Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rady. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rady. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 grudnia 2019

Mamo, nie czekaj!


Grudzień sprzyja refleksjom i wspomnieniom. Dla mnie są to szczególne wspomnienia. Trzy lata temu tuliłam noworodka i wszystko było dla mnie tak bardzo nowe. Dwa lata później, również w grudniu, tuliłam następnego noworodka, a śliczny dwulatek patrzył na niego z zaciekawieniem i pytał "A co to?". Wiedziałam już, że pewnymi sprawami nie muszę się tak bardzo przejmować. Nabyłam doświadczenia, a jednocześnie widzę wyraźnie, że większość rzeczy robię jednak tak samo jak za pierwszym razem. 

Choć może nie jestem już nowicjuszką, z upływem czasu mam coraz więcej pokory. Tak jak trzy lata temu, tak i teraz nie czuję się odpowiednią osobą, by uczyć kogoś, jakim powinien być rodzicem. Mam doświadczenie tylko z moją dwójeczką, a skąd w ogóle mogę mieć pewność, że nie popełniam błędów? Czas pokaże. Mogę tylko podpowiedzieć, co u mnie - mam wrażenie - świetnie się sprawdziło.

Mamo, nie czekaj!


Na początku mojej wielkiej przygody z macierzyństwem często słyszałam "poczekaj", "warto poczekać". I jakoś tak wyszło, że nigdy się do tej rady nie zastosowałam. Nie dlatego, że nie chciałam - po prostu tak się złożyło. Może jestem z natury niecierpliwa. Z perspektywy czasu bardzo się cieszę, że nie czekałam! Uważam, że wyszło mi to na dobre. I możesz się ze mną nie zgodzić, tym bardziej, że zapewne słyszałaś nieraz coś zupełnie przeciwnego - ale chciałabym Ci powiedzieć, młoda mamo, że w tych sytuacjach po prostu nie warto czekać.

Nie czekaj z dzieleniem się swoją radością.


"Poczekaj do trzeciego miesiąca z mówieniem o ciąży, bo wcześniej to jeszcze nic nie wiadomo" - znacie to skądś? Ja owszem. Gdy to słyszałam, kiwałam z powagą głową i święcie wierzyłam, że tak właśnie trzeba. Miałam szczery zamiar poczekać do tego trzeciego miesiąca i aż do tego czasu nie zdradzać nikomu mojego słodkiego sekretu, bo przecież jeszcze nie wiadomo... Czy przeżyje

Cóż, tajemnicy przed mężem i tak nie zdołałabym zachować, bo obserwował mnie jeszcze uważniej niż ja sama. Rodzina dowiedziała się zaraz później, pracodawca zresztą też, bo okazało się, że moja pierwsza ciąża była zagrożona i faktycznie nie było jeszcze wiadomo, czy oboje z Robertem wyjdziemy z tego cało. Musiałam więc iść na L4. Jak się skończyło, to dobrze wiecie :) Ale chciałam zwrócić Waszą uwagę na coś innego.

A gdyby moja historia wyglądała inaczej? Gdyby jednak Robert nie przetrwał tych pierwszych, trudnych tygodni? Musiałabym wtedy zmierzyć się z bardzo bolesną stratą... SAMA?

Czy właśnie tego oczekujemy od kobiet, czy z tym się liczymy, kiedy decydujemy się na wszelki wypadek nic nie mówić? Gdybym straciła Roberta, na pewno byłoby to dla mnie potwornie trudne i jestem przekonana, że nie chciałabym zachować tego w tajemnicy. Nie chciałabym przechodzić przez to sama. Powiedziałabym rodzinie, przyjaciołom. Szukałabym w nich oparcia.

Nie twierdzę, ze trzeba od razu powiadamiać o ciąży wszystkich znajomych i cały świat. Ale moim zdaniem, nie warto zwlekać z rozmową z najbliższymi osobami.

Nie czekaj ze spotkaniami z bliskimi ludźmi.


W trosce o zdrowie maleństwa i jego wątłą jeszcze odporność, wiele mam decyduje, by przez pierwsze trzy miesiące po urodzeniu nikt go nie odwiedzał, poza może absolutnie najbliższą rodziną. I ono też nie jest zabierane w odwiedziny. Kiedy piszę te słowa, aż sama sobie nie dowierzam i sprawdzam co chwilę: nie pomyliło mi się coś?

Pierwsza sprawa: ta troska zupełnie na nic się nie zda, gdy maleństwo ma starsze rodzeństwo, które uczęszcza do żłobka lub do przedszkola. Pamiętam, że gdy Michał był malutki i poważnie zachorował, stanęłam przed dylematem: czy powinnam wypisać Roberta ze żłobka na te kilka miesięcy? Byłaby to bardzo trudna decyzja, i na pewno miałaby ogromny, niekoniecznie pozytywny wpływ na Roberta. Na szczęście później było już tylko lepiej.

Obaj moi synowie od początku mają kontakt z wieloma osobami. Zapraszamy gości, zabieramy ich w różne miejsca, do przyjaciół, do rodziny. Mam wrażenie, że dzięki temu wyrastają na otwartych, odważnych chłopców. Łatwo nawiązują kontakty, spotkania rodzinne nie wywołują w nich stresu, który musieliby potem odchorować.

Nie czekaj z dbaniem o swoje potrzeby.


Zadbaj o formę. Nie, wcale nie musisz z tym czekać x lat od urodzenia dziecka. Nie katuj się dietami matki karmiącej, bo to jedna wielka bujda, jedz co chcesz. Nie bądź niezastąpiona, zaangażuj bliskich w opiekę nad dzieckiem, a Ty idź - na fizjoterapię. Na aerobik. Na kawę. Na pogaduchy. Na zakupy. Na co chcesz. Napij się wina, jeśli to sprawia Ci przyjemność. Ufarbuj włosy, zjedz coś niezdrowego, zaszalej. A potem wróć do swojego maleństwa i bądź najlepszą na świecie zrelaksowaną, zadowoloną z życia mamą.

Dlaczego Ci nie wolno? Bo ono jest takie malutkie i zależne od Ciebie?

Cóż, może być też gorzej. Możesz mieć, dajmy na to, wypadek i trafić do szpitala. Wtedy będzie naprawdę nieciekawie, jeśli okaże się, że ta machina nie potrafi zadziałać bez Ciebie.

Nie chodzi mi o to, by wzbudzić w Tobie poczucie wiecznego zagrożenia i zmusić do przewidywania czarnych scenariuszy. Wręcz przeciwnie! Chcę Ci tylko powiedzieć, że... Masz prawo się dobrze bawić. Masz prawo myśleć o sobie. Jak ktoś już to kiedyś powiedział, szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko. Czyli tak naprawdę, robisz to też dla niego :)


Co jeszcze dodalibyście do mojej listy? Z czym nie warto zwlekać?

wtorek, 30 lipca 2019

7 grzechów początkującego pisarza, które popełniłam.


Po raz kolejny zapraszam Was dzisiaj do mojego małego, pisarskiego światka :) Chciałam Wam powiedzieć, że najwięcej w życiu można się nauczyć na błędach. Swoich i cudzych. Jako że mam dobre serce, pozwolę Wam wyciągnąć wnioski z moich błędów ;) Może do czegoś Wam się przyda ta wiedza. Jeśli nie, to może przynajmniej się trochę pośmiejecie :)

To nie są przykłady z pracy nad książką, o której wspominałam Wam poprzednio, ale z wszystkich lat mojego pisania, mniej więcej od czasów wczesnonastoletnich do obecnych.

Jakie 7 grzechów początkującego pisarza z całą pewnością popełniłam?

1. Brak researchu i znajomości realiów.



Jako nastoletnia pisarka z wielkimi ambicjami byłam dość bystrą, myślącą osobą, do tego oczytaną. Jednak naprawdę szokująco późno dotarła do mnie prosta prawda, że ci autorzy, którzy piszą o Kalifornii, mają amerykańsko brzmiące nazwiska, a ci autorzy, którzy opisują polskie realia, są bez wątpienia Polakami. Czytałam noty biograficzne pisarzy, a nawet pełne biografie, widziałam związki między ich życiorysem, doświadczeniem i wykształceniem a opisywanymi przez nich realiami - i jakoś nie zadzwoniło mi ani razu w głowie, że takie same związki powinny zaistnieć w mojej karierze pisarskiej. Skąd. Żyłam w przekonaniu, że wystarczy dobry temat i moja nieograniczona wyobraźnia, a mogę napisać o wszystkim, dosłownie o wszystkim. Serio. Pisałam o Hollywood, o adoptowanych afroamerykańskich czworaczkach (to nie jest żart), aż wreszcie na co najmniej dwa lata oddałam serce i duszę mojej pierwszej wielkiej i ambitnej powieści szesnastolatce z bujną i złą przeszłością, która zostaje zatrudniona jako pielęgniarka i dosłownie przywraca ludziom wzrok. Nie wiem, jakim cudem nikt mnie przez ten czas nie uświadomił, że przecież nie mam pojęcia o rzeczach, które wydaje mi się, że opisuję. Nie wiem, czemu sama sobie tego nie uzmysłowiłam. Gdy chodziło o moją twórczość, miałam przedziwne klapki na oczach.

Pamiętam, że w pewnym momencie zaczęło do mnie docierać, że coś się nie zgadza. Moje bohaterki, amerykańskie oczywiście bardziej niż Statua Wolności, obchodziły na przykład bardzo tradycyjne polskie Boże Narodzenie. Było więcej elementów świadczących o tym, że są raczej Polkami. Bliska osoba doradziła mi wówczas, żebym rzuciła to w chole żebym umieściła akcję w środowisku Polonii amerykańskiej. Świetnie, tylko że to nie rozwiązywało problemu. Ja nadal nie miałam pojęcia o życiu amerykańskiej Polonii, nie miałam pojęcia, jak wygląda Chicago, w którym rzekomo umiejscowiłam akcję, a realia opisywane przeze mnie nie były zapewne ani amerykańskie, ani polskie, ani w ogóle żadne. 

Nie mam pojęcia, czemu moja szesnastoletnia cudotwórczyni Mira nie mogła być po prostu Mirką, a cała rzecz nie mogła się dziać gdzieś bliżej mnie. Wiem, że to częsta przypadłość młodych twórców. Mam wrażenie, że obecnie wydawcy przestali już walczyć z tą manierą, bo zauważyli prostą prawdę, że pewna grupa odbiorców woli jednak czytać o Johnie i Mary niż o Jasiu i Marysi. W czasach, gdy próbowałam zaczynać, było to raczej źle odbierane.

2. Brak sprawdzenia rynku.



Powiem więcej. Żyłam w szczerym, głębokim i niezmąconym niczym przekonaniu, że jak już napiszę tę książkę i wyślę ją do wydawnictwa, to ona zostanie wydana. Znałam niby przykład Rowling, której "Harry'ego Pottera" odrzuciło dwanaście wydawnictw, ale ze mną miało być przecież inaczej.

Nie umiałam wskazać ani podobnych książek do mojej, ani autorów piszących podobnie, ani docelowej grupy czytelników - jak to, przecież moją książkę mieli czytać wszyscy, a nie tylko jakaś grupa! Może nie widziałam oczyma wyobraźni siebie odbierającej literackiego Nobla ani kupującej jacht za fortunę zarobioną dzięki mojej książce, ale nie byłam też przygotowana na ani jedną negatywną recenzję. W ogóle się nie zastanawiałam nad odbiorem.

Do wydawców wysyłałam fragmenty, nie całość, żeby nikt mi jej nie ukradł. Z pewnością byli niepocieszeni, że im odebrałam tę wielką szansę ;)

3. Przekonanie o własnej nieomylności.


Nie chodzi o pychę, choć tej również z pewnością mi nie brakowało. Ja byłam pewna, że nie popełniam błędów. Jako osoba, która dostawała szóstki z wypracowań szkolnych, wygrywała konkursy, napisała maturę z polskiego na 100%, pisała do prasy studenckiej artykuły, które przechodziły nietknięte przez ręce wymagającego profesora, wreszcie pracowała jako redaktor - żyłam w przeświadczeniu, że w pisanych przeze mnie tekstach błędy po prostu się nie zdarzają. Nie wysyłałam ich do sprawdzenia, nie szlifowałam ich zbyt długo. 

Zderzenie z rzeczywistością było trudne i zaskakujące. Tak, popełniam błędy, sporo błędów. Może nie ortograficzne i nie składniowe. Ale moją zmorą są na przykład powtórzenia. Jeśli czytacie mnie od jakiegoś czasu, pewnie zauważyliście, że lubię stosować powtórzenia jako chwyt stylistyczny. Problem w tym, że równie często, a może nawet częściej robię to bezwiednie i bez żadnej kontroli. Zdarza mi się użyć tego samego słowa dwa razy w jednym zdaniu.

Inne błędy to na przykład liczne literówki, użycie niewłaściwego słowa przez pomyłkę, użycie słowa w niewłaściwej odmianie, pominięcie słowa... Przypuszczam, że za tymi błędami stoi rozproszenie, które pojawia się bardzo często w życiu pisarza. Często dopada nas codzienność, ktoś nas zagaduje, coś nas odrywa od pracy. Chwila nieuwagi - i pomyłka gotowa.

4. Pisanie w tajemnicy.


Im bardziej nabierałam pokory, im częściej ponosiłam porażki, tym większą miałam skłonność, by schować się przed całym światem z tym moim pisaniem. Miałam poczucie, że moje ambicje literackie były urocze u licealistki i interesujące u studentki, ale dorosłą narażają mnie na śmieszność. Miałam zamiar pracować nad książką w tajemnicy, a potem zaskoczyć wszystkich moim sukcesem.

Miało to też na pewno związek z moim brakiem wiary w powodzenie. Póki nikt nie wiedział o moich ambicjach, nikt nie musiał też wiedzieć o porażce. 

Nie konsultowałam się z innymi pisarzami, nie nawiązywałam znajomości, nie dzieliłam się doświadczeniami związanymi z pisaniem. Nie korzystałam ze wsparcia, pomocy, motywacji. Chyba jedyną osobą, która wiedziała, że ja coś piszę, był mój mąż.

Obecnie widzę ogromny wpływ środowiska literackiego i rozmów o mojej książce na moje postępy w pisaniu. Piszę znacznie szybciej, znacznie rozważniej, mam mnóstwo motywacji i inspiracji właśnie dzięki osobom, które wiedzą o moim pisaniu.

5. Pisanie bez planu.



W którymś momencie, bo nie od razu, nieskończenie uwierzyłam w natchnienie. Uważałam, że książka powinna ze mnie płynąć. Siadałam i pisałam, tak naprawdę nie mając w głowie ani sylwetek bohaterów, ani zarysu akcji, to wszystko miało powstawać na bieżąco. Powstawało, nie powiem. Da się coś napisać w ten sposób. Plan daje jednak niesamowite możliwości, których samo natchnienie nie załatwi. Kiedy wiesz, co się wydarzy, możesz budować napięcie. Możesz sygnalizować, zapowiadać, dawać wskazówki. Kiedy znasz tajemnicę opisywanej przez siebie postaci, którą ona dopiero za jakiś czas wyjawi, możesz pozwolić tej tajemnicy wpływać na jej zachowanie. Potem, gdy prawda wyjdzie na jaw, czytelnik zobaczy - no tak, przecież to od początku było oczywiste!

Pracuję w tym momencie nad drugim tomem książki, którą niedawno skończyłam pisać (i jeszcze doszlifowuję). Zanim jeszcze zaczęłam pisać pierwszy rozdział pierwszego tomu wiedziałam, jak zakończy się całość, z jakimi problemami będą się mierzyć poszczególne postacie i jakie są ważniejsze punkty fabuły. Daje mi to bardzo dużo swobody i komfortu. Kiedy zaczynam pisać o danej postaci, już wiem, co ona zrobi później, jaka jest jej historia, czego jeszcze czytelnik o niej nie wie. Oczywiście, nie wszystko jest dokładnie zaplanowane, a moi bohaterowie zaskakują mnie po wielokroć. Ale kontrola nad opowiadaną historią pozostaje jednak w moich rękach.

6. Szalone eksperymenty z formą.


Pablo Picasso, "Femme Assise"
Źródło: Forbes
Ja w ogóle dużo czytałam. Głównie książki ambitne, psychologiczne. A w nich: strumienie świadomości, narracja przeplatana wierszem, czytanie według klucza, szalone i niespodziewane zmiany narratora, próby odwzorowania podróży między wymiarami w narracji i formie... Chyba zrozumiałe, że też tak chciałam. 

Moje próby literackie nieraz bardziej przypominały zbiór krótkich form niż spójną powieść. Nigdy nie było wiadomo, czy w następnym rozdziale nie wyskoczy znienacka nowy narrator. Albo wiersz. Albo kilka nowych postaci, których nie było wcześniej i które nie mają żadnego, ale to żadnego związku z wcześniejszymi wątkami. Po prostu natchnienie kazało mi pisać o nich właśnie w tamtym momencie. 

Wiecie, co powiedział Pablo Picasso? "Naucz się zasad jak profesjonalista, by móc je potem łamać jak artysta".  

Eksperymenty nie są złe, jeśli umiesz pisać. Pytanie, czy potrafisz rzetelnie ocenić swoje umiejętności?

To, że nabrałam pokory, wcale nie oznacza, że całkowicie zaprzestałam eksperymentowania. W książce, nad którą pracuję, zabawa polega na tym, że postaci i perspektyw narracyjnych jest wyjątkowo dużo, każda uwzględnia indywidualne cechy postaci i nieco się wyróżnia, a dodatkowo ta wielogłosowa narracja wzbogacona jest jeszcze fragmentami pamiętnika jednej z postaci oraz wierszami kilku innych (i każdy ma swój styl pisania). Mieści się to jednak w pewnych ramach. Wiem już, że nie wszystko mi wolno.

7. PODDAWANIE SIĘ.


To jest najgorszy grzech. 

Jak wspomniałam wcześniej, nie byłam przygotowana na to, że wydawnictwo mnie odrzuci. Chyba dlatego nie wiedziałam, jak sobie z tym odrzuceniem poradzić.

Zgoda, dobrze się stało, że wspomniana w punkcie pierwszym powieść nie doczekała się wydania. Pewnie nadal ciągnąłby się za mną wstyd z jej powodu. Ale później pisałam też inne teksty, które miały przynajmniej potencjał.

Wydaje mi się, że raz byłam dość blisko wymarzonego debiutu powieściowego. Miałam przyzwoity tekst, choć niepozbawiony wspomnianych wcześniej błędów - pisany bez planu, eksperymentujący z formą. Miałam dobrą recenzję napisaną przez nie byle kogo, bo przez profesora wykładającego historię literatury. Miałam zebrane opinie od beta-czytelników. Udało mi się nawet opublikować fragmenty na łamach prasy studenckiej.

Wysłałam tekst do dwóch wydawnictw. Jedno odmówiło bez uzasadnienia. Z drugiego otrzymałam bardzo szybką i dość niejednoznaczną, choć raczej odmowną odpowiedź. Podjęłam dyskusję z redaktorem. Dowiedziałam się, jakie wady ma moja propozycja. W pewnym momencie dyskusja ustała, ja zapewniłam, że będę pracować nad tekstem i na tym stanęło. Wydrukowałam całość, naniosłam długopisem liczne poprawki i... tyle. Nigdy ich nie wprowadziłam. Kartki zalegały, niszczyły się, przekładane z miejsca na miejsce, aż wreszcie wyrzuciłam je przy okazji którejś przeprowadzki.

Któregoś dnia usłyszałam, jak profesor, który recenzował moją książkę mówi, że gdyby ktoś ze studentów napisał coś naprawdę dobrego, to on zrobiłby wszystko, żeby to zostało wydane. Czyli mój tekst nie był naprawdę dobry, zrozumiałam. Przyznam, że chyba się trochę obraziłam.

Zraziłam się tak bardzo, że zanim następnym razem wysłałam cokolwiek do wydawnictwa, minęło niecałe 10 lat (rany, naprawdę aż tyle?). Jak wiele można było zrobić w tym czasie!

Jeśli spróbujesz, może Ci się nie udać. Jeśli nie spróbujesz - nie uda się na pewno.
Wyślij tekst nie do jednego czy dwóch, ale do trzydziestu wydawnictw. Szansa na pozytywną odpowiedź jest wtedy trochę większa. 
Jeśli się nie uda, nadal nie rezygnuj. Spróbuj się dowiedzieć, dlaczego się nie udało. Co możesz zrobić, by to zmienić?

Przede wszystkim - NIGDY SIĘ NIE PODDAWAJ.

poniedziałek, 5 listopada 2018

Gorączka w ciąży.


Wspominałam Wam niedawno, że lubię październik, ale też boję się go. Jak żadnego innego miesiąca. Im bardziej staram się być rozsądna i nie wierzyć w jakieś głupie fatum, tym usilniej, mam wrażenie, kolejny październik stara się udowodnić mi, że przyszedł tutaj, by mnie doświadczyć i dać mojej rodzinie okazję do sprawdzenia się w nowych, jeszcze trudniejszych warunkach. Poważnie. Rok temu pisałam Wam o wypadku samochodowym, który wywrócił życie naszej rodziny do góry nogami - nawet jeśli okazał się niezbyt groźny. 

Tegoroczny październik postawił przed nami chyba jeszcze trudniejsze wyzwanie. W ubiegłą środę, po trzeciej (!) wizycie na SOR, zostałam przyjęta na Oddział Patologii Ciąży z gorączką utrzymującą się powyżej 40 stopni.

Istnieją co najmniej trzy powody, dla których należy się przejmować gorączką w ciąży.


Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nawet nie będąc w ciąży przejęłabym się taką wysoką gorączką. Jestem osobą, która raczej nie gorączkuje. Nigdy dotąd nie miałam temperatury powyżej 40 stopni. Wiem jednak, że dla wielu osób nie jest to ani szczególnie nietypowa, ani szczególnie poważna sprawa. Będę się jednak upierać - gorączka w ciąży jest niebezpieczna co najmniej z kilku powodów.

Po pierwsze, kobieta w ciąży ma bardzo ograniczony wybór, jeśli chodzi o leki. Wielu lekarstw, które pewnie szybko pomogłyby w takiej sytuacji, nie może zażywać, gdyż są one niebezpieczne dla dziecka. Ibuprofen odpada. Jedyne, co mogłam zażywać, to paracetamol. Jak oceniacie jego skuteczność? Mam wrażenie, że w moim przypadku niewiele zdziałał. Nieco skuteczniejszym sposobem na zbicie gorączki były zimne okłady. 

Po drugie, wysoka gorączka nie bierze się znikąd. Może być objawem przeziębienia, grypy lub znacznie poważniejszej infekcji. Ta infekcja może stanowić zagrożenie dla dziecka. W moim przypadku było dość oczywiste, że nie chodzi o przeziębienie. Lekarz pierwszego kontaktu zdiagnozował u mnie grypę na podstawie objawów takich jak... gorączka właśnie, osłabienie i ból mięśni. Diagnoza okazała się być błędną. 

Na moich trzech kartach wypisu ze szpitala mam podane trzy różne nazwy choroby, wszystkie jednak ściśle związane ze stanem zapalnym układu moczowego - bo to okazało się prawdziwą przyczyną mojego kiepskiego samopoczucia. Na jednej z kart widnieje też dodatkowa informacja, wyjątkowo ważna: 

"Zagrażający poród przedwczesny".


Właśnie tak. To jest być może najważniejszy powód, dla którego nie należy bagatelizować wysokiej gorączki w ciąży. Temperatura powyżej 39,5-40 stopni może powodować skurcze macicy i w efekcie przyczynić się do przedwczesnego porodu. 

Moja ciąża jest już bardzo zaawansowana. Z jednej strony, ryzyko przedwczesnego porodu było większe, ale z drugiej strony - gdyby faktycznie do niego doszło, dziecko miałoby duże szanse na przeżycie. Gdyby to samo przydarzyło się kobiecie we wczesnej ciąży, mówilibyśmy o ryzyku poronienia.

Mam wrażenie (może błędne, spotęgowane złym samopoczuciem), że w czasie choroby kilkakrotnie spotkałam się z bagatelizowaniem moich objawów. Przecież dostałam antybiotyk, wiadomo było, że od razu nie zadziała, trzeba było zaczekać. Uważam jednak, że dobrze zrobiłam, szybko reagując. Nie chodziło tylko o moje zdrowie, ale też o zdrowie mojego dziecka.

Ale kiedy można mówić o gorączce w ciąży?


Warto mieć na uwadze, że u wielu kobiet w ciąży temperatura ciała jest stale podwyższona o około 0,5 stopnia, niekiedy nawet o cały stopień. Zatem przyjmuje się, że temperatura 37,5 stopni jest jeszcze zupełnie normalna, a o gorączce stanowiącej powód do niepokoju można mówić dopiero powyżej 38,5 stopni.

Chcecie znać moje zdanie?
Każda z nas ma inny organizm i próba stosowania uniwersalnej tabelki dla każdej jednej kobiety w ciąży nie ma wielkiego sensu. Specjalnie podkreśliłam w zdaniu powyżej, że podwyższona temperatura w ciąży dotyczy wielu kobiet, nie każdej i nie zawsze. Mnie na przykład nie dotyczy. Moja normalna temperatura to ok. 36,5 stopni i taką właśnie mam w tej chwili. Przyznam, że kiedy po raz pierwszy jechaliśmy do szpitala, nie miałam bardzo wysokiej gorączki, zaledwie 38 stopni. Czułam się jednak cała rozpalona, jakbym miała co najmniej o jeden stopień więcej, byłam bardzo osłabiona, a wyglądałam tak:


Przyznam, że po kilku dniach naprawdę wysokiego gorączkowania faktycznie czułam ulgę, gdy widziałam na termometrze tylko 38 stopni. Nadal uważam jednak, że trzeba reagować jak najszybciej, kiedy czujesz się bardzo źle.

Jak sobie poradziliśmy?


To był dla mnie bardzo trudny tydzień. W pewnym momencie przyszło mi do głowy, że nawet poród był mimo wszystko łatwiejszym doświadczeniem - bo choć trudny i bolesny, to jednak trwał tylko jedną noc. 

Mam wrażenie, że fakt bycia mamą i doświadczenie nabyte podczas chorób Roberta (sporadycznych, bo jednak młody jest bardzo odporny) pomogło mi poradzić sobie z własną chorobą. Wiedziałam, jak zareagować i jak sobie pomóc. Czasem zaskakiwałam samą siebie. Pamiętam, że kiedy zdarzyło mi się zachorować na anginę, kiedy byłam w liceum, jedyne, na co miałam siłę, to leżenie i czekanie, aż ktoś się mną zajmie :) Teraz było trochę tak, jakbym opiekowała się samą sobą. Oczywiście, mogłam też liczyć na pomoc męża i rodziny, bez nich byłoby ze mną krucho!

Niewątpliwie cała ta sytuacja była ogromnym wyzwaniem dla nas wszystkich. Przede wszystkim dla Roberta, który musiał spędzić kilka dni bez kontaktu ze mną, a do tego z dala od domu - w czasie mojej choroby przebywał u dziadków. Poradził sobie z tymi zmianami dobrze, jak to on. Po wyjściu ze szpitala zauważyłam jednak, jak bardzo boi się nawet krótkiego rozstania ze mną. Dziś po raz pierwszy protestował przy wyjściu do żłobka. Najwyraźniej bał się, że kiedy stamtąd wróci, nie zastanie mnie w domu...

Choć od kilku dni jestem zdrowa, nadal czuję, jak bardzo zmęczyło mnie to wszystko. Pewnie jeszcze przez kilka dni będę wracać do swojej zwykłej formy. 

Uświadomiłam sobie - choć może zabrzmi to patetycznie - że nie warto marnować czasu i odkładać planów na później. Skąd pewność, że później będzie czas na ich realizację? W ciągu ostatnich dni nie byłam w stanie zaplanować nawet, co będę robić za godzinę. 

Dziś, o ile starczy mi na to sił, ruszam z realizacją dwóch projektów, które odkładałam na później. Chwilowo nie wierzę w dalekie plany.

poniedziałek, 7 maja 2018

O płaczu dziecka.


" - Mamo, a my dużo płakałyśmy, jak byłyśmy małe?
- Wyście w ogóle nie płakały! Jak tylko którejś z Was zdarzyło się zapłakać, od razu odnajdowaliśmy z ojcem przyczynę i reagowaliśmy."

Tak, to opowieść o moim dzieciństwie, w którą przestałam wierzyć, kiedy sama zostałam mamą :) Kiedy staliśmy się z mężem regularnymi uczestnikami dwuosobowego teleturnieju Zgadnij, czemu dziecko płacze?, w którym nagrodą była za każdym razem błogosławiona cisza, szybko dotarło do nas, że przez najbliższe miesiące-lata tak po prostu będzie. Mały będzie wybuchać od czasu do czasu rozpaczliwym szlochem, a my będziemy zgadywać: czy to kolka? A może zęby idą? A może jest zmęczony? Może znowu zgłodniał?

Różne odcienie płaczu.


Kolejna rzecz, którą musiałam zweryfikować po urodzeniu dziecka, to było przekonanie, że będę wiedziała. Z informacji, które posiadałam przed porodem wynikało, że mama ma w głowie specjalny radar, za pomocą którego rozpoznaje, co oznacza konkretny rodzaj płaczu dziecka. Cóż, urodziłam i nic takiego mi nie wyrosło.

Oczywiście, w jakimś zakresie da się to rozróżnić. Dziecko, które się właśnie obudziło płacze zupełnie inaczej niż dziecko, które spadło z łóżka (ten płacz jest straszny!). Dziecko, które jest zmęczone i senne zachowuje się w bardzo specyficzny sposób. Oprócz płaczu zazwyczaj są też inne objawy, które pozwalają określić, co dziecku dolega. Łatwo stwierdzić, czy jest głodne, czy jest mu za gorąco, czy trzeba je przebrać. Mimo wszystko, ocenianie przyczyny na podstawie samego płaczu to nieraz zupełna zgadywanka.

Dlaczego dziecko płacze?


Podstawowa przyczyna jest chyba oczywista dla każdego, ale czasem mam wrażenie, że trzeba ją ludziom tłumaczyć. Mam to wrażenie za każdym razem, gdy słyszę, że dziecko "terroryzuje", "wymusza płaczem", "jest niegrzeczne".

Dziecko płacze, bo to jego pierwszy i przez długi czas jedyny sposób komunikowania się.

Wyobraź sobie, że w wyniku jakiegoś wypadku czy choroby nie możesz mówić, nie masz kontroli nad ruchami, a jedyny sposób, w jaki możesz zakomunikować innym, że coś Ci dolega lub że czegoś potrzebujesz, to głośny krzyk. Wyobrażasz sobie? Chcesz coś zjeść - musisz krzyknąć. Chcesz do toalety - musisz krzyknąć. Swędzą Cię plecy, nie możesz się podrapać - musisz krzyknąć. Światło Cię razi, chcesz, żeby ktoś je zgasił - musisz krzyknąć. Coś Cię boli - krzyczysz.

To mówisz, że nie będziesz tego nadużywać?

Dziecko jeszcze nie wie, że można cierpieć w milczeniu. Kiedy odczuwa potrzebę, to ją komunikuje. Im jest starsze, tym więcej poznaje sposobów na komunikację, może np. pokazać coś rączką. Potem zaczyna używać pierwszych słów. Jednak długo podstawowym sposobem na poinformowanie opiekunów, że coś jest nie tak, pozostaje płacz.

Bunt dwulatka? Dlaczego dziecko starsze nadal płacze?


Pamiętam, jak przestraszyłam się kiedyś jednej dwulatki. To znaczy, oczywiście nie dosłownie ;) Wystraszyło mnie jej zachowanie. Dziewczątko pod byle pretekstem wybuchało tak dramatycznym płaczem, jakby działa jej się jakaś straszna krzywda. Ja byłam wówczas w ciąży i pomyślałam sobie, że chyba nie jestem emocjonalnie gotowa na bycie matką dziecka, które wpada w głęboką rozpacz, bo dostało nie ten kawałek ciasta, który chciało.

Dlaczego dwulatek tak bardzo płacze? Choć mój synek jeszcze nie ma dwóch lat, myślę, że znam już odpowiedź na to pytanie. Otóż, ten płaczący dwulatek ma w sobie jeszcze sporo z tego noworodka, który znał tylko jedną formę komunikowania się. Choć jest już starszy, choć potrafi już powiedzieć i pokazać, o co mu chodzi, nadal jest przecież tym samym dzieckiem, które przez większość swojego króciutkiego jeszcze życia ogłaszało swoje potrzeby głośnym płaczem. Jest do tego przyzwyczajony. Jeszcze nie nauczył się, że ta komunikacja może wyglądać inaczej. Dopiero się tego uczy, a zadaniem jego rodziców jest mu w tym pomóc.

Czy dziecko powinno się wypłakać?


Pisałam o tym już raz, pisali o tym inni, ale myślę, że jest to kolejna rzecz, która wymaga częstego podkreślania.

Kiedy Twoje dziecko płacze, weź je na ręce i przytul. Proste jak nie wiem co.

Czy rozpuszczę w ten sposób dziecko? Nie. Noworodka, niemowlęcia nie da się rozpuścić. Mówiąc, że dziecko jest rozpuszczone zakładasz, że ma ono jakąś świadomą postawę życiową i przemyślane reakcje, za sprawą których manipuluje otoczeniem. Tymczasem mowa tu o dziecku, które jeszcze nie wie nawet, że może wstrzymać się z oddaniem moczu do chwili, kiedy będzie siedzieć bezpiecznie na nocniku.

Dziecko płacze nie dlatego, że jest złośliwe i chce Cię dręczyć, zmuszając do ciągłego biegania do łóżeczka. Ono płacze, bo jest przerażone. Obudziło się, a obok nie ma mamy. Nie wie, gdzie jesteś. Jeszcze nie myśli na tyle abstrakcyjnie, by założyć, że na pewno jesteś w pokoju obok. Nie wie nawet, czy jeszcze Cię kiedyś zobaczy. 

Dziecko pozostawione samo sobie, żeby się wypłakało, w końcu zaśnie. Z wyczerpania. Wyobrażasz sobie, jakie to uczucie, tak bardzo zmęczyć się płaczem, by mimo przerażenia zasnąć? Dlaczego ludzie pozwalają na to, by ich maleńkie dzieci doświadczały czegoś takiego?

Metoda usypiania dziecka poprzez pozostawienie go samego, by się wypłakało, jest metodą "skuteczną". Dziecko po pewnym czasie przestaje płakać. Uczy się, że to nic nie daje, że i tak nikt nie przyjdzie go uratować. Jest zdane samo na siebie. A płacz męczy, od płaczu zdziera się gardełko. Dziecko leży więc w milczeniu i w przerażeniu, aż w końcu zasypia. Za ścianą jego mama śpi spokojnie, zadowolona, że tak świetnie wychowała dziecko...

A pod tym linkiem przeczytasz, jakie skutki dla mózgu dziecka powoduje ta metoda: https://www.ofeminin.pl/dziecko/mam-dziecko/pozwalanie-dziecku-na-wyplakiwanie-sie-niesie-negatywne-skutki-dla-jego-mozgu/

Moje dziecko płacze, czy jestem złą matką?


Spokojnie. Nie jesteś. Czasem niewiele możemy poradzić na płacz naszej pociechy. Bywa tak, że ciężko odgadnąć przyczynę, a dziecko nie powie nam przecież, o co chodzi. Nawiasem mówiąc, uważam, że co najmniej połowa znajomych mi dzieci wcale nie miała żadnej kolki, po prostu płakały z niewyjaśnionych przyczyn, a kolka była łatwym wytłumaczeniem ;) Ale mogę nie mieć racji.

Najważniejsze i najlepsze, co możesz zrobić, to być blisko i okazać dziecku swoją miłość. Nawet jeśli nie od razu ukoisz ból brzuszka lub wyrzynających się zębów, dziecko uczy się, że może na Ciebie liczyć i że jesteś przy nim, gdy Ciebie potrzebuje. 

Pamiętaj, że ten czas, kiedy dziecko jest malutkie i tak bardzo potrzebuje Twojej bliskości, nie będzie trwał wiecznie. Kiedyś będzie nastolatkiem i może się zdarzyć, że tulenie się do mamy to będzie dla niego obciach ;) Lepiej wytul je teraz porządnie za wszystkie czasy!

wtorek, 27 lutego 2018

Czego nauczyła mnie najgorsza chwila w życiu?

Mam prośbę. Nie komentujcie tego tekstu bez przeczytania go. To bardzo ważny dla mnie wpis i na pewno będę robiła dużo, by dotarł do jak największego grona odbiorców. Ale nawet jeśli trafiliście tu przypadkiem, poświęćcie chwilę na jego przeczytanie. Nie jest aż tak długi ;)

Mam na imię Martyna. Od dziewięciu lat jestem szczęśliwa.

Chociaż bliższa prawdy będę pewnie, gdy napiszę, że już nigdy nie byłam tak nieszczęśliwa jak dziewięć lat temu, równo dziewięć lat temu. Każdy następny dzień był lepszy. Nawet dzień, kiedy byłam oskarżana publicznie o przerażające rzeczy. Nawet dzień, w którym straciłam pracę, wydawałoby się, że idealną dla mnie. Nawet dzień, w którym pod względem zawodowym i finansowym straciłam praktycznie wszystko, co miałam. Nawet dzień, w którym dowiedziałam się, że nikt nie jest w stanie pomóc mi z moją bezpłodnością (haha, tak, był taki dzień!). W każdym z tych dni czułam się tak, jakby zawalił się dach mojego domu. Ale dziewięć lat temu czułam, jakby zawaliły się jego fundamenty.

Kiedyś myślałam o tym, co się wtedy zdarzyło, jako o wypadku. Teraz najczęściej używam słowa zdrada. Bo tak to widzę - zdeptanie czyjegoś zaufania i potraktowanie drugiej osoby jak przedmiot, to w pierwszej kolejności zdrada.

Dlaczego nie napiszę bardziej dosadnie? Mam kilka powodów, ale najważniejszym z nich jest uniwersalność tego, co chciałabym Wam przekazać. Każdy z nas nosi w sobie różne blizny. Niektórzy z Was stracili kogoś kochanego. Niektórzy zmagają się z ciężką chorobą, swoją lub bliskiej osoby. Niektórzy nie mogą mieć czegoś, czego pragną najbardziej na świecie. Niektórzy mają za sobą nieszczęśliwe małżeństwo, inni noszą w sobie jeszcze rany z dzieciństwa. Nie podejmuję się oceniania, kto cierpiał bardziej, czyja tragedia jest gorsza. To, co chcę Wam powiedzieć, jest do Was wszystkich.

I jeszcze - skąd we mnie tyle śmiałości, że chcę przekazywać Wam jakąś mądrość, jakąś wiedzę, jakieś rady? Czy nie mam w sobie pokory? Owszem, mam. Tyle lat różnych doświadczeń nauczyłoby pokory każdego, więc i ze mną się udało :) Mam jednak wrażenie, że nauczyłam się kilku ważnych rzeczy i moim obowiązkiem jest przekazać je dalej, bo może ktoś jeszcze ich potrzebuje. Być może każdy z Was mógłby napisać taki tekst. Ale napisałam go ja.

Czego nauczyłam się przez te dziewięć lat od największej życiowej kraksy?

1. Nikt nie poradzi sobie z tym, co Ci się przydarzyło, lepiej niż Ty.



Nie piszę tego po to, aby zniechęcić Was do zwierzania się, do dzielenia się swoją historią. Broń Boże! Jeśli tylko macie siłę i czujecie potrzebę, by o nich mówić, mówcie głośno! Piszę raczej po to, żeby usprawiedliwić te wszystkie osoby, które nie umiały odpowiednio zareagować.

Kiedy byłam nastolatką, miałam swój życiowy dramat, o którym wspominałam tutaj już raz. W pewnym momencie poczułam potrzebę, żeby podzielić się nim z osobami, które uważałam za bliskie. Spotkało mnie wówczas sporo rozczarowań. Okazało się, że prawie nikt nie potrafił zareagować na moje zwierzenie tak, jak tego oczekiwałam. Dzisiaj, jako osoba dorosła, nie widzę w tym nic dziwnego. Tak po prostu jest.

Ludzie kiepsko sobie radzą z bólem, którego nie czują.

Kiedy będziesz opowiadać innym o tym, co przeżyłaś, trafisz najprawdopodobniej na trzy rodzaje reakcji. Pierwszy: jak to dobrze, że nie mnie to spotkało. Często uzupełniony uzasadnieniem: nie spotkało mnie, bo jestem inna niż Ty, ostrożniejsza, rozsądniejsza. Drugi rodzaj reakcji to: a wierz, zdarzyło mi się/mojej koleżance/komuś coś podobnego, tylko że... i od tej pory rozmawiacie już tylko o tamtej osobie i o tym, co jej się przydarzyło, a wiadoma rzecz, że ona miała o wiele gorzej. Trzeci, najbardziej przykry typ reakcji to negowanie Twoich słów, a wręcz zarzucanie kłamstwa. Przecież to niemożliwe, no już nie rób z niego takiego drania, to taki porządny facet! Może coś źle zrozumiałaś? Może Ci się wydawało? Jesteś pewna? 

Wiesz... To jest bardzo trudne i bolesne, ale te osoby nie mówią tego, by Cię zranić. One najzwyczajniej w świecie nie mają pojęcia, co powiedzieć. A coś powiedzieć trzeba. Te osoby, które negują Twoje doświadczenie, najprawdopodobniej nie są w stanie sobie z nim poradzić. Może świadomość, że coś złego spotkało Ciebie, osobę tak bliską i ważną, jest dla nich zbyt trudna i bronią się przed nią właśnie w ten sposób. Udają, wmawiają sobie, że to na pewno nieprawda, to nie mogło się zdarzyć.

Kiedy zrani Cię czyjaś reakcja, spróbuj zrozumieć, skąd mogła się wziąć? Co jest jej przyczyną? I nie rezygnuj z mówienia o sobie. Ale pociechy, pomocy szukaj nie w czyichś słowach, ale raczej w samym fakcie, że możesz o tym opowiedzieć, że nie musisz dusić tego w sobie. Jeśli natomiast potrzebujesz usłyszeć od kogoś konkretne słowa pocieszenia, poproś o nie! Proszę, powiedz, że to nie moja wina. Proszę, powiedz, że kiedyś to nie będzie tak boleć. Może gdy nakierujesz swoich rozmówców na oczekiwany tor, okaże się, że jednak potrafią z Tobą porozmawiać na ten temat? Przecież to są Twoi bliscy. Zasługują na szansę.

2. Twoje życie się nie kończy. Jeszcze możesz być szczęśliwa.



Już słyszę, jak mówisz: "łatwo powiedzieć!". Tak, łatwo powiedzieć. Tak samo, jak łatwo mi było powiedzieć parze starającej się o dziecko: "nie martwcie się, uda się Wam, nam też się w końcu udało". Nie jestem już tą osobą, która zmagała się z bezpłodnością, tak samo nie jestem już osobą, która zmagała się z traumą. Mówię te słowa łatwo, bez ciężaru emocjonalnego, z coraz słabszą pamięcią o tym, jak się czułam, kiedy dotyczyły one również mnie. Ale mimo wszystko mówi przeze mnie także moje doświadczenie.

Nie wiem, kim jesteś i co przeżywasz. Ale prawdopodobnie masz przed sobą jeszcze wiele lat. Prawdopodobnie nie przeżyłaś jeszcze nawet połowy swojego życia. Naprawdę myślisz, że jedno wydarzenie jest w stanie przyćmić te wszystkie lata i wszystko, co się w ciągu nich wydarzy?

Być może potrzebujesz dużo czasu, by się pozbierać. Może to będzie kilka lat. Może dziesięć. Może więcej. Ale gdy minie ten czas, nadal będziesz mieć życie przed sobą. I okaże się, że słońce nadal wschodzi, jedzenie smakuje, a po ulicy chodzą ludzie, których jeszcze nie poznałaś. To po prostu niemożliwe, żeby już nigdy nie miało Ci się przydarzyć nic dobrego!

Jestem żoną fantastycznego mężczyzny i mamą cudownego dziecka. Jestem zakochana jak nastolatka. Jestem szczęśliwa. Walczyłam o to szczęście, ale też nie robiłam nic niemożliwego, nic szczególnie trudnego, by je osiągnąć. Po prostu żyłam, byłam, kochałam. Nie jestem nikim bardzo wyjątkowym. Nie istnieje żaden powód, dla którego ja miałabym na to zasługiwać, a Ty nie.

Niedawno pisałam bardzo emocjonalną recenzję, w której ze szczególnym oburzeniem odniosłam się do fragmentu książki mówiącego o tym, że nie da się pokonać raka. Bo to nieprawda i kłamstwo. Są ludzie, którzy wygrali z rakiem. Nie wiem, kim jesteś i co przeżywasz, ale jeśli nawet z rakiem można wygrać, to z Twoim cierpieniem też. Ono nie jest nieuleczalne.


3. Związki bez przyszłości powinno się zakończyć jak najszybciej.



Słyszałam to już tyle razy. Ty pewnie też. W różnych sytuacjach, w różnych okolicznościach. Może nawet też zdarzyło Ci się tak powiedzieć. Co za podła kobieta, jak mogła zostawić takiego wspaniałego mężczyznę! Nie mogę jej wybaczyć, że tak go potraktowała (zupełnie jakby to nie była sprawa wyłącznie pomiędzy nimi dwojgiem)! Co za nieszczęście, że ten związek się rozpadł!

Słuchajcie. Co za szczęście, że ten związek się rozpadł!

Wiecie, jaka była alternatywa? Że ten związek by przetrwał. I dwoje ludzi, którzy nie powinni być ze sobą, którzy nie umieją być ze sobą, tkwiliby dalej w przedziwnym układzie, w którym przynajmniej jedna strona nie jest już szczera. Może jeszcze pchnęliby ten kulawy związek na jakiś wyższy etap. Może pojawiłyby się dzieci. Straszna wizja, prawda?

Masz złamane serce i cierpisz, bo zostałaś sama, ale czy wiesz, co Ci groziło? Mogłaś tkwić w związku bez miłości. Z facetem, który nie chce z Tobą być. Który Cię oszukuje, może zdradza, nie szanuje, może nawet stosuje wobec Ciebie przemoc. Albo: z facetem, którego Ty już nie kochasz. Na którego nie możesz patrzeć. Którego wolałabyś zostawić i być z kimś zupełnie innym, ale z jakichś szalonych powodów decydujesz się jednak to ciągnąć.

Tu nie chodzi o to, kto zawinił! Czujesz, że to Ty jesteś tą złą stroną? Zatem zrób najlepszą rzecz, którą możesz zrobić i odejdź.

Facet Cię nie szanuje? Zostaw go! Ty już go nie szanujesz? Zostaw go!

Nie odejdziesz, choć Ci źle, bo boisz się, co ludzie powiedzą? A jeśli znajdą się tacy ludzie, którzy powiedzą "to fantastycznie, że od niego wreszcie odchodzisz", to będzie Ci łatwiej podjąć decyzję? To poszukaj takich ludzi, a reszty po prostu nie słuchaj.

To jest Twoje życie. Nikt nie przeżyje go za Ciebie, więc nikt też nie ma obowiązku wybaczać Ci decyzji, które dotyczą Twojego życia.

4. To, co się stało, nie świadczy o Tobie.



Kiedy byłam jeszcze nastolatką ze wspomnianym wcześniej bagażem doświadczeń, usłyszałam raz w odpowiedzi na moją opowieść:
"Nie możemy być przyjaciółkami, bo jesteśmy od siebie zbyt różne. Ja bym nigdy nie pozwoliła, żeby coś takiego się wydarzyło". 

Nawet mnie to jakoś nie zabolało. Chyba miałam już trochę dystansu do całej tej sprawy, a reakcję koleżanki uznałam za zwyczajnie niemądrą. Ale zapadło mi w pamięć, że wówczas chyba po raz pierwszy ktoś uznał, że coś, co mi się przydarzyło świadczy o tym, jaką ja jestem osobą. Pewnie nie po raz ostatni.

I mnie samej zdarzało się nieraz pomyśleć o sobie, że chyba mam w sobie coś, co sprawia, że przyciągam różne dziwne, niefajne sytuacje. Chyba wiele osób ma gdzieś zakorzeniony taki sposób myślenia. Zupełnie krzywdzący i niesprawiedliwy.

Czy zdarzyło Ci się pomyśleć kiedyś: nie mogę się z nią przyjaźnić, bo ona złamała kiedyś nogę? Albo nie lubię go, bo go okradziono? Czy zdarzyło Ci się pomyśleć, że nie znajdziesz wspólnej płaszczyzny z tym człowiekiem, bo zmarła mu babcia?

Dlaczego jedne wydarzenia z życia nie są traktowane jako podstawa do formułowania ocen i wypowiadania się na temat czyjegoś charakteru czy osobowości, a inne już tak?

Kiedy zdecydowałam, że napiszę ten tekst, zastanawiałam się przez chwilę, czy udzielić w nim jakichś praktycznych rad: jakich sytuacji unikać, na co uważać, kiedy powinna Wam się zapalać ostrzegawcza lampka w głowie. Po czym dotarło do mnie, że wcale tego nie chcę. Nie chcę przekazywać nikomu, że warto żyć jak cień, w wiecznym poczuciu zagrożenia, wiecznie ostrożnie i zachowawczo. Żyjąc w ten sposób wcale nie gwarantujesz sobie, że nic Ci się nigdy nie przydarzy, a przy okazji zamykasz się na wiele ciekawych przeżyć. Robisz sobie więcej krzywdy niż pożytku.

Ten chłopak, którego skreśliłaś, bo w Twoim odczuciu jedno wypowiedziane przez niego zdanie może świadczyć o tym, że lepiej go unikać - mógł być w rzeczywistości rewelacyjnym facetem, może nawet tym jedynym. To miejsce, w które wolałaś nie pójść, mogło być w rzeczywistości miejscem, w którym spotkałoby Cię coś wspaniałego. Ta sytuacja, której na wszelki wypadek wolałaś uniknąć, mogła być punktem wyjścia dla nowego, wyjątkowego rozdziału w Twoim życiu.

5. Co za tabu, do cholery?



No właśnie, co za tabu, do cholery?

Pół życia, a może dłużej słyszę, że o czymś nie wypada mówić. Publicznie albo i w ogóle. Przeważnie dotyczy to kobiet i spraw związanych z płciowością. O seksie oczywiście nie wypada mówić. Pożądanie, orgazm - nie wypada, no skąd, porządna kobieta nie mówi o takich rzeczach. Miesiączka - nie wypada, przecież jak to tak można mówić wprost o tym, że krwawisz co miesiąc jak większość kobiet na świecie? Zresztą o braku miesiączki też nie wypada mówić. O chorobie - nie wypada, przecież to sprawy osobiste. O częściach ciała - nie wypada, o ile są to części ciała przypisane tylko do jednej płci. O bezpłodności - nie wypada. O poronieniach - nie wypada. O doznanej przemocy też oczywiście nie wypada mówić. Całkiem spora rzesza kobiet postanowiła przełamać to tabu w ramach akcji #metoo, ale szybko dostało im się, że to przesada i niedługo nie wolno będzie nawet komplementu powiedzieć.

Ludzie! Nie wypada to łysemu włos z głowy. Nie wypada stały ząb u zdrowego człowieka. 

Czy ja zrobiłam coś złego, żeby mieć się teraz tego wstydzić?

Niech to będzie jasne: bardzo szanuję i popieram prawo do tego, żeby ktoś milczał, jeśli nie chce o czymś mówić. Jeśli nie czuje się na siłach. Jeśli ma swoje powody. Ale wstyd? Ale tabu? Wielkie bzdury i tyle. Wielkie, krzywdzące bzdury.


6. Nie jesteś sama.



Na którymś etapie radzenia sobie z wspomnianą sytuacją, zaczęłam szukać pozytywów w tym zdarzeniu. Jest ich, wbrew pozorom, bardzo dużo. Największym jest niewątpliwie to, że był to dla mnie impuls do zakończenia związku. Ale to nie wszystko, pozytywnych aspektów jest o wiele więcej. Dlatego właśnie mówię, że od dziewięciu lat jestem szczęśliwa.

Nie chcę jednak bawić się tutaj w Pollyannę i zarażać Was moim podejściem. Nie ośmieliłabym się tłumaczyć osobie, która naprawdę cierpi, że powinna się zamiast tego cieszyć, bo jej cierpienie ma też dobre strony. Ale jest jedna dobra rzecz, o której chcę Wam powiedzieć: wspólne doświadczenia zbliżają ludzi.

Ja odkryłam cały nowy świat. Zaczęło się od tego, że sporo czytałam. Oczywiście na interesujący mnie temat. Widziałam tytuł, uznawałam, że to może mnie dotyczyć i czytałam. I odkryłam, jak wiele osób myśli i czuje podobnie jak ja. Odkryłam, że to jest cała rzesza osób podobnych do mnie, dzielących wspólne doświadczenia i przemyślenia. I że to są te osoby, których wcześniej unikałam, bo wydawały mi się dziwne, zbyt głośne, zbyt zasadnicze. Okazało się, że naprawdę wiele nas łączy.

Żałuję trochę, że nie miałam wcześniej takiej wiedzy. Ale cóż, kiedyś musiałam ją zdobyć.

7. Nie oceniaj pochopnie doświadczenia innych osób.



Właśnie, jeśli już mowa o doświadczeniach...
Często zbyt łatwo zakładamy, że jeśli ktoś o czymś nie mówi, to znaczy, że tego nie ma. Albo jeśli podzielimy się z kimś naszym doświadczeniem, to ten ktoś odwzajemni nam się swoją historią. A skąd. Wcale nie musi.

Ja też nieraz robiłam ten błąd. Dwie sytuacje dość mocno dały mi do myślenia. Pierwsza, krótko po rozpadzie mojego związku: spotkanie w gronie kobiet, cztery nieznajome dziewczyny, uczestniczki badania. Miałyśmy rozmawiać czysto teoretycznie o kwestiach bezpieczeństwa, ale dość szybko zaczęłyśmy sięgać po przykłady z własnego życia. Trzy spośród nas. Jedna, pomimo przedłużających się rozmów i atmosfery coraz bardziej zachęcającej do zwierzeń, nie powiedziała o sobie właściwie nic. Czy to możliwe, że ona jedna nie miała żadnej historii w zanadrzu? Czy raczej: nie czuła się na siłach, by o niej opowiedzieć?

Druga sytuacja. Siedzimy sobie przy piwku, ja i moja przyjaciółka ze szkolnej ławy. Ja jej opowiadam w miarę szczegółowo, jak doszło do tego, że byłam z jednym facetem, a teraz jestem z drugim. Kiedy w bardzo oszczędnych słowach zasygnalizowałam, że coś przełomowego wydarzyło się w tamten wieczór 9 lat temu, ona nagle zrobiła dziwną minę i bardzo szybko musiała akurat w tym momencie iść do toalety. Przypadkiem tak się złożyło? Tyle o niej wiedziałam, ale może jednak nie powiedziała mi wszystkiego?

Nie wiesz, co przeżyła druga osoba. Nawet jeśli jesteście ze sobą blisko. Nawet jeśli mówi Ci "wiesz o mnie wszystko", to wcale nie musi mówić prawdy.

8. On też jest czyimś dzieckiem.



Ten punkt może dziwić na tej liście, ale uwierzcie mi, odkąd jestem mamą, tak właśnie na to patrzę.

Ta osoba, która Cię zraniła, która Cię źle potraktowała, też jest czyimś dzieckiem. Jego mama tuliła go z czułością do snu. A może właśnie tej czułości w którymś momencie zabrakło. Pewnie starała się nauczyć go wszystkiego, co ważne. Może czasem ustępowała zbyt łatwo. Może przypadkiem przekazała coś, czego wcale nie chciała przekazać. Może coś było w relacji między rodzicami, co pozwoliło mu uwierzyć w jakąś dziwną wizję bycia w związku. Myślę, że jego rodzice bardzo się starali, by wychować wartościowego człowieka. Myślę, że zrobili mnóstwo świetnej roboty. Nawet idealna matka nie jest w stanie zagwarantować, że jej dziecko nigdy nie zrobi niczego złego. Ja też nie mogę zapewnić, że żadna kobieta nie zapłacze nigdy przez mojego syna. Wiem, że będą płakały. Już teraz tulę te kobiety w moim sercu i przepraszam je, ale mój syn jest i będzie tylko człowiekiem. Popełni błędy. Mam nadzieję, że wyciągnie z nich wnioski i poprawi się, i kiedyś naprawdę uszczęśliwi jakąś kobietę.

Wierzę, że mężczyzna, z którym na kilka lat zetknęło mnie życie, jest dobrym człowiekiem. Tak jak i ja jestem dobrą kobietą, choć zrobiłam w życiu niejedną złą rzecz i niejedną osobę zraniłam. Wierzę, że być może tworzy teraz piękny, szczęśliwy związek z kimś innym. Może ma córeczkę i myśli sobie, że pozabijałby wszystkich, którzy potraktują ją kiedyś tak, jak on potraktował mnie. Myślę, że może być dobrym mężem i ojcem.

Wybaczenie jest najlepszym, co możesz zrobić dla siebie. On może, ale wcale nie musi przejmować się tym, czy mu wybaczyłaś. Ale Ty dzięki temu będziesz mogła ruszyć do przodu. Póki nie wybaczasz, tak naprawdę tkwisz jeszcze w przeszłości.

9. Jeśli to przetrwasz i nie zwariujesz, to już nic Cię nie pokona.



To była tak naprawdę pierwsza rzecz, jakiej się nauczyłam, ale zdecydowałam się zostawić ją praktycznie na koniec, jako pewne podsumowanie.

Może i stwierdzenie, że co Cię nie zabije, to Cię wzmocni jest dość radykalne, ale jednak - doświadczenia sprawiają, że nie tylko nabierasz odporności, ale też przekonujesz się, ile tak naprawdę masz w sobie siły. W komfortowych warunkach tego nie sprawdzisz.

Wspomniałam na początku, że życie nie rozpieszczało mnie także i później. Bywało ciężko. Nawet dwa ostatnie lata, tak cudowne dla mnie, miały swoje dramatyczne momenty. Ale zawsze towarzyszyła mi świadomość, że przecież na słabą nie trafiło. Że może to chwilkę potrwa, ale w końcu i tak sobie poradzę. Przecież już wiem, na ile mnie stać.

10. Skorzystaj z pomocy.



Trochę dziwnie mi umieszczać tu radę, z której sama nie skorzystałam. Ale uważam, że zbrodnią byłoby ją pominąć. Jeśli zmagasz się z trudnym, bolesnym doświadczeniem, poszukaj pomocy psychologa lub psychoterapeuty. Nie lecz się samodzielnie. Nie ryzykuj kontaktu z jakimiś wątpliwej profesji "specjalistami". Poszukaj lekarza.

Ja żałuję, że tego nie zrobiłam. Ale kiedy dojrzałam do takiej decyzji, to już właściwie nie było o czym gadać; żyłam już zupełnie innymi sprawami, ważniejszymi i pilniejszymi.

Nie twierdzę, że na pewno nie poradzisz sobie bez fachowej pomocy. Ale to jest trochę jak samodzielne skręcanie mebli bez żadnej instrukcji. Może się uda, a może okaże się, że jakaś śrubka miała być jednak w innym miejscu. I niby mebel stoi, ale w zupełnie niespodziewanym momencie może się załamać.

No i - czy samodzielnie stwierdzisz, że już na pewno sobie poradziłaś? Mnie zajęło to sporo czasu.

To żadna ujma czy wstyd, korzystać z pomocy, kiedy jej potrzebujesz.

--

Bardzo liczę na to, że podzielicie się ze mną swoimi refleksjami. Zapraszam również na mój fanpage Szczęśliwa Siódemka. Jeśli chcecie, możecie tam do mnie napisać.

wtorek, 9 stycznia 2018

Dlaczego po porodzie zostaje brzuszek?

Przyznam się Wam do bardzo głupiej rzeczy, którą zrobiłam. 


Do tej pory nawet mój mąż o tym nie wiedział, bo naprawdę nie ma się czym chwalić. Ale dzisiaj, specjalnie dla potrzeb tego tekstu, pokażę się Wam z nieco gorszej strony.

To był początek lata, upalny czerwcowy dzień, czyli nieco ponad pół roku po porodzie. Miałam na sobie cienką, przewiewna sukienkę, a pod nią krótkie spodenki, które miały za zadanie utrzymywać w ryzach mój nadmiar kochanego ciałka. Jednak okazało się, że w takim stroju jest mi za ciepło. Zdjęłam spodenki, godząc się z tym, że wypłynie z nich to, co miały skrywać, czyli wyraźny brzuszek. Łudziłam się, że mimo wszystko wyglądam w miarę szczupło i zgrabnie. Przecież wiele jest kobiet, które mają szczupłą sylwetkę i tylko trochę więcej ciała na brzuchu. Nie wyróżniałam się jakoś szczególnie.

Musiałam tego dnia udać się do apteki po maść dla Roberta, który miał wtedy odparzenia. Stanęłam w kolejce. Wyminęła mnie zgrabna młoda kobieta, podeszła do okienka i zapytała, czy ona jako osoba w ciąży zostanie obsłużona poza kolejką. Aptekarka potwierdziła. Uśmiechnęłam się mimowolnie do swoich wspomnień z czasu ciąży, jeszcze przecież tak bardzo świeżych. Może właśnie ten uśmiech sprawił, że nagle aptekarka i klientka zaczęły się szeptem konsultować, zerkając na mnie, a potem jedna z nich (nie pamiętam, która) zapytała:
- Przepraszam, czy pani też jest w ciąży?

Zaprzeczyłam i w pierwszej chwili parsknęłam śmiechem. Później jednak dotarło do mnie, że z nas dwóch ja zdecydowanie bardziej wyglądam na osobę w ciąży i jakoś mnie to przytłoczyło, i po prostu stamtąd wyszłam.

Pożałowałam tej reakcji już w momencie zamykania za sobą drzwi. Nie wiedziałam jednak, jak odkręcić to, co właśnie zrobiłam. Doskonale wiedziałam, że żadna z nich nie zamierzała być wobec mnie złośliwa i to nie ich wina, że mam brzuch, jakbym była kilka miesięcy przed porodem, a nie kilka miesięcy po. Może jakoś minimalnie tłumaczy mnie fakt, że miałam tego dnia zły humor, byłam zmęczona i tak naprawdę pytanie o to, czy jestem w ciąży, było tą jedną małą kroplą, która przelała czarę. Wiedziałam, że tak naprawdę nie spotkała mnie żadna przykrość. Jeśli któraś z tych pań jakimś cudem czyta moje słowa, niech przyjmie moje najszczersze przeprosiny. 

Ja po prostu już chciałam być znowu szczupła, znowu atrakcyjna, podobać się sobie w lustrze i na zdjęciach.

Zgodzę się z każdym, kto powie, że trudno uznać moją reakcję za normalną. Natomiast z pewnością nie jestem jedyną kobietą, dla której zbyt duży brzuch po porodzie stanowił problem. To zdarza się dość często. Sama pamiętam, jak parę lat temu na ślubie przyjaciółki spotkałam młodą mamę z malusieńkim niemowlakiem. Miała bardzo duży brzuch, w pierwszej chwili byłam przekonana, że zaszła w ciążę po raz drugi i lada chwila urodzi maluszkowi rodzeństwo. Potem dopiero policzyłam, że to by było nierealne ;) Brzuch został po porodzie.

Dlaczego tak się dzieje? 


Powody mogą być różne, od zupełnie zwyczajnych po bardziej skomplikowane, związane z komplikacjami medycznymi, wymagające rehabilitacji i leczenia. Jeśli niepokoi Cię wygląd Twojego brzucha po porodzie i uważasz, że powinien być już znacznie mniejszy, może warto skonsultować się z lekarzem. Im wcześniej wykryta zostanie nieprawidłowość, tym większe szanse, że uda się ją szybko i bezproblemowo wyleczyć.

Oto niektóre z możliwych przyczyn dużego brzuszka po porodzie:

  • Ciało jest rozciągnięte po ciąży. W czasie ciąży na Twoje ciało oddziałują hormony, które sprawiają, że Twoja skóra i mięśnie brzucha rozciągają się i powiększają, aby umożliwić Ci donoszenie dziecka. Jak wielkie są to zmiany? W moim przypadku - obwód w talii zwiększył się przynajmniej dwukrotnie. Widzisz, jak bardzo ciało musi się rozciągnąć w ciągu tych kilku miesięcy? Po porodzie nadal jesteś pod wpływem hormonów. Karmienie piersią jeszcze dodatkowo wydłuża działanie hormonów. Zatem nawet jeśli dziecko "wyciąga" z Ciebie kilogramy, nawet jeśli odzyskałaś już wagę sprzed ciąży, Twoja sylwetka może jeszcze przypominać tę ciążową. 
  • Mięśnie brzucha są osłabione i niewydolne. Czy przed ciążą dbałaś o mięśnie brzucha? A może jesteś szczęściarą, która po prostu otrzymała silne mięśnie brzucha od Matki Natury? Bez względu na to, która odpowiedź jest właściwa, w czasie ciąży nie masz w zasadzie żadnego wpływu na zachowanie mięśni Twojego brzucha. Po urodzeniu dziecka Twoje ciało musi sobie przypomnieć, jak te mięśnie wcześniej działały. To trochę potrwa. Nie rzucaj się od razu w wir ćwiczeń! Daj sobie czas. Póki Twoje mięśnie nie będą pracowały prawidłowo, zwykły trening może być zupełnie nieskuteczny, a wręcz prowadzić do kontuzji i uszkodzenia innych mięśni. Warto skorzystać z pomocy fizjoterapeuty lub trenera, który umiejętnie dobierze Ci ćwiczenia, żeby nie groziło Ci przetrenowanie.
  • Pozostałe mięśnie również są osłabione. Głębokie mięśnie stabilizujące ciało, mięśnie macicy, przepona, mięśnie pleców i pośladków... Wszystkie te mięśnie działają w ciąży inaczej niż zwykle i po porodzie potrzebują czasu, by wrócić do właściwej formy. Osłabienie tych mięśni sprzyja przybieraniu niewłaściwej postawy ciała (o czym więcej napiszę w następnym punkcie) i utrudnia powrót do wcześniejszej formy za sprawą zwykłych ćwiczeń, za pomocą których dawniej dbałaś o swoją sylwetkę. 
  • Przyzwyczajenie. Ja do tej pory (ponad rok po porodzie) łapię się na tym, że stojąc przybieram czasami postawę wygodną dla osoby z bardzo dużym brzuchem. Mocno opieram się na nogach, wysuwam biodra i brzuch do przodu. Tak mi jest wygodnie. Niestety, taka postawa ani nie wygląda dobrze, ani nie sprzyja powrotowi do dawnej formy. Zanim zaczniesz forsowną pracę nad mięśniami brzucha, przyjrzyj się najpierw swojej postawie. Obejrzyj się w lustrze. Czy stoisz wyprostowana tak samo, jak przed ciążą? Czy nie próbujesz mimowolnie chronić brzucha przed wysiłkiem? Niech Twoim pierwszym ćwiczeniem będzie przyjęcie prawidłowej wyprostowanej postawy.
  • Nieprawidłowa dieta. Oczywiście, trzeba rozważyć i taką możliwość. Szczególnie jeśli w ciąży jadłaś wszystko, na co miałaś ochotę. Warto skonsultować się z dietetykiem i przeanalizować swój sposób odżywiania. Drastyczna zmiana diety nie jest wskazana, ale czasem wystarczy zmienić po prostu kilka przyzwyczajeń.
Warto podkreślić to jeszcze raz - jeśli zbyt szybko zaczniesz forsowny trening i będziesz walczyć o powrót do sylwetki sprzed ciąży, możesz nie tylko nie uzyskać wymarzonych rezultatów, ale też poważnie sobie zaszkodzić. 6 tygodni to minimum czasu, który po prostu musisz odczekać, zanim weźmiesz się za jakiekolwiek ćwiczenia. Możliwe też, że będziesz potrzebować więcej czasu. To są indywidualne kwestie, które warto konsultować z lekarzem i/lub fizjoterapeutą.

Na stronie Trening dla mam znajdziesz wiele przydatnych informacji na temat ćwiczeń, które pomogą Ci wrócić do formy sprzed ciąży. Warto tam zajrzeć i zapoznać się m.in. z filmami prezentującymi ćwiczenia odpowiednie dla mam.

Wspomniałam wcześniej, że przyczyny problemu ze zbyt dużym brzuchem mogą być różne i nieraz wymagają interwencji lekarza. Jeśli czujesz, że mimo upływu czasu zbyt długo nie wracasz do formy, warto sprawdzić, czy nie cierpisz na diastasis recti.

Diastasis recti, czyli rozejście mięśni brzucha.

Żródło: http://ciaza.siostraania.pl

Czasem zdarza się tak, że rozciągnięte w czasie ciąży mięśnie brzucha nie wracają na swoje miejsce, lecz rozchodzą się na boki. Między nimi powstaje pusta przestrzeń. Kiedy dojdzie do rozejścia mięśni brzucha, nawet najbardziej intensywny trening nie pomoże Ci samodzielnie wrócić do sylwetki sprzed ciąży.

Na tę przypadłość najbardziej narażone są młode mamy, których dzieci mają dużą wagę urodzeniową lub mamy będące w ciążach mnogich. Zdarza się też, że rozejście mięśni następuje wtedy, kiedy dla matki to jest już kolejna ciąża i mięśnie brzucha są po raz kolejny rozciągane i osłabiane. Tak naprawdę może się to zdarzyć każdej z nas.

Diastasis recti może być widoczne już w ciąży, szczególnie w jej późniejszym okresie. Po porodzie można tę dolegliwość w miarę łatwo zdiagnozować samodzielnie. Należy w tym celu położyć się płasko z ugiętymi nogami (stopy dotykają ziemi), unieść lekko głowę i przesunąć palcami od mostka do pępka. Jeśli wyczuwasz wgłębienie, jakby "dziurę", to prawdopodobnie cierpisz właśnie na tę przypadłość. Skontaktuj się z lekarzem! Im wcześniej wykryte zostanie rozejście mięśni, tym większa szansa na poprawę dzięki specjalnie dostosowanym ćwiczeniom. Przy zaawansowanym stopniu rozejścia mięśni pomóc może jedynie operacja.

Osoby cierpiące na diastasis recti muszą szczególnie uważać, by nie pogłębić rozstępu. Nie powinny dźwigać ciężkich rzeczy ani wykonywać tradycyjnych ćwiczeń jak np. brzuszki.

Przepuklina poporodowa.


Kolejnym problemem, który wiąże się z osłabieniem rozciągniętych mięśni brzucha, jest przepuklina poporodowa. Jest to patologiczne uwypuklenie, które powstaje, gdy narząd lub tkanka tłuszczowa wciska się w otwór lub słaby punkt w mięśniu. Przepuklina może być z początku zupełnie bezbolesna i można jej nie zauważyć, dopiero z czasem wypukłość się powiększa i może boleć. 

Nieleczona przepuklina może stanowić zagrożenie dla zdrowia i życia. Leczy się ją wyłącznie operacyjnie. Podobnie jak w przypadku rozejścia mięśni, należy unikać dźwigania ciężarów oraz forsownych ćwiczeń. Trzeba również dbać o układ trawienny, przede wszystkim starać się nie doprowadzać do wzdęć.

Duży brzuch po porodzie nie jest zatem wynikiem zaniedbania.


Wiem, że łatwo powiedzieć - ale nie powinnaś czuć się źle z jego powodu. Na pewno nie jest to powód do wstydu. Twoje ciało potrzebuje czasu i specjalnego traktowania, żeby zregenerować się po niezwykłym wysiłku, którego dokonało - po noszeniu w sobie Twojego dziecka.

Źródła

Pisząc tekst, starałam się korzystać głównie z własnej wiedzy oraz z relacji osób obeznanych z tematem. Ta wiedza okazała się jednak niewystarczająca, by napisać wartościowy informacyjny tekst. Wspierałam się zatem informacjami znalezionymi w Internecie, w szczególności tymi wymienionymi poniżej:


poniedziałek, 27 listopada 2017

Dzieci, których nie ma.


Obiecałam, że poruszę ten temat, a staram się zawsze dotrzymywać słowa. Temat jest dla mnie podwójnie trudny, a raczej trudny na dwa sposoby: po pierwsze dlatego, że nasuwa same smutne skojarzenia; po drugie dlatego, że dla mnie samej jest jednak obcy. Osobiście nigdy tego nie doświadczyłam.

Kiedy zastanawiałam się, jak zacząć ten wpis, spojrzałam przelotnie na kalendarz i zobaczyłam tam datę 27 listopada. Przypomniało mi się, że myślałam kiedyś, że to będzie data mojego porodu. A potem pomyślałam o prawdziwej dacie mojego porodu, czyli o 13 grudnia. Przypomniałam sobie, jak to wtedy było.

Byłam wykończona i prawie cały dzień przespałam, ale w którymś momencie zdecydowałam się jednak zalogować do Facebooka i napisać coś tym wszystkim osobom, które oczekiwały wieści ode mnie. Zanim zdążyłam odczytać powiadomienia, moją uwagę przykuło zdjęcie smutnej twarzy koleżanki, która - jak doczytałam - szykowała się do zabiegu. Poroniła i czekała na operacyjne usunięcie martwego płodu.

Jeden dzień, jedna data, dwie matki, dwie ciąże. Dwa porody, dwie operacje. Dwoje dzieci, jedno żywe, drugie nie.

To podobieństwo naszych sytuacji (choć z tak bardzo różnym finałem) sprawiło, że bardzo łatwo mogłam wyobrazić sobie, że jest na odwrót. Że to ja jestem na jej miejscu, a ona na moim. Że to ona po skończonej operacji dostaje pulchną, różową buźkę do pocałowania, a ja po skończonej operacji słyszę, że zabieg przebiegł prawidłowo i że jeszcze będę mogła mieć dzieci w przyszłości. Do dnia 13 grudnia byłyśmy identyczne; obie w ciąży, obie pełne planów, marzeń i pomysłów, jak będzie wyglądać nasza przyszłość z dzieckiem, które rośnie pod sercem.

Próbowałam dla potrzeb tego tekstu policzyć, ile znam kobiet, które poroniły. Przerwałam i stwierdziłam, że taka wyliczanka nie ma sensu. Dużo. Jest ich dużo. Na tyle dużo kobiet, na tyle bliskich mojemu sercu, żebym wiedziała, że to nie jest coś, co zdarza się sporadycznie, ale jest to częsta tragedia, z którą muszą się mierzyć kobiety na całym świecie. Ty je znasz, ja je znam, wszyscy je znamy. Prawdopodobnie znasz kobietę, która poroniła i nie wiesz o tym. One niechętnie o tym mówią. 

A jeśli wiesz, jeśli chcesz pomóc... Bolesna prawda jest taka, że niewiele możesz zrobić. Jest jednak kilka rzeczy, które warto mieć w pamięci. Myślę, że dobrze się stanie, jeśli napiszę o nich tutaj.

Nie wiesz, co powiedzieć.


To nie jest pytanie, to stwierdzenie faktu. Nie wiesz, jakie słowa mogą przynieść ukojenie, jeśli w ogóle takie słowa istnieją. Nie wiesz, co ona czuje. Nawet jeśli masz za sobą podobne doświadczenia. Ile jest kobiet, tyle jest podejść do ciąży i macierzyństwa, i poronienia też to dotyczy. Ona może przeżywać ten ból zupełnie inaczej niż Ty. Poza tym Ty już masz mimo wszystko pewien dystans do tego zdarzenia, bo jakiś czas już minął, dla niej to jest zupełnie świeża sytuacja.

Uszanuj jej żałobę.


Niedawno inna moja znajoma również straciła dziecko. To był 39 tydzień, czyli praktycznie donoszona ciąża. Jej sposobem na przeżycie tego bólu stało się częste i obfite pisanie o tym, jak cierpi i jak bardzo tęskni za swoim maluszkiem.

Jej znajomi nie bardzo potrafili poradzić sobie z tym pisaniem. Przeważnie próbowali mobilizować ją jakoś, żeby się pozbierała, żeby zobaczyła jasne strony życia i chciała żyć dalej.

Daj jej czas. Ona się pozbiera. Może za kilka miesięcy, może za kilka lat. Ona teraz, gdy o tym pisze, czuje się zdruzgotana i nieszczęśliwa. To jest jej żałoba tu i teraz. To nie jest jej normalny stan, to nie jest jej podejście do życia, to nie jest coś, co można oceniać, o czym można mieć opinię, to nie jest jej prawdziwe ja. Za rok o tej porze ona będzie już inna osobą. Teraz pozwól jej się wypłakać.

Uszanuj jej doświadczenie.


Czytałam kiedyś artykuł o tym, że mamy aniołków czują się osamotnione i wykluczone w swoim doświadczeniu. Jedna z takich mam wypowiadała się w nim, że boli ją, że gdy jej koleżanki rozmawiają o ciąży, nikt nie jest ciekaw jej doświadczenia, nikt nie pyta jej o zdanie. A przecież ona też była w ciąży. Pamięta, co pomagało jej na mdłości. Wie, gdzie kupić ładne sukienki ciążowe.

Często tak bardzo boimy się poruszania bolesnych tematów, tak bardzo nie chcemy kogoś urazić, że w efekcie zostawiamy tę osobę samą z jej cierpieniem. Porozmawiaj z nią. Pozwól sobie nawet na gafę. Twoje słowa nie zabolą jej bardziej niż to, co już przeżywa.

Pamiętaj, że "nowe" dziecko nie zastąpi tego utraconego.


O tym pisała już L. M. Montgomery w Wymarzonym domu Ani. Kiedy ktoś wygłosił śmiało, że nowo narodzony synek Ani zapełni miejsce po zmarłej małej Joy, bohaterka sprostowała, że każde z jej dzieci ma swoje własne miejsce.

Każde dziecko jest jedyne i niepowtarzalne - również to utracone. Choć na pewno łatwiej poradzić sobie z utratą dziecka, gdy pojawi się następne. Ale pamiętaj, że "spróbujcie jeszcze raz" to niekoniecznie najlepsza rada dla pary, która niedawno straciła dziecko.

Ojciec też cierpi.


O tym rzadko się mówi, a przecież ojciec utraconego dziecka również odczuwa stratę. Na pewno przeżywa to w nieco inny sposób niż matka. Myślę, że ból mężczyzny połączony jest też z troską o jego partnerkę oraz z poczuciem presji, że musi być dla niej silny. Mężczyzna może starać się nie okazywać, jak bardzo cierpi, żeby dodatkowo nie obciążać kobiety, która przeżyła tak wielką stratę. Tymczasem on też potrzebuje żałoby i ukojenia.

Możliwe, że najlepsze, co możesz zrobić zarówno dla matki, jak i dla ojca utraconego dziecka, to być jak najlepszym wsparciem dla ojca. Wtedy on będzie miał wystarczająco siły, by zaopiekować się swoją partnerką. Wysłuchaj go. Pozwól mu się wypłakać.



Jak o tym mówić? A może lepiej milczeć?


Wspomniałam na początku tego tekstu, że dowiedziałam się o poronieniu mojej koleżanki, przeglądając facebookową tablicę. Widziałam tam również komentarze. Jeden z nich brzmiał mniej więcej tak: "Dziękuję Ci, że się tym dzielisz. Wiele kobiet milczy na ten temat, właściwie nie wiem, dlaczego".

Cóż - ja chyba wiem. Wiele kobiet nie chce opowiadać publicznie o tak intymnej i delikatnej sprawie. I to również należy uszanować. Trzeba też niestety pamiętać o tym, że ile osób wiedziało o ciąży, tyle - prędzej czy później - dowie się o poronieniu. Niektóre osoby wolą poinformować wszystkich jednorazowo, jednym bolesnym, publicznym wyznaniem. I to wcale nie jest epatowanie prywatnością, szukanie uwagi czy publiczne pranie brudów, jak niektórzy zdają się to widzieć, to nie jest niestosowne, to nie jest przesada. To jest nic innego, jak tylko praktyczne wykorzystanie mediów społecznościowych w celu przekazania informacji.

Tematy, o których większość osób woli nie mówić, kojarzą się często z czymś, czego należy się wstydzić. Chciałabym, żeby żadna ze znajomych mi kobiet, które doświadczyły poronienia, żeby w ogóle żadna kobieta nigdy nie czuła, że powinna się tego wstydzić. To nie jest wstydliwa sprawa. To nie jest Twoja wina. Nie zrobiłaś nic złego. Nie jesteś gorsza. Jeśli nie chcesz o tym mówić, nie musisz. Ale wiedz, że możesz.

Jak pomóc?


Napisałam sporo na temat tego, czego nie należy robić, nie należy mówić. A co w takim razie zrobić, co powiedzieć?

Myślę, że to sprawdza się zawsze: po prostu bądź blisko. Dotrzymaj towarzystwa. Nie mów za wiele, raczej pozwól się wygadać. Ale też nie ciągnij za język, jeśli nie chce o tym mówić. Zajmij czas, zajmij myśli. Jeśli zdołasz, to spróbuj rozbawić. Nie próbuj rozbawiać na siłę. Może po prostu pogapicie się razem w ścianę i to będzie w tym momencie najlepsze wsparcie.