda. Nie dajesz sobie prawa do oceniania cudzych wyborów.

Założyłaś rodzinę. Ślub kościelny był najbardziej niezwykłym przeżyciem duchowym w twoim życiu. Twoje dzieci są ochrzczone. Nawet przez chwilę nie miałaś wątpliwości, że to właściwa droga, że tak ma wyglądać twoje życie. 

Nadal wierzysz. Modlisz się co wieczór. I pisząc to zdanie, używasz słowa "nadal", jakby to już nie było oczywiste, że wierzysz.

Kiedy pojawiła się pierwsza rysa? Gdy pewnego dnia wyszłaś z kościoła w trakcie mszy, krztusząc się ze śmiechu, bo ksiądz uprawiał politykę z ambony? Gdy dotarło do ciebie, że przekaz, który płynie do twoich uszu, jest wewnętrznie sprzeczny? Przecież Bóg, w którego wierzysz, którego kochasz i którego obecność czujesz, nie potępia nikogo. Nie wykluczyłby ze swojej rodziny twojej koleżanki lesbijki czy przyjaciela geja. Nie nazwałby morderczynią zrozpaczonej kobiety, która wie, że dziecko w jej brzuchu umrze zaraz po urodzeniu, a ona przecież chce dalej walczyć, starać się o kolejne dziecko, chce zostać matką żywego dziecka. Bóg, którego znasz, patrzyłby na serce, nie generalizowałby, nie wrzucałby wszystkich do jednego wora, podpisanego najgorszymi obelgami.

Kiedy zaczęły upadać autorytety? Gdy przekonałaś się, że najbardziej znany kaznodzieja w kraju jest cynicznym biznesmenem? Kiedy papież, który dla ciebie jest wzorem chrześcijanina, zaczął spotykać się z ostrą krytyką ze strony lokalnego Kościoła, bo jego chrześcijaństwo kłóci się z ich radykalizmem? Może wtedy, kiedy dotarło do ciebie, jak wielu twoich znajomych nie chodzi do kościoła i żyje zgodnie z własnym kręgosłupem moralnym, ale mimo to władza uparcie widzi w nich kościelne owieczki i domaga się respektowania katolickich norm? 

Kiedy zaczęłaś się wstydzić za Kościół, do którego należysz? Może wtedy, kiedy uświadomiłaś sobie, że pedofilia w Kościele to może i jest margines, ale tuszowanie, zamiatanie pod dywan, przenoszenie tych, którzy zbłądzili do innych parafii, w których błądzili dalej, zmuszanie ofiar i ich matek do milczenia - to już niestety smutna norma i rzeczywistość wielu parafii.

Pamiętasz za to, kiedy zaczęłaś popierać prawo wyboru. To było wiele lat temu. Może to infantylne, ale szczera prawda taka bywa: uświadomił cię film. Zwyczajny, obyczajowy. Zobaczyłaś kobietę, która wykrwawia się po nieudolnie przeprowadzonej aborcji. Nie mogła poddać się legalnemu zabiegowi, skorzystała z usług podziemnego lekarza. Wtedy dotarło do ciebie, że bez względu na poglądy jednostki, bez względu na twoje poglądy, aborcja nie zniknie. Kobiety nadal będą szukać rozwiązań wszędzie, gdzie się da. Zakaz nie sprawił, że dziecko tej kobiety przeżyło. Zakaz sprawił, że w niebezpieczeństwie znalazło się życie matki.

Następne lata utwierdzały cię w tym przekonaniu. Utwierdza cię w nim obecna sytuacja. Zakaz nie jest rozwiązaniem, nie tędy droga. Jak to możliwe, że ci, co prowadzą skuteczne kampanie wyborcze, co potrafią  (ponoć...) przekonać miliony do oddania na nich głosu, stają się tak bezradni, gdy mają przemówić do naszych sumień? Dlaczego jedyne rozwiązanie, jakie widzą, to przemoc, zakaz, oczernianie protestujących kobiet? 

Stoisz w rozkroku. Wartości, w które zawsze wierzyłaś, mieszają się z hasłami pełnymi potępienia w wypowiedziach ludzi, których nie chcesz już dłużej słuchać. Zaczyna cię mdlić, odrzucać od tych, którzy idą na wojnę z Twoim Bogiem na ustach. Słyszysz z wielu stron, że nie masz prawa uważać się za katoliczkę - i szczerze, coraz mniej cię to boli. Nie czujesz wspólnoty z ludźmi, którzy tak rwą się do oceniania twojego sumienia.

Jedna strona wymaga od ciebie skrajności poglądów, druga - zdecydowanych kroków. Słyszysz, że powinnaś odciąć się od tego, w czym wyrosłaś i co zawsze było sensem twojego życia. Bo twoje milczenie ma oznaczać zgodę, przyzwolenie na tradycję przemocy wobec kobiet. 

Nie jesteś u siebie. Twoje poglądy, które zawsze nazywałaś po prostu zdrowym rozsądkiem, nie dają się zamknąć w żadnej z szuflad. 

Nie jesteś u siebie. Może jeszcze niedawno byłaś, a może tylko łudziłaś się, chciałaś widzieć tylko to, co piękne.

Nie jesteś już u siebie. To nie jest kraj dla ciebie.




piątek, 16 października 2020

Porady kiepskiej matki


Te wszystkie blogerki parentingowe są takie idealne i niezawodne, prawda? Zawsze wiedzą, co zrobić! Ja też myślałam, że taka będę, dlatego zaczęłam blogować. A potem rzeczywistość kopnęła mnie w cztery litery ;)

Żarty żartami, ale poważnie, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czym zaskoczy nas rodzicielstwo. Wcześniejsze doświadczenie z młodszym rodzeństwem czy opiekowanie się dziećmi znajomych może dać Ci jakiś pogląd - zobaczysz, jak czujesz się w towarzystwie małego człowieczka. Ale to i tak nie to samo, co bycie rodzicem. 

Dobra wiadomość jest taka, że wcale nie musisz być idealną matką. Powiem więcej, Twoja nieidealność może Ci się przydać bardziej niż myślisz. Jako matka, której bardzo daleko ideału, opowiem Ci teraz, jak to działa u mnie.

1. A niech je, kiedy chce!


Oszalałabym chyba, gdybym miała karmić noworodka co trzy godziny, jak zalecali w szpitalu. Moje dzieci czasami potrzebowały jeść częściej, czasem rzadziej. Teraz, gdy obaj są starsi, mają stały rytm posiłków. Ale nie trzymamy się go obsesyjnie. Obiad mu nie smakuje? Przecież na siłę do buzi nie wcisnę. Mówi, że chce płatki? Niech je płatki! Może niekoniecznie codziennie :)
Trzeci dzień z rzędu chce jeść naleśniki i nie przyjmie nic innego? No i bosko, nie muszę się zastanawiać, co zrobić na obiad.

Nie wezmę odpowiedzialności za stwierdzenie, że żadne dziecko się nie zagłodzi, bo wiem, że istnieją przypadki drastycznych zaburzeń apetytu. Jednak zdecydowana większość zdrowych dzieci naprawdę zje, kiedy zgłodnieje. Szkoda czasu i nerwów, by się tym przejmować!

2. Nie chce Ci się robić wszystkiego za niego? Niech uczy się samodzielności!


Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że dzieci chcą być samodzielne. To my często hamujemy ich samodzielność, bo przecież zrobimy szybciej, lepiej, dokładniej, bezpieczniej.

Nie chce być karmiony łyżeczką, niech zje sam. Owszem, wybrudzi się.
Chce się umyć sam, niech się myje sam. Ty bądź w pobliżu i patrz, czy się nie topi. Owszem, podłoga w łazience będzie mokra.
Nie chce Ci się sprzątać jego zabawek? Popatrz, jak pięknie sprząta sam :)

Moje dzieci nie traktują obowiązków domowych jak obowiązki. Dla nich to są te fajne rzeczy, które robią rodzice. Zmywanie naczyń jest atrakcją. Przygotowywanie obiadu jest atrakcją. Choć czasem mam poczucie, że sama zrobiłabym coś sto razy szybciej niż małe pomocne łapki, to jednak korzystam z ich pomocy. A oni się uczą :)

3. Nie masz pomysłu na zabawy? Poczekaj, może wymyśli coś sam!


Siądź obok i popatrz, jakie wspaniałe, kreatywne pomysły kryją się w tym małym umyśle. Reaguj, gdy próbuje skakać z łóżka, siedząc na koniku, ale póki nie dzieje się nic groźnego, po prostu pozwól mu szukać, odkrywać, doświadczać.

Opowiadałam Wam ostatnio o zabawie w "Co mama powiedziała?". To był pomysł Roberta. Podobnie jak zabawa w naśladowanie pojazdów czy w odgadywanie, jaka rzecz jest danego koloru.

4. Nie chce Ci się z nim bawić? A kto powiedział, że musi Ci się chcieć?


Jesteśmy dorosłymi ludźmi, mamy dorosłe rozrywki. A on chce układać klocki, przesuwać autka po torze, czytać w nieskończoność tę samą, słabo napisaną bajkę... Przez jakiś czas możesz to wytrzymać, ale do wieczora? Codziennie?

Czasem wystarczy, gdy po prostu będziesz w pobliżu. Możesz być pacjentem małego lekarza, to naprawdę wdzięczna rola: leżysz, a on Ci mierzy temperaturę klockiem, osłuchuje płuca słuchawkami (takimi do telefonu), przyklei plasterek, czasem jeszcze da całusa.
Stań w drzwiach w rozkroku i bądź tunelem, a on pociągiem. I tyle, stoisz sobie, a pociąg jeździ.
Zrób zjeżdżalnię z kołdry. Sprawdź, czy lądowanie jest bezpieczne, a potem tylko słuchaj radosnych śmiechów :)
Możecie też pobawić się w chowanego. Wiesz, dzieci potrafią się czasem schować tak skutecznie, że mama musi ich szukać, i szukać, i szukać... Rozumiemy się, prawda?

5. Nie masz siły, by rozstrzygać kolejny spór między rodzeństwem? Czekaj... Może się dogadają?


Jeden ma niespełna cztery lata, drugi niespełna dwa, obaj chcą się bawić tą samą zabawką. A Ty nie jesteś królem Salomonem, zresztą nawet gdybyś była, to nie będziesz przy dzieciach machać mieczem.

Łatwo zabrać zabawkę maluchowi i dać starszakowi. Albo, łagodniejsza wersja: spróbować zainteresować malucha inną zabawką. Ale czy ten maluch musi być wiecznie pokrzywdzony? A czy starszak musi wiecznie ustępować? Czy mamy prowadzić rejestr: ostatnio Robert ustąpił Michałowi, więc teraz czas, by Michał ustąpił, i tak na zmianę?
Ja najchętniej w takich sytuacjach czekam i obserwuję, jak poradzą sobie sami. I przeważnie kończy się tak, że jestem wzruszona - bo oni naprawdę potrafią rozstrzygnąć spór samodzielnie. Nieraz lepiej niż dorośli.

6. Jeszcze chwila i coś mu powiesz? A powiedz!


Nie, nie namawiam Cię do agresji słownej ani, broń Boże, żadnej innej. Ale powiedz, co czujesz. Nazwij emocje. Choć w trudnej chwili, gdy prawie puszczają Ci nerwy, zapewne o tym nie myślisz - on teraz też się uczy. Uczy się prawdy o ludziach, o sobie. Uczy się, że jego zachowanie może spowodować czyjś gniew lub smutek. Uczy się, że wyrazem trudnych emocji może być podniesiony głos i mina pełna frustracji. Nie trzeba go za wszelką cenę chronić przed tą wiedzą. 

7. Kochaj :)


No dobrze, to nie jest rada kiepskiej matki. Właściwie to w ogóle nie jest rada, bo jak można radzić komuś, żeby kochał? 
Chcę Ci tylko powiedzieć, że to wystarczy. Twoja miłość jest tym, czego dziecko potrzebuje od Ciebie najbardziej. Nie musisz gotować jak mistrzyni, tryskać pomysłami, być zawsze w świetnym humorze.
Kochaj, przytulaj, całuj, uśmiechaj się do niego, mów mu o tym, jak bardzo jesteś z niego dumna. To jest prezent, który dajesz mu na zawsze, cenniejszy niż wszystkie zabawki. 

Co myślisz o tej liście? Może chcesz dodać coś od siebie? :)




piątek, 9 października 2020

Ciasto miodowe z jabłkami (bez cukru!)



Od początku sierpnia nie słodzę, unikam białego cukru. Za to miodu używam całkiem sporo, nauczyłam się nawet pić kawę z miodem.

Z pewnością wspominałam Wam już nieraz o tym, że kocham słodycze. Odstawienie ich stanowi dla mnie zawsze ogromne wyzwanie i przeważnie nie jestem w stanie tego zrobić bez określonego horyzontu czasowego. Miesiąc bez słodyczy - nie ma sprawy. Ale już trzeci miesiąc? I końca nie widać? To się dotąd nie zdarzało!

Nie robię tego z powodów zdrowotnych ani po to, by schudnąć - choć przyznam, że ucieszyłby mnie mały efekt uboczny w postaci zejścia poniżej 60 kilogramów :) Jednak rezygnacja ze słodyczy to dla mnie przede wszystkim próba charakteru. Czasem, jako osoba o wysoko rozwiniętej empatii, podejmuję się takiego wyzwania w ramach wsparcia dla kogoś. Teraz też wspieram, a osobą, która poprosiła o wsparcie, jest mój własny ukochany mąż. Oboje w tym samym dniu odstawiliśmy biały cukier.

Nie zrezygnowaliśmy jednak z miodu ani ze słodkich miodowych przyjemności :) Wypieki z miodem i owocami zamiast cukru pojawiają się na naszym stole od czasu do czasu. Nie za często, bo wówczas na efekt uboczny w postaci utraty kilogramów nie mielibyśmy co liczyć :) Ale uwierzcie, warto się skusić na takie miodowe ciasto z jabłkami!

Jabłka są nasze, z ogrodowej jabłoni, która w tym roku obrodziła wyjątkowo pięknie.


Składniki:

3 szklanki mąki

2 łyżeczki proszku do pieczenia

1 łyżeczka soli

cynamon i imbir do smaku

1 szklanka miodu

3 jaja

1 szklanka oleju

JABŁKA - ok. 1,5 kg.

Postępujemy praktycznie tak samo, jak w przypadku ciasta na muffinki. Suche składniki mieszamy w jednej misce, mokre - czyli jaja, miód i olej - w drugiej misce. Potem wlewamy płynne składniki do suchych, mieszamy je ze sobą. Drobno pokrojone jabłka dodajemy na samym końcu. 

Co do jabłek, to nie umiem określić dokładnie, ile ich było - bo do upieczenia ciasta użyłam tych najbardziej poobijanych, którym groziło wyrzucenie. Taki jabłkowy recycling. Musiałam je mocno okroić, trudno zatem stwierdzić, ile dokładnie ich było. Może mniej, może więcej niż 1,5 kg. Nie żałujcie jabłek, jeśli się mieszczą, to znaczy, że nie jest ich za dużo :D

Ciasto wkładamy do rozgrzanego piekarnika i pieczemy ok. 40 minut w temperaturze 180 stopni. Przed wyjęciem sprawdzamy patyczkiem, czy nie jest jeszcze surowe.

Ciasto okazało się przepyszne, prezentowało się pięknie i znikało w takim tempie, że ledwie zdążyłam zrobić zdjęcie :D Brak cukru nie przeszkadzał w niczym!


czwartek, 24 września 2020

Zabawa w "Co mama powiedziała?"

Niewykluczone, że przydadzą się Wam chusteczki, jeśli wzruszycie się tak, jak ja. A może po prostu uśmiechniecie się razem ze mną :)

Wiecie, często czuję, że nie jestem dobrą mamą. Podobno takie wątpliwości świadczą o tym, że jest wręcz odwrotnie ;) Ale jak być zadowoloną z siebie, gdy starszy synek odjeżdża do przedszkola z płaczem, bo chciał zapiąć pasy w foteliku sam, a rodzice mu nie pozwolili? Jak wierzyć, że ma się wszystko pod kontrolą, gdy zbliża się północ, a młodszy synek, zamiast spać, idzie do kuchni połaskotać lodówkę? (Dosłownie, stoi przed lodówką i robi gili-gili). Regularnie mam poczucie, że nie do końca sobie radzę z tymi dwoma wulkanami energii.

Ale każdego dnia zdarzają nam się też cudowne chwile :)

Im starszy jest Robert, tym większego zaangażowania wymagają ode mnie zabawy z nim. Stanowi to dla mnie pewne wyzwanie, bo przeważnie dostrzegam w tych zabawach monotonię, której on nie widzi. Wyścigi autek są dla niego równie fascynujące za każdym razem, mimo identycznego przebiegu i finału.

Jednak cieszę się, że mogę w tym uczestniczyć. Uwielbiam patrzeć na jego radość, gdy bawimy się razem, słyszeć jego śmiech i zachwycać się tym, jak bardzo rozwinęła się jego mowa.

Wczoraj zabawa przybrała zaskakujący obrót. Gdy autko-policjant dogoniło drugie autko, Robert wyprostował się, spojrzał na mnie i zapytał: "Co mama powiedziała?".

Jako że znałam scenariusz zabawy, odpowiedziałam spokojnie, że "należy jechać powolutku", bo tak właśnie policjant pouczał do tej pory kierowcę drugiego autka.

Tym razem jednak, zamiast kontynuować zabawę, Robert nadal patrzył na mnie wyczekująco i pytał: "Co jeszcze mama powiedziała?". 

"Że trzeba być ostrożnym", wymyśliłam.

"Bardzo dobrze, trzeba być ostrożnym i nie biegać! Co jeszcze?".

Przed moimi oczami pojawiła się mała rączka, przygotowana do tego, by zacząć wyliczanie na paluszkach. Wyglądało na to, że miałam pięć szans. Pięć zdań, które mój trzylatek powtórzy po mnie.

"Stół z powyłamywanymi nogami!", palnęłam chyba z ciekawości.

Nie wprawiłam Roberta w zakłopotanie.

"Tak, masz rację", podjął rzeczowo. "Stół z połamanymi nogami, dlatego trzeba uważać, żeby się nie uderzyć. Co jeszcze mama powiedziała?".

Coraz bardziej zafascynowana, świadoma też, że mąż w drugim pokoju przysłuchuje się zabawie równie rozbawiony i dumny jak ja, brnęłam dalej:

"Czarna krowa w kropki bordo!".

"Tak, masz rację!", ucieszył się znowu Robert. "Czarna krowa też może tu przechodzić, dlatego trzeba jechać powolutku. Co jeszcze mama powiedziała?".

Kolejny paluszek. Zaczął ogarniać mnie niepokój. Rozumiecie, taka okazja, wszystko, czego chciał ode mnie synek w tym momencie, to żebym dalej mówiła do niego, a ja... nie wiedziałam, co powiedzieć! Nie miałam pomysłu, jak wykorzystać te dwa zdania, które jeszcze mi zostały. Próbowałam dalej z rymowankami, przypomniałam wierszyk, którego uczyli się w przedszkolu. Robert powtórzył oba zdania, za każdym razem dodając cos od siebie. Potem zadowolony wrócił do zabawy autkami.

Patrzyłam na niego i czułam, że zmarnowałam szansę.

Tyle jest rzeczy, które chcemy przekazać naszym dzieciom. Tylu z nich nie wypowiadamy, bo wydają się pewne, oczywiste, nie zastanawiamy się nad nimi. Tyle słów umyka w codziennym szumie, w rozproszeniu, zagłusza je nadmiar bodźców. Często tak bardzo liczymy na to, że zostaniemy uważnie wysłuchani.

Zabawa mojego synka polegała na tym, że chciał słuchać, co jego mama ma do powiedzenia. A o czym ja mówiłam? O krowach w kropki bordo?

"Robert...", odezwałam się znowu. "Mama chce Ci jeszcze coś powiedzieć".

Zatrzymał się, zaciekawiony. Śliczne, błyszczące niebieskie oczka patrzyły na mnie z wyczekiwaniem.

"Mama powiedziała, że bardzo kocha Roberta".

"Tak, masz rację!"

"Mama i tata bardzo kochają Roberta i Michałka", uzupełniłam. Robert z radością powtórzył.

"Mama powiedziała, że Robert i Michałek są kochanymi, mądrymi, wspaniałymi chłopcami i jesteśmy z nich z tatą bardzo dumni".

"Mama powiedziała, że uwielbia spędzać czas z Robertem i Michałkiem".

"Mama powiedziała, że Robert i Michałek maja prawo marzyć, o czym tylko chcą i pewnego dnia będą mogli spełnić te marzenia".

"Mama powiedziała, że Robert i Michałek mają jeść codziennie dużo pysznych rzeczy, a potem starannie myć zęby!".

Wymieniałam długo, co jeszcze chciałam mu przekazać. Tym razem nie było odliczania. Mówiłam i mówiłam o tym, co najważniejsze, a Robert powtarzał po mnie i cieszył się przepięknie z każdego zdania.

Mam nadzieję, że ta zabawa stanie się częścią naszej rutyny na równi z wyścigami autek. Wiem, że następnym razem nie zabraknie mi już słów.



piątek, 18 września 2020

Krzyk


Wiedzcie, że planowałam na dzisiaj tekst o innej tematyce. Dużo lżejszy, sympatyczniejszy.

Kiedy jednak poznałam skandaliczny wyrok sądu wrocławskiego w sprawie czternastoletniej dziewczynki zgwałconej przez dorosłego kuzyna, uznałam, że nie mogę zostawić tego tematu bez komentarza. Dlaczego nie mogę? Bo od lat staram się żyć w myśl zasady, że kto milczy, ten się zgadza. Co za ironia! Gdy chodzi o reakcję na czyjąś krzywdę, te słowa wydają mi się nieskończenie prawdziwe i adekwatne. Ale gdy to nam dzieje się krzywda… To już nie jest takie proste.

Kto milczy, ten się zgadza

Świat wysyła nam sprzeczne sygnały. Świat – a ściślej mówiąc, władza, media, społeczeństwo, politycy, wymiar sprawiedliwości. Z jednej strony oczekuje się od nas krzyku, jednoznacznej walki o swoje prawa, bo jeśli nie walczymy, to widocznie się zgadzamy. Z drugiej strony – mamy być grzeczni, uprzejmi, nie urazić nikogo, nie obrazić żadnego symbolu ani instytucji. Owszem, pisząc „my” mam na myśli nie tylko czternastoletnie dziewczynki, nie tylko kobiety, ale też inne grupy społeczne i mniejszości, którym zagraża przemoc.

Ale skupmy się na razie na dziewczynce. Czternastolatka, dorastająca dziewczyna w wieku, w którym zgodnie z obowiązującym prawem nie jest jeszcze w stanie świadomie wyrazić zgody na stosunek seksualny. Spędzała święta u rodziny, spała sama w łóżku kuzyna, którego nie było wówczas w domu. Wrócił nad ranem, pijany. Zgwałcił ją. Dlaczego nie krzyczała? Powody mogły być różne. Może znieruchomiała w szoku, w reakcji obronnej podyktowanej przez instynkt lub wyuczonej – wielokrotnie spotkałam się z radą, że w obliczu zagrożenia przemocą należy zachowywać się spokojnie, by nie rozjuszyć napastnika. Może kuzyn zastraszył ją lub zawstydził. Może nie chciała obudzić pozostałych członków rodziny, bo bała się ich gniewu.

Zdarzyło się Wam kiedyś znieruchomieć, nie umieć zareagować w obliczu zagrożenia? Koleżanka opowiedziała mi raz o pewnej sytuacji, która jej się przydarzyła. Szła ruchliwą ulicą i zobaczyła nagle małe dziecko, które biegło wprost na nią, a za nim kobietę próbującą je dogonić. Koleżanka zastygła w bezruchu, dziecko ją ominęło. Jak mówiła później, żałowała, że nie pomogła go zatrzymać, ale nie była w stanie nic zrobić, czuła się sparaliżowana. Na szczęście nie stało się nic złego.

A może zdarzyło się, że nie umieliście przeciwstawić się komuś z obawy przed gniewem, upokorzeniem lub bólem fizycznym?

Błędem jest ocenianie sytuacji w oparciu o reakcję osoby zagrożonej. Takie reakcje nie muszą być racjonalne. Przestępstwo pozostaje przestępstwem.

Krzyk

Czasem krzyczałam, gdy czułam się zagrożona. Krzyk, ekspresja to dla mnie naturalna reakcja, gdy nie mogę sobie poradzić z niebezpieczną sytuacją.

Pamiętam, jak głośno wrzeszczałam, gdy podczas spaceru mój mały psiak (nie Fortis, mowa o zdarzeniu sprzed lat i o innym psie) został zaatakowany przez wielkiego wilczura. Krzyk to jedyne, co mogłam wówczas zrobić, okazał się zresztą dość skuteczny – zaalarmował ludzi, którzy nam pomogli.

Znacznie więcej było jednak takich sytuacji, w których nie krzyczałam. W końcu tego się nas uczy: bądź cicho, bądź grzeczna, nie rób hałasu. Z reguły mój krzyk, o ile nie przydawał się do ratowania życia psa, był bardzo źle odbierany. Spotykałam się z jego powodu z karaniem, pouczaniem lub też z zawstydzaniem. Aby moje zachowanie uznano za akceptowalne, musiałam się nauczyć bierności i milczenia.

Nie zwracaj na niego uwagi, to się odczepi.

Udawaj, że nie słyszysz. Udawaj, że cię to nie rusza.

Nie śmiałabym porównywać moich doświadczeń do horroru, jaki przeżyła dziewczynka zgwałcona przez niemal dwukrotnie starszego, pijanego kuzyna… Ale wielokrotnie zetknęłam się z przemocą. Głównie werbalną i psychiczną, znacznie rzadziej fizyczną. Darujcie, że nie będę się rozpisywać na ten temat, jeszcze wczoraj nie spodziewałam się, że w ogóle do niego nawiążę.

Nie krzyczałam. Udawałam obojętność. To czasem przynosiło rezultaty. Czasem nie.

Moja bierność trochę psuła zabawę agresorom, ale też zapewniała im bezkarność. Może gdybym reagowała, stałabym się w końcu zbyt kłopotliwa. Może narobiłabym im problemów. Może trzeba było krzyczeć. Zachować się niegrzecznie, urazić, obnosić się ze swoją niezgodą na przemoc.

Mogę tylko zgadywać, ile osób każdego dnia mierzy się z tym samym. Ile dziewcząt, ilu chłopców. Ile kobiet, zbyt atrakcyjnych, by przejść spokojnie przez ulicę, lub przeciwnie, uznanych za nieatrakcyjne i odbiegające od normy, wyśmianych, zawstydzonych. Ilu mężczyzn, których inni uznali za mało męskich. Ilu przedstawicieli mniejszości, którzy przez całe życie uczą się przystosowywać do niesprzyjającego im otoczenia. Ile osób każdego dnia spotyka się z zagrożeniem, z naruszeniem ich intymności, z przemocą.

Mam ten przywilej, że czuję się bezpieczna – tu gdzie jestem, z rodziną, którą kocham, w domu, w którym mi dobrze. Nic mi nie zagraża. Nie muszę się bać. I nie będę obojętna. Nie pominę tematu, nie przemilczę, nie uznam, że krzywda nieznanej mi dziewczynki i setek nieznanych mi osób to nie moja sprawa.

Będę krzyczeć.




poniedziałek, 7 września 2020

Było sobie lato

Wrzesień miał w tym roku mocne wejście. Wraz ze zmianą kartki w kalendarzu obudziliśmy się w nowej rzeczywistości, w której wieje chłodny wiatr, niebo zasnuły szare chmury, a dni wydają się nagle o wiele krótsze.

Kiedy byłam mała, początek września wyznaczał dla mnie koniec lata. Teraz czuję się podobnie i trochę nie dowierzam w te kilkanaście dni astronomicznego lata, które są jeszcze przed nami. Za oknem widzę jesień.

Lato 2020 było specyficzne chyba dla nas wszystkich.

Tegoroczne lato


Bardzo dobrze pamiętam, co robiłam przez cały lipiec i sierpień, i choć lato przeminęło trochę obok mnie, nie mam poczucia zmarnowanego czasu.

Pisałam. Najpierw powieść, później opowiadanie, dwa zupełnie nowe teksty, niezwiązane z moimi wcześniejszymi projektami. Oba dopracowywane pod pewną presją czasu, by zdążyć przed upływem terminu. Powieść wysłałam na konkurs, opowiadanie - do antologii.

Rozpoczęcie i doprowadzenie do końca dwóch nowych projektów literackich pozwoliło mi odczuć, że nie jestem przywiązana do jednej historii i jednego pomysłu. Wręcz przeciwnie, pomysłów mi nie brakuje. Codzienna, intensywna praca nad tekstem literackim była cennym treningiem i zarazem sprawdzianem: czy to jest właśnie to, co chcę robić? Tak, zdecydowanie odpowiedź brzmi: tak.



Nie pojechaliśmy nigdzie na wakacje. Rzadko spotykaliśmy się z przyjaciółmi i z rodziną. Czas umilały nam spacery, jednodniowe wypady w ciekawe miejsca, i przede wszystkim - szaleństwo w ogrodzie. 

Nie odbył się ani jeden Festiwal Kolorów. Niektóre ważne rodzinne uroczystości musiały zostać odwołane. Nie zrobiliśmy, jak co roku, imprezy dla znajomych z grillem i basenem. Niemal pod każdym względem te wakacyjne miesiące wyglądały inaczej niż zawsze.

Marzy mi się...


... świat bez COVIDa, naturalnie. Nie jestem w tym odosobniona. Marzy mi się, że spotykamy się w dużym gronie i nikt nie musi się zastanawiać, czy zachowane zostały normy bezpieczeństwa. Marzę o beztroskim wymienianiu uścisków na powitanie i jedzeniu chrupek z jednej paczki, bez obawy, czy to higieniczne. Czy taki świat wróci? Nie mam pewności. Może ten poziom beztroski opuścił nas na dobre. Może z czasem przyzwyczaimy się do nowych reguł gry i przestaniemy za tym tęsknić.

Marzą mi się podróże, te wszystkie miejsca, o których rozmawiamy co roku z mężem i za każdym razem coś nam wypada, że nie możemy jechać. Jak żartują niektórzy - w tym roku po raz pierwszy nie polecieliśmy na Malediwy z powodu pandemii. Wcześniej to było z braku kasy :D Wiem, że wiele osób podróżuje nawet teraz, i że dla chcącego nic trudnego... Przyznaję zatem, że nasza chęć podróżowania to raczej fantazja niż konkretny plan. Nie ukrywam też, że trochę obawiam się podróżowania z dwójką małych dzieci. Może poczekamy, aż podrosną ;)

Marzę o spontaniczności, braku planowania, o tym, że pewnego dnia wsiadamy w auto i jedziemy na drugi koniec Polski, bo tak się nam właśnie umyśliło. Marzę o znalezieniu śmiesznej nazwy na mapie i podjęciu w pięć minut decyzji, że jedziemy tam. To byłoby w naszym stylu. Wierzę, że kiedyś tak zrobimy.


Wrzesień


Jak dotąd, wrzesień okazał się dla nas łaskawy. Wiem, że to niemądre chwalić go teraz, gdy minął zaledwie tydzień i jeszcze wiele może nas zaskoczyć. Ale patrzę, co dzieje się wokół, i nie mogę nie docenić faktu, że moje dzieci chodzą do sprawdzonego, dobrego przedszkola, nie przeżyły z początkiem września żadnego szoku, nie muszą się na szybko przystosowywać do nieznanej sytuacji. Widzę, z czym musicie się borykać, rodzice dzieci chodzących do szkoły. Trzymam mocno kciuki za Was i za Wasze pociechy. Będzie lepiej, zobaczycie. Najtrudniejsze zawsze są początki.

Jesteśmy zdrowi, bezpieczni, czasem trochę zmęczeni, czasem dopada nas zniechęcenie, Ale omijają nas wielkie wstrząsy. Staramy się doceniać to, co mamy.

Żegnaj, lato, na rok!


Powtarzalność pór roku to jedna z największych zalet upływającego czasu. Rok temu w kalendarzu widniała ta sama data. Jak wiele od tego czasu zdążyło się wydarzyć, prawda?

Jeśli lato 2020 nie do końca Cię zadowoliło, poczekaj na to następne, 2021. Ono ma szansę nadrobić to, w czym poprzednie zawiodło. A po nim przyjdą jeszcze inne. Może nie warto oglądać się wstecz, skoro tyle jeszcze przed nami.

Kiedyś bardzo zależało mi na tym, by wykorzystać do ostatka każdy dany mi dzień. Wakacje, świąteczne dni, szczególne okazje. Teraz, choć jestem starsza, podchodzę do tego z większym spokojem. Nie marnuję czasu, ale też nie martwi mnie jego upływ. Przecież nigdzie się jeszcze nie wybieram.





piątek, 14 sierpnia 2020

Siedem lat szczęścia.

Fot. Sylwia Łęcka


Tak kiedyś miał się nazywać ten blog. Siedem lat liczyłam wówczas od - dajmy na to - dnia, w którym zrozumiałam, że jeśli chcę być szczęśliwa, to muszę zacząć szukać tego szczęścia gdzie indziej niż szukałam do tej pory. I znalazłam je!:)

Dziś myślę jednak o innej rocznicy, która miała miejsce kilka dni temu. O siódmej rocznicy naszego ślubu kościelnego :)

Co zmienił ślub kościelny?

Pisałam kiedyś już o tym, co zmienił w moim życiu ślub cywilny, który odbył się rok wcześniej. Jeśli miałabym porównać, które z tych wydarzeń stanowiło większą zmianę w naszym życiu - przyznam, że nie do końca potrafiłabym odpowiedzieć na to pytanie. Oba śluby były ważne. Kiedy ktoś pyta nas, od jak dawna jesteśmy małżeństwem, przeważnie odpowiadamy, że od ośmiu lat. Jednak gdy wracamy myślami do dnia naszego ślubu, częściej wspominamy jednak ten kościelny.

Oboje jesteśmy wierzącymi osobami. Zawarcie małżeństwa jako sakramentu miało dla nas wielkie znaczenie i wbrew temu, co niektórzy sądzili, było naszym celem od samego początku, to znaczy od dnia zaręczyn.

Choć duchowy aspekt był dla nas najważniejszy, zależało nam również na ładnej oprawie, pięknej muzyce, strojach, kwiatach, weselu - trochę tradycyjnym, ale jednak w "naszych" klimatach, na dobrej zabawie w gronie bliskich nam osób... No i zależało nam też na pięknych strojach :)

Fot. Sylwia Łęcka

Nie jest to rzecz, z której byłabym wybitnie dumna, ale - jeszcze jako mała dziewczynka wymarzyłam sobie wygląd mojej sukni ślubnej. To znaczy, zmodyfikowałam trochę ten dziecięcy projekt w oparciu o sugestie mojego męża. Tak powstał projekt sukni idealnej :) 

Całości stroju dopełniły buty, których historię opowiadałam Wam już kiedyś. Na pierwszy rzut oka było widać, że nie jesteśmy typową parą młodą.

Zrobiliśmy wiele, żeby ten dzień miał nasz własny, indywidualny charakter. Zamiast typowej weselnej kapeli, grał nam zespół rockowy. Było też karaoke. Zatańczyliśmy do ulubionej romantycznej piosenki, ale wpletliśmy w nią również zaskakującą, szybką wstawkę. W podziękowaniach dla rodziców pomogły nam muppety :) 

Fot. Marcin Tytko

Nawet figurki na torcie weselnym były jedyne w swoim rodzaju!

Fot. Sylwia Łęcka


Siedem lat małżeństwa - siedem chudych lat?

Po szalonym, nietypowym, nieszablonowym weselu zaczęło się małżeńskie życie codzienne. W nowym domu, bo nasza przeprowadzka ostatecznie niemal zbiegła się w czasie ze ślubem. W tym samym tygodniu przewoziliśmy meble i szliśmy do ołtarza :D

Jesteśmy dobrym, szczęśliwym małżeństwem. Nieraz jednak myślę o tych pierwszych siedmiu latach jako tych najtrudniejszych, "chudych", po których nadejdą następne, lepsze, spokojniejsze. Można to ująć tak, że patrzę z nadzieją w przyszłość :)

Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłam tuż po ślubie, było podpisanie dużej, znaczącej umowy z ważnym klientem. Za to następną rzeczą było potknięcie się na dziurze w asfalcie – nie, to nie jest przenośnia :) Nie chodziłam i nie pracowałam przez następne dwa miesiące. Strach pomyśleć, jak wpłynąłby na moje życie jakiś poważniejszy wypadek, skoro skutki drobnego, niegroźnego złamania odczuwałam jeszcze przez lata, a właściwie gdzieś tam pośrednio nadal je odczuwam.

W ciągu pierwszych dwóch lat naszego małżeństwa odebraliśmy dwie bardzo gorzkie lekcje od losu. Pierwsza brzmiała tak: to, że chcecie mieć dziecko, wcale jeszcze nie znaczy, że będziecie mieć dziecko. Druga: szybki i niespodziewany sukces zawodowy może skutkować bolesnym, bolesnym upadkiem. Gorszym niż potknięcie na asfalcie, choć fizycznie bezbolesnym.

Rok 2014 był katastrofą. Rok 2015 był rokiem lizania ran, składania siebie na nowo do, pardon my French, kupy, i przede wszystkim rokiem próbowania, próbowania, próbowania. Jedyne, co było w tym piękne to, że byliśmy w tym razem. 

Kolejny rok przyniósł cud - Roberta :) Na pewno pisałam Wam już, że pierwsza ciąża była dla mnie cudownym doświadczeniem, był to jednak również trudny, stresujący czas. Miałam w pamięci to, co zawsze słyszałam o kobietach w ciąży, że nie wolno im się denerwować... I drżałam o nasze dziecko.

Rodzicielstwo wynagrodziło nam te trudne początki, a druga ciąża pokazała mi, jak bardzo relaksujące, piękne i radosne może być oczekiwanie na dziecko. Przynajmniej do momentu, kiedy nie wysiadło mi zdrowie :D

Mam wrażenie, że minione siedem lat, choć cudowne i pełne miłości, przeciągnęło nas jednak przez spore koleiny. Z chęcią przyjmiemy teraz siedem tłustych lat! To znaczy, mam nadzieję, że ta tłustość nie będzie dotyczyła naszych gabarytów, a przynajmniej nie tylko ich!

Siedem lat szczęścia.

Bez względu na różne trudności, jakie napotkaliśmy – nie miejcie wątpliwości, że to był czas pełen pięknych chwil. Dobrych wspomnień jest o wiele więcej niż tych złych. To były lata pełne radości, śmiechu, wspaniałych imprez, śpiewu, spotkań z przyjaciółmi, wycieczek w piękne miejsca… Nawet z trudniejszych dni staraliśmy się zawsze wyłuskać to, co było w nich najlepsze. Każde wyzwanie traktowaliśmy jak ciekawą przygodę, urozmaicenie, szansę na przeżycie czegoś wyjątkowego. Wracamy do tych wspomnień z przyjemnością.

Fot. Janusz Bilski

Fot. Agata Łudzik

 
Fot. Andrzej Dymek


Szanowne życie, losie, przeznaczenie, szczęśliwa gwiazdo – dziękujemy za te siedem lat :) i prosimy o więcej!