piątek, 31 grudnia 2021

Rok 2021 i rewolucje

Oj. Oj. Ojej.

Już koniec roku? Przecież dopiero się zaczął...

Kiedy wróciłam dziś pamięcią do początku roku 2021, dotarło do mnie, że jednak wydarzyło się w nim bardzo dużo. Przeżyliśmy rewolucję, i to niejedną. Nie o każdej Wam napiszę, ale o większości z nich - z przyjemnością :)

Rok na etacie


Na trzy czwarte etatu, jeśli chodzi o ścisłość. Koniec roku 2020 przyniósł mi pozytywne zakończenie procesu rekrutacji, natomiast styczeń 2021 rzucił mnie na głęboką wodę, każąc szybko przyzwyczaić się do zupełnie nowego trybu życia. Trudny był zwłaszcza początek, gdy codziennie jeździłam do Krakowa na szkolenie stacjonarne. Opisałam perypetie z tym związane w tekście zatytułowanym Czas dorosnąć? Mama idzie do pracy!

Łączenie pracy z życiem rodzinnym wielokrotnie okazywało się wyzwaniem. Gdy pod koniec marca pojawił się kolejny lockdown, przymusowa przerwa w pracy znacząco wybiła mnie z rytmu. Podobnie było miesiąc później, gdy wskutek chorób i zdarzeń losowych pewną część maja i większość czerwca spędziłam na L4 (sama albo z którymś z dzieci). To sprawiło, że bardzo długo czułam się w mojej pracy początkująca. W międzyczasie pojawiały się w firmie kolejne osoby i mimo krótszego stażu zdawały się wdrażać o wiele szybciej niż ja. Bywało ciężko, intensywnie, nieraz zastanawiałam się, czy na pewno wybrałam właściwą ścieżkę zawodową. Ale koniec roku znów przyniósł pozytywne zmiany - od stycznia przechodzę do innego działu, bardziej zaawansowanego pod względem wiedzy i kompetencji, pozwalającego też na większą różnorodność zadań i pracę bardziej dostosowaną do moich predyspozycji. Czeka mnie szkolenie i ogrom nowych informacji do przyswojenia w raczej krótkim czasie, ale wierzę, że warto :)

Rok pisarski


Od lewej: ja, Patrycja Żurek, Angela Węcka, Aleksandra Rak


To była długa i niesamowita podróż, zakończona pozytywnym finałem: podpisałam umowę wydawniczą na pięć tomów mojej serii o licealistach. Oprócz tego, moje opowiadania dostały się do dwóch antologii, które mają się ukazać w przyszłym roku. W 2022 czeka mnie mocne wyjście z szuflady, premiery, spotkania autorskie, zderzenie mojej twórczości dotychczas przeznaczonej dla garstki osób - z szeroką publicznością.

Nie wszyscy będą zachwyceni. Nie wszystkie recenzje będą pozytywne. Moje inspiracje, fascynacje, zakochania... będą w rękach osób, których nie znam nawet z widzenia. Niektórzy odłożą książkę po kilku stronach i stwierdzą, że nie uznają takiej literatury. Niektórzy powiedzą, że nie znam się na tym, o czym piszę, że sięgam za wysoko, zbyt ambitnie.

Ale jestem przekonana, że wielu ludzi pokocha moich bohaterów. Mają dar zdobywania serc, ich losy angażują, wzbudzają emocje, sprawiają, że czytelnik czeka na więcej. Nie są idealni, nie są papierowi, przypominają żywych ludzi - i tacy właśnie są dla mnie, żywi, prawdziwi jak przyjaciele, z którymi jestem zżyta od dawna. Jak bardzo liczna i nietypowa rodzina :) Nie mogę się doczekać, kiedy będziecie mogli poznać ich bliżej :)

Rok pisarski wiązał się także z prowadzeniem grup dla pisarzy: Piszemy codziennie - grupa wsparcia oraz Od czeladnika do rzemieślnika. A także z niespodziewanym zamknięciem innej grupy, która kiedyś była dla mnie bardzo ważna. Nie sposób pominąć tego zdarzenia w podsumowaniu rocznym, bo jednak położyło się cieniem na całym maju, a jeśli mam być szczera, to i na następnych miesiącach. Po prostu to nie jest sprawa, o której się łatwo zapomina. To jest coś, co zostaje i wraca w nieprzewidzianych momentach. Zauważyliście może kiedyś, że niesprawiedliwe zakończenia (w książkach, w filmach) najbardziej zapadają w pamięć? W życiu jest tak samo. To niesprawiedliwe zakończenie zostanie ze mną prawdopodobnie na wiele lat, a może i na zawsze.

Więcej na ten temat napisałam w tym tekście: Mali ludzie, małe zdrady. Więksi ludzie, większe zdrady, zresztą najczęściej czytanym przez Was w tym roku. Choć mam poczucie, że napisałam go dosyć enigmatycznie i chyba trochę niesprawiedliwie... dla samej siebie. Mam skłonność do brania winy na siebie, ale nie, nie jestem czarnym charakterem tej historii.

Rok pisarski to również liczne spotkania z kochanymi przyjaciółmi po piórze :) A także radość z ich sukcesów. Gdy spotkamy się w tym gronie w 2022 roku, może będę mogła się im odwdzięczyć za te wszystkie cudowne autografy i dedykacje!

Ja i mój mąż z Kasią Wierzbicką

Joanna Wtulich i ja

Macierzyństwo i zmiany


W życiu matki, zwłaszcza matki małych dzieci, każdy dzień obfituje w zmiany i rewolucje. Ta najważniejsza w tym roku to definitywne zakończenie drogi mlecznej. Stało się to dość niedawno, krótko przed trzecimi urodzinami Michasia - jeśli chodzi o karmienie, zdecydowanie byliśmy długodystansowcami! :) Skończyło się trochę inaczej niż w przypadku Roberta, bo praktycznie z dnia na dzień. Którejś nocy poczułam, że karmienie nie zdaje egzaminu, że oboje, ja i Michaś, jesteśmy przy nim coraz bardziej sfrustrowani. Powiedziałam: już koniec, starczy, a on, ku mojemu zaskoczeniu... obrócił się na drugi bok i zasnął. Tak po prostu. Następnej nocy przez jakąś minutę domagał się piersi, ale gdy odmówiłam, ponownie zasnął bez większego protestu. I to było na tyle. Szybko odkryłam, że od tego czasu sypiamy lepiej, bez przerw, i jesteśmy znacznie spokojniejsi.

Zakończenie karmienia nie wiązało się w moim przypadku z żadnymi dolegliwościami, nie odczuwałam bólu piersi, nie musiałam odciągać mleka, może raz czy dwa razy zdarzyło mi się niewielkie "przeciekanie" ;) Michał czasem przypomina sobie o cycu, najczęściej w stresowych sytuacjach, ale łatwo daje się przekonać, że to już nie dla niego.

Kolejną rewolucją był nocnik :) Tu nie poszło łatwo, przyznaję, głównie dlatego, że po drodze przyplątały się do Michasia różne dolegliwości trawienne i toaleta zaczęła mu się po prostu źle kojarzyć. Cały czas nad tym pracujemy, ale odnotowaliśmy już pewne sukcesy w tej dziedzinie :) Najważniejsze, że Misio już tak się nie boi.

Robert świetnie sobie radzi w przedszkolu, bryluje na angielskim (chodzi na zajęcia ze starszą grupą!), pięknie pisze i koloruje, ma wspaniałych kolegów i koleżanki. Michaś nadal jest naszą kochaną artystyczną duszą, mówi coraz więcej, rozbraja nas swoim urokiem. Obaj są cudowni, pełni radości i mają dobre serduszka :) A jak pięknie okazują sobie miłość!



Rok na blogu


Dobra... Wiem, że nie było najlepiej. Tłumaczę sobie to tak, że czas nie jest z gumy. Skoro pisałam książkę i działałam w środowisku pisarskim, pracowałam, śpiewałam, ćwiczyłam, sporadycznie pozowałam do zdjęć, czytałam, recenzowałam, i w tym wszystkim miałam też czas dla moich ukochanych chłopaków, to któraś z aktywności musiała trochę ucierpieć. Padło na blog, przepraszam.

Jest też tak, że im starsi są chłopcy, tym mniej kompetentna się czuję w niektórych tematach. Nie spędzamy razem całego czasu, przez większość dnia Robert i Michaś są w przedszkolu. Więcej jest rzeczy, które dzieją się w ich życiu bez mojego wpływu i udziału. Często łapię się na tym, że czegoś nie wiem, nie jestem pewna, z całą pewnością daleko mi do wiedzy eksperckiej. Wiadomo, nigdy jej nie obiecywałam, ale są takie chwile, w których nie czuję się nawet średnio zaawansowana ;)

W roku 2021 ukazało się 25 artykułów na blogu. Najmniej jak do tej pory, o połowę mniej niż w 2019. O tym najczęściej czytanym już Wam wspomniałam, najczęściej komentowanym natomiast było podsumowanie roku 2020 - Co dobrego w 2020 roku. Proszę, możecie porównać, jak różnił się mój 2020 od 2021 :)

Najrzadziej czytaliście ten o urodzinach Michała, może dlatego, że jest względnie nowy i jeszcze na niego nie trafiliście: Trzylatek i jego garaż, czyli: trochę o prezentach i dużo o miłości.

Na fanpage'u największą popularnością cieszył się post o cudownej książce "Jednym tchem" mojej kochanej Joanny Krystyny Radosz. Trochę mu w tym pomogłam, bo jestem zdania, że dobrą literaturę promować warto! A najczęściej komentowaliście moją dumną i dość zagadkową jeszcze wtedy wzmiankę o tym, że będę debiutować :) Miło z Waszej strony!

W podsumowaniach lubię umieszczać też teksty z różnych względów ważne dla mnie, dlatego trafia tu także ten: Kolorowe rozmowy w trawie. Podoba mi się, jak go napisałam :)

Co jeszcze?




Śpiewałam. Dwa koncerty, oba bardzo satysfakcjonujące. Miały się odbyć jeszcze dwa inne, ale z przyczyn epidemiologicznych... sami rozumiecie.  Coś się jednak dzieje w tym moim muzycznym życiu, powoli, nieśmiało i z przeszkodami, ale jednak do przodu.

Pozowałam do zdjęć - mało, co było do przewidzenia, ale z bardzo spektakularnym finałem w postaci sesji w Termach Chochołowskich. Wiecie, to było spełnienie marzeń. Samo przebywanie w tak pięknym i przyjemnym miejscu, a już fakt, że przyjechałam tam jako modelka... O takie życie walczyłam :D



Robiłam zdjęcia. Totalnie amatorsko, nawet nie zamierzam twierdzić, że jest inaczej - ale dało mi to tyle radości, że postanowiłam o tym wspomnieć. Uwielbiam zachowywać piękne chwile na dłużej!






Roku 2021 - no, niech Ci będzie... Kopałeś poniżej pasa, ale ostatecznie byłeś niezły ;) 

poniedziałek, 20 grudnia 2021

Najlepsze urodziny w pięcioletnim życiu

Wszystkie zdjęcia umieszczone w tym wpisie zostały zrobione na Sali zabaw DODO w Niepołomicach i umieszczone za zgodą pracowników sali.

Zastanowiłam się dzisiaj, które urodziny - moje własne - mogłabym nazwać najlepszymi w życiu. Zdaje się, że dwudzieste siódme, czyli nie tak znowu odległe ;) Spędzone w knajpce z karaoke, z imprezą zorganizowaną specjalnie dla mnie, z tłumem znajomych i wcale nie mniejszym tłumem nieznajomych, którzy bawili się razem z nami. Albo osiemnaste, bardziej kameralne, z imprezą niespodzianką, którą przygotowały dla mnie przyjaciółki (i którą prawie sabotowałam, bo dziewczyny trochę zbyt wiarygodnie udawały, że niczego nie planują) :D

Robert miał znacznie mniej imprez urodzinowych niż ja, a tych pierwszych na pewno już nie pamięta. Ma dopiero pięć lat. Gdy jednak powtarzał z przekonaniem, że to najlepsze urodziny w jego życiu, jego radość z pewnością była szczera. Widziałam to w jego oczach, w zarumienionych policzkach, w cudownym uśmiechu, w serdeczności, z jaką witał kolegów.

Sala zabaw


Sala zabaw DODO - Niepołomice, zdjęcie zaczerpnięte z fanpage'a

O tym, że warto organizować dziecięce urodziny w tego typu miejscach, przekonałam się już dawno temu, zanim jeszcze zostałam mamą. Miałam okazję uczestniczyć w jednej imprezie urodzinowej jako opiekunka dwóch uroczych dziewczynek. Zapamiętałam ogromną dziecięcą radość, dobrze zorganizowaną zabawę i bezcenne poczucie, że po wszystkim nie trzeba sprzątać domu :D

Mówiąc nieco poważniej - sala zabaw zapewnia swego rodzaju wyrównanie szans. Mieszkamy w małym domu, pięcioro dzieci wraz z rodzicami to byłby w takich warunkach już spory tłum. Na sali zabaw każdy miał mnóstwo miejsca dla siebie, a nasi goście nawet nie byli jedynymi którzy się tam bawili tego dnia :) Każdy może być na moich urodzinach, powtarzał rozradowany Robert, a my bez wahania częstowaliśmy wszystkie dzieci przekąskami z naszego stolika, i tak mieliśmy ich naprawdę dużo.

Tego typu sale mają również dość uniwersalny wystrój. Obawa, że goście będą z niego niezadowoleni, albo że zabawki będą mało atrakcyjne, raczej w ogóle nie ma racji bytu. Jeśli organizowaliście kiedyś jakiekolwiek przyjęcie w domu, musieliście zadbać o wystrój i o umilacze czasu, to pewnie wiecie, o czym myślę. Cały ten dylemat, czy to im się spodoba, w przypadku sali zabaw po prostu nie istnieje. Wiesz, że się spodoba.

Wydaje mi się, że kiedyś, dawno, dawno temu wyobrażałam sobie siebie jako super oryginalną mamusię, która wszystko robi sama, zapewnia dzieciom nietypowe atrakcje, tematyczne przyjęcia i własnoręcznie wykonane dekoracje. Jasne, to jest fantastyczne, ogromnie podziwiam osoby, które robią takie rzeczy. Tak czy inaczej, najważniejsza jest radość na buzi dziecka, a jestem przekonana, że impreza urodzinowa zorganizowana w miejscu do tego przeznaczonym z pewnością tę radość wywoła.

Nasz pierwszy raz


To były pierwsze urodziny Roberta zorganizowane w taki sposób. Wcześniej robiliśmy po prostu przyjęcia domowe dla rodziny i najbliższych znajomych. Ale teraz Robert ma już pięć lat i dużą potrzebę wspólnej zabawy z kolegami. Już od dawna czekał na te urodziny i wyliczał, kogo chciałby zaprosić.


Z tym zapraszaniem był chyba największy kłopot. Przede wszystkim, listę gości trzeba ustalić z pewnym wyprzedzeniem, a wizja Roberta zmieniała się kilkakrotnie - bo, dajmy na to, pokłócił się z kolegą i już nie chciał go zaprosić ;) Poza tym ja nawet nie znam osobiście większości rodziców jego kolegów, mamy ze sobą kontakt jedynie poprzez grupę na Facebooku. Z jedną z mam nawet nie udało mi się nawiązać kontaktu na czas! Na szczęście uznałyśmy wspólnie, że nic straconego, nadrobimy to niedopatrzenie w najszybszym możliwym terminie.

Sporym dylematem było też: ilu gości zaprosić? Mam wrażenie, że cztery-pięć osób to optymalna ilość. Szczęśliwym trafem wszyscy koledzy (poza tym jednym, z którym nadrobimy) mogli się pojawić na miejscu o określonej porze. A przecież z dziećmi to jest taka loteria! - jednego dnia zdrowe, następnego dnia choruje, innego dnia po prostu coś mu się odwidzi, albo rodzicom coś wypadnie... Najbardziej obawiałam się tego, że z dnia na dzień wszyscy goście odwołają przyjście, i tak po prostu posiedzimy sobie w tej sali sami... Jednak poszczęściło się nam :)

Mieliśmy też dużo szczęścia, jeśli chodzi o lokalizację sali i dostępny termin - a rezerwowałam go dosłownie kilka dni wcześniej! Od jednej z mam dowiedziałam się, że niedawno otworzono salę zabaw w Niepołomicach, bardzo blisko Rynku. To rozwiązało nasz dylemat, jak znaleźć miejsce, do którego wszyscy dojadą bez większych problemów.

Urodziny w DODO

Miejsce zrobiło na nas rewelacyjne wrażenie. To nie jest tylko zwykłe kulkowo, DODO oferuje również mnóstwo innych atrakcji, zabawek, klocków, nawet spory wybór książeczek do poczytania. Każde dziecko znajdzie coś dla siebie - a zapewniam, że o ile Roberta łatwo zabawić, to już trzyletni Michał potrafi być bardziej wybrednym odbiorcą. Po dwóch małych kryzysach, kiedy próbował się dostać do zjeżdżalni ewidentnie dla niego za dużej, znalazł sobie spokojniejszą rozrywkę i bawił się tak wybornie, że przy wychodzeniu trzeba go było odkopać z kulek niczym jeża schowanego w stercie liści :D 


W nieznacznie oddzielonej od reszty sali części, przypominającej mały pokoik, stał przystrojony balonami stolik z przekąskami. Niektóre z nich były wliczone w cenę, inne dokupiliśmy za niewielką opłatą. Większość została do spakowania :D Ale i tak cieszę się, że było ich tak dużo, dzięki nim stół prezentował się wspaniale. Nie zdecydowaliśmy się na tort, trochę chcieliśmy sprawdzić, jak w ogóle sprawdzi się taka formuła urodzin w miejscu, w którym dzieci są przede wszystkim nastawione na skakanie i szaleństwa, niekoniecznie na jedzenie. Po fakcie myślę, że rezygnacja z niektórych przekąsek na rzecz tortu mogłaby być niezłym pomysłem, wartym wypróbowania w przyszłości.

Sala posiada też część kawiarnianą dla rodziców, ale przyznam, że praktycznie w ogóle z niej nie skorzystaliśmy. Nie było kiedy, bo ciągle byliśmy w ruchu i przyglądaliśmy się, jak bawią się nasi mali podopieczni. Przyznam, że nawet weszłam dwukrotnie na konstrukcję przeznaczoną do zabaw, bo musiałam pomóc Michałowi, który jeszcze nie do końca odnajdywał się w tym labiryncie :) I dwa razy zjechałam w kulki! Ale zasadniczo, nie zachęcam do podążania w moje ślady, ta konstrukcja naprawdę jest dla dzieci, nie dla rodziców :)


Starsi chłopcy radzili sobie bez trudu, czasem tylko trzeba było ich pilnować, gdy chcieli wspinać się po siatce jak Spiderman! albo gdy przegrzewali się w bluzach, bo w ferworze zabawy nie pomyśleli, że przydałoby się je zdjąć :) Przyznam, że gdy na samym początku imprezy okazało się, że rodzice naszych gości nie będą siedzieć z nami przy stoliku, po prostu przyjdą po dwóch godzinach odebrać dzieci, ogarnęła mnie obawa, czy sobie poradzimy z taką gromadką. Szybko przekonałam się, że nie będzie to trudne, tym bardziej, że do pomocy mieliśmy czujną i nieustraszoną panią z obsługi :)

Przyznam, że nawet nie wiem, kiedy minęły te dwie godziny. Czas upłynął błyskawicznie, aż trochę żal było wychodzić! Na pewno trafiliśmy na miejsce, do którego będziemy wracać, tym bardziej, że to podobno najlepsze kulkowo na świecie - pewien pięcioletni promyk słońca tak mi mówił :)

czwartek, 2 grudnia 2021

Trzylatek i jego garaż, czyli: trochę o prezentach i dużo o miłości


Budzę się rano z przerażeniem, z poczuciem, że czegoś ważnego nie zrobiłam i nie dopilnowałam i ogólnie, zawaliłam jako matka. Gdy zaczyna się dzień i jesteśmy po śniadaniu, to uczucie jeszcze się wzmaga. Wiem, że moje oczy są ogromne i widać w nich popłoch, gdy przyglądam się zabawie chłopaków. Czuję, że spokój i harmonia nie potrwają długo, że za chwilę rozpęta się tutaj małe piekiełko, a pamięć o nim przetrwa lata i wypłynie kiedyś na jakiejś kozetce u jakiegoś psychologa, który pomoże mojemu synkowi uporać się z traumami z dzieciństwa.

Mina i gesty Michałka, jego niecierpliwie wyciągnięte rączki już zdradzają, co za chwilę się wydarzy. Robert składa z tatą swój nowy, wspaniały zestaw Lego City, a Michał przez dłuższy czas ogląda ich poczynania jak interesujący spektakl, widać jednak, że tę milczącą fascynację powoli zastępuje chęć, by włączyć się do zabawy. A na to Robert nie pozwoli. Choć jest troskliwym starszym bratem i chętnie się dzieli, to jednak nowe Lego City to nowe Lego City. Nie jest do podziału.

Mój mózg aż huczy, gdy obmyślam strategię: czym by tu zająć Michałka? Jednocześnie mam świadomość, że to prawdopodobnie nie zadziała. Michał jest dzieckiem, którego uwagę ciężko odwrócić, gdy skupi się na określonej zabawie czy czynności. Sztuczki, które sprawdzały się w przypadku Roberta, nie działają na niego. Jeśli się uprze, by bawić się zestawem, prawdopodobieństwo, że za chwilę zobaczymy zapłakaną buźkę (a nawet dwie, bo dla Roberta też będzie to trudna sytuacja) jest niemal stuprocentowe.

Nie za dobrze to wyszło, prawda? A nie wiecie jeszcze wszystkiego...

Ta sytuacja miała miejsce w dniu urodzin Michałka. Tak, dobrze czytacie, Michałka.

Rzecz jasna, nikt nie zrobił tego celowo. Po pierwsze, przyjęcie urodzinowe chłopaków - wspólne, bo w końcu obchodzą urodziny w odstępie dwóch tygodni - jest zaplanowane na inny dzień. To nie znaczy, że zamierzaliśmy całkowicie zignorować fakt, że mamy 28 listopada i trzy lata wcześniej wydarzyło się coś bardzo wyjątkowego... Niemniej, huczna impreza z mnóstwem prezentów nie była na ten dzień przewidziana.

Zestaw Lego pojawił się w naszym domu dzień wcześniej, wypatrzył go Robert podczas wspólnych zakupów, kiedy szukaliśmy czegoś zupełnie innego. Z ręką na sercu, rozejrzałam się wówczas za prezentem także dla Michałka, jednak nie znalazłam niczego równie atrakcyjnego, dostosowanego do jego wieku i etapu rozwoju. Wszystko wydawało się albo za proste, albo zbytnio zaawansowane i łatwe do pogubienia. Później, w innym sklepie, byliśmy już wszyscy zbyt zmęczeni, żeby rozglądać się za prezentami, pojechaliśmy prosto do domu.

Nikt nie zrobił tego specjalnie, ale faktem jest, że w dniu własnych trzecich urodzin Michał przyglądał się, jak jego starszy brat bawi się swoim pięknym, nowym prezentem.

Kiedy już przestałam wyzywać się w myślach od wyrodnych matek i zaczęłam szukać rozwiązania, w mojej głowie zapaliła się lampka. Mamy jeszcze książki! Z październikowych Targów przywiozłam sporo pięknych zdobyczy, niektóre z nich nadal czekały na swoją porę, by pokazać je dzieciom, i ta pora właśnie nadeszła. Czmychnęłam do pokoju na piętrze, korzystając z okazji, że obaj chłopcy nadal zachowywali się spokojnie. Duża, ilustrowana, ładnie wydana książka idealnie nadawała się na prezent. Do paczki dorzuciłam jeszcze autko, które kupiłam kiedyś "na wszelki wypadek", i voila - prezent gotowy! Pobiegłam z ozdobną torebeczką na dół.

Gdy już prawie ruszałam z interwencją, gotowa odwracać jego uwagę za pomocą książki i autka, okazało się, że Michał z najszczerszą radością i skupieniem bawi się... pudełkiem po prezencie Roberta. Zrobił sobie z niego garaż dla autek, pozwalał im jechać w górę i w dół. Chyba z godzinę nie zainteresował się niczym innym. Dopiero później odśpiewaliśmy mu "Sto lat" i wręczyliśmy właściwy prezent.

Nie pierwszy raz jeden z moich synków pokazał mi, jaką radość może przynieść najprostsza rzecz - rok temu to Robert szalał z radości, że dostał pod choinkę autka i garaż. Oni dwaj są pod wieloma względami tak bardzo podobni do siebie, obaj równie pogodni, optymistyczni, kochający i dobrzy. Jednocześnie każdy z nich jest wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju, a Michaś to już w ogóle chodzi własnymi drogami jak kot :)

W ostatnim czasie kilkakrotnie miałam okazję przekonać się, że te najprostsze, na pierwszy rzut oka niepozorne prezenty potrafią dać najwięcej radości. Na widok bogato zastawionych półek sklepowych przez chwilę dałam się zachłysnąć, szukałam tego, co najlepsze, najokazalsze, najbardziej nietypowe. Tymczasem mój młodszy synek ucieszył się z pudełka, starszy synek wolał prosty zestaw klocków od większego i bardziej skomplikowanego, mąż też bardzo docenił swój prezent imieninowy, choć zjeździłam pół Krakowa, by znaleźć dla niego coś większego i lepszego. To był chyba idealny moment dla mnie, teraz, na początku grudnia, by zauważyć, że czasami wcale nie chodzi o to, by było więcej, lepiej, na bogato. Cieszę się, że moi chłopcy o tym wiedzą. Oby pamiętali o tym jak najdłużej.

środa, 6 października 2021

"Educzytajki" - mądre bajki do czytania przed snem!

Książeczki z serii "Educzytajki" trafiły w moje ręce dzięki uprzejmości Wydawnictwa Skrzat. Myślę, ze pojawiły się w naszym domu w idealnym momencie, na początku jesieni, kiedy wieczór zapada już dość wcześnie. Wspólne czytanie to świetny sposób na spędzanie razem czasu przed snem.

- Mamo, poczytasz mi książkę przed spaniem, a ja będę podnosić rączkę do góry i zadawać pytania? - słyszę ostatnio niemal co wieczór.

 - Którą bajeczkę chcesz poczytać?

- O zajączku, co bał się ciemności. 

Ta bajeczka ze zbioru "Duże troski małych zwierzątek" Katarzyny Wierzbickiej chyba najbardziej przemówiła do Roberta. Może dlatego, że mały zajączek ma z nim sporo wspólnego: tak jak on lubi marchewki, za to nie lubi, gdy gaśnie światło w pokoju.

Często na moje pytanie o wybór bajeczki pada też odpowiedź: o Olmisiu! - Robert zapomina czasami, że bohaterka "Niedźwiedziego świata Olmisi" Bożeny Bobrzyk-Stokłosy jest małą i pogodną miśką, a nie misiem-chłopcem. Pewnie dlatego, że w jakimś stopniu się z nią identyfikuje. Tak jak ona jest nieduży i bardzo chciałby urosnąć, ma swoich kolegów i małego braciszka, lubi się bawić na placu zabaw i chętnie zajada się smakołykami.

Na tym polega właśnie urok "Educzytajek". Choć opowiadają o zwierzątkach leśnych, zresztą przepięknie narysowanych - autorką ilustracji do obu książeczek jest Magdalena Babińska - dzieci czytają w nich o bohaterach podobnych do nich, mierzących się z podobnymi troskami, marzeniami i potrzebami. W czułych słowach pani Zajączkowej, mamy małego zajączka, czy w mądrości mamy niedźwiedzicy mogą znaleźć odpowiedzi na nurtujące je pytania. Może też znajdą pocieszenie, gdy będą go potrzebować?

"Duże troski małych zwierzątek"



Zajączek bał się, gdy zaczynało robić się ciemno, bo wszystko wokół niego wyglądało nagle tak bardzo inaczej, tak groźnie. Wiewiórce zrobiło się przykro, gdy naśmiewały się z niej sójki - uważały się za lepsze od niej, bo potrafią latać, a ona tylko skacze i wspina się po drzewach. Niedźwiadek martwił się, że jego najlepszy przyjaciel warchlak przestał się z nim bawić, odkąd w leśnym przedszkolu pojawił się nowy kolega, wilczek. Mały bóbr przestraszył się, gdy jego rodzice posprzeczali się nie na żarty. Pajączek niecierpliwił się, bo chciał się pobawić z mamą, a ona ciągle pracowała. 


Czy te duże troski brzmią znajomo? Dla mnie tak, i z pewnością brzmią znajomo dla moich dzieci. Widziałam nieraz ich niepokój, gdy robiło się ciemno, niecierpliwość, gdy nie mogłam się nimi bawić, bo musiałam zająć się czymś innym. Pamiętam też niejedną zabawną, ale i wzruszającą sytuację, gdy starali się pogodzić mnie i męża - najczęściej nawet się wtedy nie kłóciliśmy, po prostu przekomarzaliśmy się lub mówiliśmy głośno. Przyznam, że bajeczka o bobrze i jego rodzicach poruszyła mnie najmocniej. Pokazuje, jak stresujące mogą być dla dziecka kłótnie rodziców, jak bardzo potrafią one zaburzyć jego poczucie bezpieczeństwa. Podoba mi się, że choć spór pomiędzy mamą i tatą małego bobra udaje się rozwiązać bardzo szybko, a rodzina pozostaje pełna i kochająca - autorka przesyła też subtelne słowa wsparcia dla dzieci, których rodzice się rozstają.


Każda z sześciu bajeczek Katarzyny Wierzbickiej zbudowana jest w podobny sposób - zaczyna się od krótkiego, opisowego wprowadzenia, dzięki któremu dziecko może dowiedzieć się co nieco o warunkach, w jakich żyje dane zwierzątko. Potem poznajemy zwierzątko i jego troskę, a na koniec, gdy zwierzątko kładzie się spać, jego mama rozmawia z nim o jego zmartwieniach. Uspokaja, pociesza, wyjaśnia. Mądre słowa poszczególnych mam są dodatkowo wyróżnione graficznie - zapisano je ładną czcionką na ilustracjach. Dzięki temu łatwiej zapadają w pamięć czytelnikowi.

"Niedźwiedzi świat Olmisi"



O ile w książce Katarzyny Wierzbickiej mieliśmy sześcioro małych leśnych bohaterów, Bożena Bobrzyk-Stokłosa wprowadza nas w świat jednej bohaterki - Olmisi, a także jej mamy niedźwiedzicy, taty niedźwiedzia i małego braciszka Domisia. Jej przyjaciele z przedszkola także są misiami. Perypetie Olmisi, jej dom, miejsca, w których bywa, a także sposoby spędzania wolnego czasu - wszystko to przypomina naszą ludzką rzeczywistość, a mała miśka Olmisia równie dobrze mogłaby być po prostu małą dziewczynką, Olą. Zauważyłam, że mój starszy synek bardzo chętnie słucha opowieści z życia niedźwiedziej dziewczynki i z łatwością potrafi je odnieść do własnych doświadczeń z przedszkola czy z placu zabaw. 


Olmisia poprzez swoje przygody i dzięki mądrości rodziców uczy się, że każdy miś jest inny, każdy uczy się i rozwija w swoim tempie, a to, co jest łatwe dla jednego misia, może okazać się trudne dla innego - i na odwrót. Uczy się akceptować swoje cechy, które czynią ją wyjątkową, jak czerwona plamka na pyszczku, brokatowe okulary, a także niewielki wzrost - w odróżnieniu od jej przyjaciela, Wielgusia, który jest najwyższym misiem na placu zabaw. Nawiązuje wiele serdecznych przyjaźni i znajomości i dzięki nim odkrywa, że nieładnie jest śmiać się z kogoś i robić mu przykrość, za to zawsze warto wspierać się nawzajem i uczyć się od siebie tego, co najlepsze.

Jakie to piękne przesłanie dla naszych przedszkolaków! Cieszę się, ze moi chłopcy mogli poznać Olmisię i innych leśnych bohaterów. Wiem, że bajki przeczytane w dzieciństwie mają magiczną moc, potrafią zapisać się mocno w pamięci młodego czytelnika i wpływać na ich sposób postrzegania rzeczywistości. Szczególnie, gdy są to bajki tak piękne w swojej prostocie.


Szczerze polecam te książeczki. Są idealne do czytania przed snem - tu zwłaszcza polecam "Duże troski małych zwierzątek", z których każda kończy się słowem Dobranoc! :) Obie są wartościowe, mądre i krzepiące, a także naprawdę ślicznie wydane.

czwartek, 30 września 2021

Weronika Szelęgiewicz "Koniberki. Powrót na łąkę" - magiczne opowieści ze świata wyobraźni

Książkę Weroniki Szelęgiewicz "Koniberki. Powrót na łąkę" przeczytałam dzięki uprzejmości Kasi Wierzbickiej - Madki Roku, organizatorki Book Tour :) 

Tak wyszło, że poznałam koniberki jesienią, czyli w czasie, gdy opuszczają one łąkę i wyruszają w podróż do zimowego pałacu. Dzięki nim moje lato trwało o kilka dni dłużej, bo mogłam przenieść się w świat ich przygód :) 

Dziecięca wyobraźnia


Jako dziecko wymyśliłam półmotyle. Były to małe magiczne istotki o ludzkiej postaci i skrzydłach motyla, zamieszkiwały wielkie drzewo i żywiły się liśćmi. Nie zaprzątałam sobie wówczas głowy ich ewentualnym podobieństwem do elfów, wróżek czy innych baśniowych postaci istniejących już w kulturze, w ogóle nie myślałam tymi kategoriami. Dla mnie były jedyne i niepowtarzalne.

Przypomniałam sobie o nich, gdy czytałam "Koniberki. Powrót na łąkę" Weroniki Szelęgiewicz. Mam wrażenie, że koniberki - maleńkie latające koniki - wywodzą się mniej więcej z podobnej krainy dziecięcej wyobraźni, niczym nieograniczonej, spójnej i dziecięco szczerej. 

Nowy i nieznany, ale bliski świat


Świat koniberków jest przy tym bardzo podobny do naszego. Latające koniki żyją na łące, w kwiatach zwanych wingawiami, w czasie swoich przygód spotykają trzmiele, ważki, a nawet żółwia - czy raczej żółwicę, mądrą i uroczą Genowefę. Zagrożenie stanowią dla nich pająki, szarańcza, duże ryby oraz mięsożerne rośliny, które wyrosły na bagnach. Koniberki są naprawdę bardzo małymi stworzonkami... Ich perspektywa pozwala nam obejrzeć łąkę w powiększeniu, przyjrzeć się jej z bliska, zobaczyć, jak wielką rewolucję w życiu tak małych istotek może wywołać ulewny deszcz lub plaga szarańczy. Wspaniałe, barwne ilustracje wykonane przez Anię Jamróz pomagają czytelnikowi pięknie ukazują ten ogromny, różnorodny świat zaczarowanej łąki. 


Same koniberki przypominają swoim zachowaniem ludzi, w szczególności dzieci - bo większość rozdziałów opisuje perypetie najmłodszych mieszkańców łąki. Ich dziecięce zabawy, przygody, a także troski mogą się skojarzyć młodemu czytelnikowi z własnymi doświadczeniami. Lęk przed dużą zjeżdżalnią, zgubiony ładny drobiazg należący do przyjaciółki, sprzeczka z rodzeństwem - to problemy, które dzieci zrozumieją i będą potrafiły sobie wyobrazić, jak czułyby się w sytuacji koniberków, które się z nimi mierzą. Dlatego też przesłanie płynące z każdego rozdziału jest w pełni zrozumiałe i pouczające. 

Powrót na łąkę


Książka, która trafiła w moje ręce, to kontynuacja historii rozpoczętej w pierwszym zbiorze opowieści z życia latających koników, zatytułowanym po prostu "Koniberki". Pierwszy rozdział bardzo pobieżnie wprowadza nas w rzeczywistość i zwyczaje koniberków, odniosłam raczej wrażenie, ze jestem wrzucona bezpośrednio do magicznej rzeczywistości łąki i muszę się w niej odnaleźć sama - ale to wcale mi nie przeszkadzało, wręcz dodało uroku całej przygodzie :) Czułam się jak w dzieciństwie, gdy zaczynałam oglądać nową dobranockę i stopniowo odkrywałam, o czym ona będzie! Zresztą, to skojarzenie jest nieprzypadkowe - myślę, że na podstawie opowiadań o koniberkach można byłoby nakręcić wspaniałą dobranockę, nie tylko piękną wizualnie (te kwiaty i wielobarwne koniki!), ale też bardzo mądrą. Każdy rozdział opowiada w zasadzie jedną, zamkniętą przygodę, która ma swój wyraźnie nakreślony morał. 

Są to proste historyjki, niezbyt wymyślne, a ich przesłanie nie jest może szczególnie oryginalne, ale podane w wyjątkowo atrakcyjny, czarujący i bezpretensjonalny sposób. Historia o plotce, która przekazywana z ust do ust została dramatycznie wyolbrzymiona i zniekształcona, skojarzyła mi się i z baśnią Andersena, i z wierszem Brzechwy, i pewnie jeszcze na wiele sposobów ją opowiedziano, ale... przyznam szczerze, że wersja Weroniki Szelęgiewicz podoba mi się najbardziej :) Zresztą, to opowiadanie ma jeszcze jeden morał, z pewnością docenią go młodzi czytelnicy, których przyjaciele nie zawsze zachowują się wzorowo.

Tylko dla dzieci?


Czy "Koniberki. Powrót na łąkę" to książka tylko dla najmłodszych czytelników? Z jednej strony tak. Jest to baśniowa opowieść pisana niewątpliwie z myślą o dzieciach, dostosowana do ich wieku i raczej pozbawiona "mrugnięć okiem" do dorosłego odbiorcy - chyba że za takie uznamy  subtelne wzmianki o wychowywaniu dzieci, pojawiające się w dialogach starszych koniberków. Niemniej, lektura sprawiła mi mnóstwo przyjemności, a jej bohaterów szczerze polubiłam. Moim ulubieńcem stał się nieustraszony Węgielek :) Każdy z koniberków ma swój wyrazisty, dobrze zarysowany charakter, dzięki czemu żaden czytelnik, ani duży, ani mały, nie pogubi się w mnogości bohaterów.

Znalazłam też dla siebie ulubiony fragment :) Kiedy Gwiazdeczka, która obwołała się przyszłą królową koniberków, usłyszała reprymendę od rodziców (oj, było mi jej wtedy szkoda!), po namyśle stwierdziła sama do siebie: "Prawdziwa królowa da sobie radę ze wszystkim. Także z przeprosinami". To dopiero siła charakteru! Myślę, że niejedna dorosła królowa mogłaby nauczyć się tej postawy od Gwiazdeczki.




czwartek, 9 września 2021

Wdech, wydech i... wrzesień


Rzadko myślę o oddychaniu. Najczęściej wtedy, gdy z jakichś powodów mam z nim kłopoty - co, obawiam się, może mnie niedługo czekać, gdyż wrześniowe przeziębienie ewidentnie się na mnie czai. Czasami jednak myślę też o oddychaniu, gdy się relaksuję, albo wręcz przeciwnie - gdy intensywnie pracuję nad czymś. Oddech jest wtedy bardzo potrzebny.

Tym właśnie były dla mnie minione letnie dni: oddechem. Zarówno tym oddechem relaksu między codziennością, urozmaiceniem czasu dzielonego między pracę, pisanie i dom - jak i oddechem wspierającym działanie, dotleniającym mięśnie i pomagającym w osiąganiu celów.


Wdech, wydech, zachowaj spokój


Praca w sezonie letnim różni się od zwykłej, codziennej pracy w innych miesiącach tym, że ruch jest nieco mniejszy, bo klienci są na urlopach ;) Ale też nas, osób odbierających telefony, jest w tym czasie znacznie mniej. W dodatku często zdarza się, że brakuje kogoś z przełożonych, czasami kogoś, z kim chciało się ustalić coś ważnego... Będę wspominać pracę w lipcu i sierpniu jako stresujący czas, nie tyle za względu na rozmowy z klientami i wypełnianie obowiązków, co ze względu na kwestie organizacyjne, w których kilkakrotnie pojawiało się zamieszanie. Nieraz potrzebny był głęboki oddech, rozluźnienie i zrozumienie, że pomyłki się zdarzają, ale wszystko da się wyprostować, i na pewno nikt nie każe mi ponosić konsekwencji cudzych błędów.

Wdech, wydech, jak miło Was widzieć!


Od lewej: ja, Angela Węcka, Patrycja Żurek

Tegoroczne lato dostarczyło mi kilku cudownych okazji do spotkań z osobami, które poznałam dzięki działalności w grupach pisarskich. Pisałam Wam już o spotkaniu z Madką Roku i Weroniką Szelęgiewicz, niedługo później miałam też wielką przyjemność spędzić popołudnie ze wspaniałą Patrycją Żurek oraz z Angelą i Tomkiem Węckimi. A na początku sierpnia odwiedziła mnie moja pisarska bratnia dusza, Joanna Krystyna Radosz, autorka recenzowanych na tym blogu "Szkoły wyprzedzania" oraz "Czarnej książki. Zostać mistrzem". Przywiozła ze sobą słońce do deszczowego i podmokłego Krakowa, wzbudziła sympatię i zaufanie mojej rodziny włącznie z kotami, wręczyła cudne prezenty literackie z nie mniej cudnymi dedykacjami, grała z moimi dziećmi w kolory, zniosła dzielnie moje preferencje muzyczne, piła z nami kawę z prądem, czy raczej prąd z kawą, i w ogóle aż dziwnie pusto się zrobiło, gdy wyjechała... 
(Był taki moment, kiedy rozważaliśmy możliwość zaadoptowania Asi, ale wyszło nam, że różnica wieku między nami jest zbyt mała, by było to możliwe).

Wdech, wydech i znów masz kilka lat




Jest jedna mała wioska nad rzeką Bug, w województwie lubelskim, której potrzebuję jak powietrza. Gdy tam jestem, ładują się moje wewnętrzne baterie. Każdy zakątek, każdy mijany dom przywołuje wspomnienia i myśli sprzed lat, i nie myślę tu o kilku, nawet kilkunastu latach - ale wręcz o trzydziestu. Widzę je oczami dziecka, którym byłam. Gdy patrzę w wodę w miejscu, w którym pływałam co roku jako mała dziewczynka, a później dorastająca dziewczyna i młoda kobieta, dociera do mnie, że niektóre stare sprawy pozostają na zawsze młode ;)



Jednocześnie - jak długo osoba w moim wieku może czuć się jak dziecko i nie zmęczyć się tym uczuciem? Po około tygodniu brakowało mi jednak mojej dorosłości i samodzielności ;) Może główną przyczyną pewnego zmęczenia tymi wakacjami była pogoda, która w drugiej połowie sierpnia wyjątkowo nie dopisała. Przez dwa-trzy dni praktycznie w ogóle nie wychodziliśmy z domu. W pozostałe - chwytaliśmy każdą chwilę bez deszczu, żeby pójść na spacer!



Wdech, przepona, postaw dźwięk


Tegoroczne lato to również dwa występy sceniczne. Jeden w duecie z mężem na festynie we wspomnianej małej miejscowości, drugi w Krakowie z zespołem Genezyp Kapen. Ze śpiewaniem na scenie wiąże się kilka specyficznych odczuć. Pierwsze: że to kocham :) Drugie, jak bardzo to dla mnie ważne, by nie być samą na scenie. Kiedyś myślałam, że jestem typową solistką, jednak uwielbiam dzielić energię sceniczną z zespołem lub po prostu z drugą osobą. Trzecie odczucie: jak bardzo przy tym wszystkim, pomimo scenicznego makijażu i radości z przebywania na scenie, jestem jednak w pierwszej kolejności mamą. Do chwili, w której wezmę do ręki mikrofon, zastanawiam się nad tym, czy moje dzieci są właściwie zaopiekowane i jak sobie radzą beze mnie, po skończonym występie myślę o momencie, w którym będę ich tulić do snu. Nie da się przełączyć w głowie wajchy: teraz wokalistka, a dopiero za chwilę mama. Ta mama zawsze tam jest :)

Wdech, wydech i... pozwól mu rozwijać się w swoim tempie!




Letnie zabawy na placu zabaw dały nam sposobność, by przyjrzeć się interakcjom Michała z innymi dziećmi. Czasem pojawiał się niepokój. Nie powiem, spodziewałam się, że młodsze dziecko dwójki młodszych dzieci, artystycznych dusz i dziwaków, będzie raczej chodzić własnymi drogami niż brylować w społeczeństwie. Michał jest do tego nieduży i ma w sobie mnóstwo wręcz niemowlęcego uroku, chętnie tańczy i jest niezwykle muzykalny, a choć potrafi mówić całymi zdaniami, korzysta z tej umiejętności rzadko i na własnych zasadach. Bywa strachliwy, płaczliwy, trudny we współpracy. Gdybym nie wiedziała, ile ma lat, spokojnie uwierzyłabym, że jest nawet o rok młodszy!


Jestem daleka od wypowiadania się na temat charakteru takiego małego dziecka, niemniej wydaje mi się prawdopodobne, że Misio wyrośnie na artystę i outsidera. Możliwe, że się jeszcze zdziwię ;) Festyn go przytłoczył, podczas gdy inne dzieci bawiły się razem na placu zabaw, on trzymał się z boku, zwiedzał mało uczęszczane kąty. Trochę jak jego mama w dzieciństwie ;)

Obserwuję go uważnie, ale ze spokojem. Wiem, że czasem wystarczy poczekać, wziąć głęboki wdech, a za chwilę Michaś poczuje się pewniej i współpraca z nim będzie łatwiejsza. Pośpiech i nerwowość nie są dobrymi doradcami.

Wydech, napnij mięśnie, wdech, rozluźnij mięśnie


Wspomniałam Wam na początku roku, że - delikatnie mówiąc - nie jestem w swojej życiowej formie fizycznej? Cóż, mogę powiedzieć tyle, że od tamtego czasu nie odnotowałam zmiany na lepsze. Trochę wypierałam ten fakt (w czym wybitnie pomagały zdjęcia od czarodziejów fotografii, na których wyglądam jak bogini), trochę też podeszłam do samej siebie ze zrozumieniem - to nie jest dla mnie łatwy rok. Wszystko ma swój czas, bywa tak, że dbanie o siebie musi polegać na tym, że nie będziesz od siebie wymagać zbyt wiele i pozwolisz sobie na słabości.

Ale przyszła pora i na zmiany. Jestem na początku drogi, więc na razie nie ma sensu chwalić się rezultatami czy nowymi przyzwyczajeniami. Jedno mogę powiedzieć: jestem konsekwentna. Mam swój wyznaczony czas w ciągu dnia na ćwiczenia, mam w sobie dużo entuzjazmu i determinacji. Póki co, wierzę, że to wystarczy :)


Pamiętam, jak ładnych parę lat temu, ćwicząc, zrozumiałam tę prostą zasadę, że z prawidłowym oddechem można zrobić znacznie więcej. Można sięgnąć dalej, użyć większej siły, pokonać swoje ograniczenia. To nadal działa, i nie tyczy się tylko ćwiczeń. Działa w pracy, w kontaktach z ludźmi, gdy czasami pojawiają się wzajemne napięcia i frustracja. Działa na scenie, gdy wydobywam z siebie dźwięki. Działa przy wychowywaniu dzieci, gdy najprostszym rozwiązaniem problemu okazuje się chwila cierpliwości. Czasami wszystko, czego nam trzeba, to odrobina oddechu.



piątek, 16 lipca 2021

Kolorowe rozmowy w trawie

Do naszego ogrodu, tak zwanego drugiego (w odróżnieniu od pierwszego, mniejszego otaczającego dom), prowadzi furtka, którą z jednej strony oplata winogrono, a z drugiej strony róża. Wygląda jak przejście do książkowego tajemniczego ogrodu, i bardzo lubię to skojarzenie.

- Mamo, musimy zbierać malinki! Tylko uważaj, żeby nie zbierać mrówek - przestrzega mnie Robert z całą powagą czterolatka.

Robert przechodzi właśnie ten etap rozwoju, kiedy stopniowo uczy się akceptować małe żyjątka takie jak owady i pajęczaki. Nie powiem, żeby to był szybki proces, choć wydawałoby się, że dziecko od urodzenia wychowujące się na wsi będzie traktować muchy czy mrówki jako element codzienności. Ale cóż, na wszystko przyjdzie czas.

- Och, mrówka! Ojej, mrówka! Mamo, ty zbieraj malinki. - Po kilku bliskich spotkaniach z drapieżnikiem Robert postanawia ograniczyć się do samego dopingowania i zarządzania. - Tylko zbieraj czerwone, nie różowe! Świetnie ci idzie!

Jest upalny dzień, ale słońce schowało się litościwie, a liście i źdźbła trawy bujają się, kołysane przez delikatny wiatr. Coś w kolorze chmur i zapachu powietrza zwiastuje zbliżającą się burzę, ale nie śpieszy jej się zbytnio. Zanim spadną pierwsze krople deszczu, zdążymy zebrać jeszcze sporo malin.

- Mamo, patrz, motylek! Jaki biały!

Motylki należą do tej grupy owadów, których Robert się nie boi. Nic dziwnego, mają piękne skrzydła.

- Mamo, zobacz, ile borówek!

Rzeczywiście, na krzakach pojawiły się pierwsze dojrzałe borówki i całe mnóstwo niedojrzałych. Wyglądają jak wielobarwne korale.

- Zbierzmy tylko te niebieskie!

Zebraliśmy, wracamy do malin. Mrówka wspina się po mojej nodze, strącam ją dość energicznym ruchem.

- Mamo, nie bój się mrówek, one niegroźne. To nasi przyjaciele - stwierdza nieoczekiwanie mój dzielny syn.

- Masz rację, kochanie - przyznaję wzruszona.

- Zaproszę je do domu! 

W Robertowym rozumieniu świata zaproszenie kogoś do domu jest najwyższym wyrazem przyjaźni.

- To może niekoniecznie...

Znowu coś mi się wspina po nodze, zatrzymuje się pod kolanem, lekko wpija się w skórę. Przytomnie chwytam kleszcza w palce.

- Patrz, Robert, to jest kleszcz. - Pobieżnie oglądam synka, czy na niego nie wdrapał się jakiś nieproszony gość.

Robert wzdryga się, przestraszony.

- Mamo, tylko nie dawaj go na mnie!

- No coś ty, kochanie, oczywiście, że nie dam go na ciebie!

Pozbywam się ośmionożnego intruza w sposób, cóż, mało malowniczy, ale skuteczny.

- Mamo, kleszczyki to też nasi przyjaciele.

- O nie! - tym razem protestuję. - Kleszczyki nie.

Nadal siedzimy w trawie. Może i są tu mrówki i kleszcze, ale są też maliny, motyle, kwiaty i letni wiatr, a mój mały synek z opaloną skórą i krótko przystrzyżonymi jasnymi włosami cieszy się tą chwilą równie mocno jak ja.

- Mamo, patrz, motylek! - Pokazuje znowu. - Jest brązowy, wygląda jak czekolada!

Chwilo, trwaj. Jesteś magiczna.

Jakiś czas później wracamy do domu, żeby się umyć i zjeść zebrane owoce.




środa, 7 lipca 2021

Madka Roku, Szczęśliwa Siódemka, ich mężowie i pięcioro dzieci

... a każde z nich o innym temperamencie, inaczej wyrażające siebie, inaczej reagujące na otaczającą go rzeczywistość niedzielnego, upalnego popołudnia w centrum Krakowa. Stanowiliśmy barwną gromadę, kiedy tak szliśmy w dziesiątkę ulicami miasta i pilnowaliśmy, by nie rozdzielili nas turyści, rowerzyści, bryczki z końmi i tramwaje :) W dziesiątkę, bo była z nami również pisarka Weronika Szelęgiewicz, autorka wspaniałych "Koniberków" - o nich opowiem Wam innym razem!

Jak to się stało, że spotkałam się z Madką Roku w Krakowie? 

W czwartek późnym wieczorem Kasia napisała do mnie, że będzie przelotem w Krakowie. Spontaniczna akcja, sporo załatwiania i stresu, i pewnie praktycznie od razu będą wracać, bo i tak dzieci będą wymęczone podróżą. Przez chwilę próbowałam kombinować, co by tu zrobić, żeby choć na chwilę znaleźć się w pobliżu i uścisnąć dłoń wspaniałej osobie, z którą znam się internetowo od blisko trzech lat. Wyczułam jednak, że to będzie kłopot, i nie drążyłam tematu. Sama wiem, jak to jest, gdy przyjeżdża się na chwilę do dużego, nieznanego miasta (Kraków jest może mniejszy od Warszawy, ale też potrafi onieśmielić) i próbuje się zdążyć ze wszystkim.

Madka Roku odezwała się jednak jeszcze raz, w sobotę. Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że kurczę, czasu mało, ale naprawdę fajnie byłoby się spotkać, może uda się choć na chwilę? Miałam trochę zdarte gardło i planowałam raczej odpoczywać przez całą niedzielę, ale perspektywa spotkania była zbyt kusząca, żeby z niej zrezygnować z tak błahego powodu :)

Skąd my w ogóle się znamy?

Pierwsze moje zetknięcie z blogiem Kasi to był niewątpliwie ten tekst. O matko (Madko), jak ja się śmiałam. Napisałam w komentarzu, że prawie pękłam, a byłam wtedy w piątym miesiącu ciąży, więc pękanie trochę nie było wskazane... :) Dzieci Madki zauroczyły mnie od razu, podobnie jak jej poczucie humoru i błyskotliwe riposty. Od razu wiedziałam, że będę odwiedzać ten adres regularnie, a może kiedyś przeczytam jakąś książkę Kasi... Bo że ma wielki dar pisania, widziałam od razu.

Kasia sprawia wrażenie osoby delikatnej i nieśmiałej, ale gdy pisze, wstępuje w nią... jakaś magiczna istota, najpewniej któraś z jej fantastycznych opowiadań :) Pisze dowcipnie, inteligentnie, bywa ostra jak brzytwa, a co najbardziej zaskakujące - w swoich tekstach dla dorosłych nie unika makabry. W tym roku premierę będzie miała jej powieść "Tajne przez magiczne", którą miałam przyjemność czytać jako beta-czytelniczka. Przyznam, że nieraz byłam zaskoczona, jakie mroczne wizje potrafi wykreować umysł tej dziewczyny o łagodnych oczach i anielskim uśmiechu. 

Wielokrotnie wspierałyśmy się i dopingowałyśmy nawzajem jako dwie początkujące pisarki, przy czym doprawdy nie wiem, skąd w Kasi przekonanie, że jesteśmy pod tym względem równe - u mnie próżno szukać jakichkolwiek sukcesów literackich, a ona ma na swoim koncie między innymi zwycięstwo w ogólnopolskim konkursie "Piórko", a także bestsellerowego "Elfa do zadań specjalnych". Jednak pomimo tych osiągnięć nie wywyższa się, mam wrażenie, że z nas dwóch to ona jest bardziej skromną.

Spotkanie z Madką i madczątkami

Umówiliśmy się na 15:00 koło Smoka Wawelskiego, ostatecznie spotkaliśmy się około 15:30 (bo w niedzielne upalne popołudnie w centrum Krakowa nie ma miejsc parkingowych) i w pewnej odległości od smoka (bo najmłodsze madczątko się go bało). Robert od razu nawiązał świetną komitywę z mężem Kasi, Michał czarował swoim urokiem dwulatka-wiecznego-niemowlaka i nie opuszczał wózka, w którym wylądował, bo spał w samochodzie. Okazało się to dobrym rozwiązaniem, bo w tym gąszczu dziecięcych nóżek, z których każde tuptały w innym tempie, nóżki Michała nie musiały nadążać za starszym towarzystwem, tylko spokojnie się wiozły. 

A nasze spotkanie okazało się w zasadzie jednym wielkim krakowskim spacerem. Od smoka (czy raczej okolic smoka) przez Planty, na Grodzką do lodziarni, potem znowu przez Planty, a na koniec odegraliśmy scenę z filmu "Stary, gdzie moja bryka?", bo szukaliśmy samochodu, który nasi cudowni goście zostawili na szerokiej ulicy z tramwajem, prostopadłej do Dietla. Znaleźliśmy!

O czym rozmawialiśmy? Kiedy nie odliczaliśmy kolejno, czy dzieci są nadal w komplecie i nie pilnowaliśmy, czy nikt nie wchodzi pod tramwaj, to w zasadzie o wszystkim. O pisaniu, o młodzieży (zarówno tej przedszkolnej, jak i licealnej), o smakach lodów, o wakacjach, trochę o wspólnych znajomych, o ciekawych miejscach... Wiecie, kiedyś czułam spore onieśmielenie, gdy miałam spotkać się z kimś, kogo znałam tylko z Internetu. Zawsze wydawało mi się, że ta osoba na żywo będzie inna niż się spodziewałam, że nie będzie nam się rozmawiało swobodnie, że to przyzwyczajenie do kontaktu na odległość okaże się zbyt silne, by przełamać dystans. Nic bardziej mylnego. Teraz wiem, że przyjaźń zawarta w Internecie jest taka sama po wylogowaniu. Od czasu, kiedy odkrywałam uroki sieci jako nastolatka, sporo się zmieniło. Nie stawia się już tak bardzo na anonimowość, raczej na autentyczność i szczerość, łatwiej kogoś poznać, wiemy o sobie więcej, łatwiej nam sobie wyobrazić tę osobę po drugiej stronie ekranu.

I mówię to ja, która ciągle jeszcze trochę zbieram się po tym, jak z hukiem rozleciały się dwie ważne dla mnie relacje, internetowe właśnie. Cóż, zawsze uważałam, że generalizowanie jest złe ;)

Następne spotkanie

Odbędzie się na pewno. Może w Krakowie, może w Warszawie, zapewne na którychś Targach Książki albo na zlocie pisarzy. Ale wiem, że się odbędzie. Skąd wiem?

Wyobraźcie sobie, że przez cały czas naszego spotkania miałam przy sobie egzemplarz "Królewicza, który się odważył" ("Elfa" zostawiłam w domu, i dobrze, bo byłoby mi z nim ciężko na spacerze) i nie wzięłam autografu od jego autorki! Kiedy sobie przypomniałam, że przecież chciałam o to poprosić, to okazało się, że nikt w naszym gronie nie ma przy sobie długopisu. Nawet próbowałam go kupić w Żabce, ale nie mieli długopisów na sprzedaż. Za to Robert naciągnął mnie na jajko niespodziankę, którego nawet nie zjadł.

Zatem widzicie, musimy się spotkać jeszcze raz, żeby Kasia podpisała mi "Królewicza". I "Tajne". I wszystkie inne świetne książki, które jeszcze wyda. Jest na co czekać!

poniedziałek, 21 czerwca 2021

Tyle wiesz o sobie, matko, ile cię sprawdzono...


Czerwiec 2015. Z okazji urodzin męża wznoszę toast szklanką pomarańczowego soku. Picie alkoholu nie wchodzi w grę, bo kłóci się z naszymi staraniami o dziecko. Próbujemy od roku - dla niektórych dopiero, dla nas już od roku. Mam wrażenie, że połowa świata jest w ciąży, a druga połowa to tatusiowie (moje frustracje są zdecydowanie na bakier z matematyką i logiką), i tylko nam się ciągle nie udaje. Przyjaciele kibicują nam i są pod wrażeniem naszej wytrwałości. Niektórzy mówią nam, że już teraz jesteśmy wspaniałymi rodzicami dla tego dziecka, które kiedyś się pojawi.

Prawdę mówiąc - wtedy byliśmy chyba najlepszymi. Nie zdążyliśmy popełnić żadnych błędów ;)

Wiecie, rodzicielstwo przypomina trochę teleturniej w stylu "Postaw na milion". Kiedy zaczynasz, masz w garści fortunę. Potem z każdą błędną, nieprzemyślaną decyzją, z każdą nieostrożnością, niecierpliwością, przeoczeniem, masz tego kapitału trochę mniej, aż wreszcie zaczynasz się obawiać, czy dotrzesz do ostatniego etapu z jakąkolwiek kasą, a może nawet zastanowisz się, czy decyzja o wzięciu udziału była słuszna. 

Dobra wiadomość jest taka, że najprawdopodobniej wygrasz ten turniej. Ale nie wygrasz go z milionem w kieszeni. Pewną część złudzeń i obietnic trzeba oddać po drodze.

Czerwiec 2021. Miesiąc, w którym prawie nie widziano mnie (a raczej: nie słyszano) w pracy, bo oprócz dwóch dni, cały spędziłam na L4. Ktoś musiał zostać z chorymi dziećmi w domu. Już wiem, jak to jest - kochać swoje dziecko do szaleństwa, ale jednak czekać z utęsknieniem na chwilę, gdy pojedzie ono do przedszkola. Już wiem, że choć najpiękniejszym dźwiękiem na świecie jest dziecięcy śmiech, to niemal równie piękna jest cisza :)

Z mojego początkowego miliona została już znacznie mniejsza kwota. Już wiem, że słowo "nigdy" potrafi szybko stracić ważność. Już wiem, jak to jest krzyczeć na dziecko, widzieć smutek w jego oczach i krzyczeć nadal. I wiem, jakie to podłe uczucie, gdy dziecko mówi: "mamo, nie krzycz na mnie" - a jednocześnie, jaka to duma, że potrafi tak pięknie zawalczyć o siebie, nie boi się tego powiedzieć. 

Myślę, że to są emocje, na które nie da się przygotować. Można sobie wyobrazić bardzo wiele, ale nie to, że nagle zmienia się cała codzienność. Że dziecko nie przyjechało tu na kilka tygodni czy miesięcy, ale zostaje na stałe - także wtedy, gdy nie masz siły, chorujesz, coś cię boli, lub zwyczajnie masz ochotę poczuć się przez chwilę wolna i swobodna jak dawniej. Nie będziesz miała takich potrzeb? Wybacz, ale tego też nie jesteś w stanie sprawdzić :)

Czerwiec 2021. Po całym popołudniu spędzonym w ogrodzie wracamy do domu. Na kuchennym krześle wisi koc, chwilę wcześniej przyniesiony z ogrodu. Michał pociąga za koc. Choć jestem w kuchni tuż obok niego, nie zauważam momentu, w którym krzesło spada mu na stopę. Dopiero głośny płacz Misia uświadamia mi, co się stało.

Raz po raz przeżywam ten moment w myślach. Jestem mamą-sierotą, mamą-dzieckiem, mamą totalnie zagubioną i nieodpowiedzialną, która najbardziej chciałaby, żeby przyszedł ktoś dorosły i ogarnął ten chaos. Tylko że dorosłą, teoretycznie, jestem tutaj ja... W pierwszej chwili w ogóle nie zauważam, że coś się stało. Z pobłażliwym uśmiechem biorę synka na ręce, przygotowuję się do karmienia, w końcu nic tak nie uspokaja wystraszonego dziecka jak cyc pocieszacz. Potem czuję, że coś płynie mi po nodze.

Paznokieć u dużego palca cały czerwony. Na szczęście nie robi mi się słabo, może dlatego, że już kiedyś widziałam podobny uraz na własnej stopie. Ale i tak nie mam pojęcia, co robić. Przemywamy, staramy się zakleić, ale dziecko natychmiast zdejmuje opatrunek. Uspokajam go jak umiem, w końcu mi się udaje. Palec trochę puchnie, więc jedziemy na pogotowie. Misio zasypia w samochodzie. W szpitalu noszę go na rękach niemal bez przerwy przez trzy godziny, a on już swoje waży. Przez większość czasu jest spokojny, daje się nawet rozbawić.

Złamania na szczęście nie ma, jest za to otwarta rana i opatrunek, który trzeba zmieniać codziennie. A nas kiedyś, kiedyś może i uczono, jak się bandażuje stopę, ale wówczas obiekt bandażowany był spokojny, współpracował, nie był przerażonym dwulatkiem i nie kończyła mu się cierpliwość... W ogóle kto ma to zrobić, ja czy mąż, skoro oboje czujemy się równie niekompetentni? Ostatecznie bandażował mąż, ja trzymałam małą nóżkę i uspokajałam pacjenta.

Nikt cię nie pyta, matko, czy poradzisz sobie z rannym dzieckiem w domu. Nie są to też umiejętności, które spływają na ciebie magicznie po porodzie. Jest to jednak test, który musisz zdać. Bo bez względu na to, jak bezradna się czujesz, twoje dziecko jest w tej sytuacji jeszcze bardziej bezradne. A jego oparciem, opoką, dorosłą osobą jesteś ty.

Półtora tygodnia po tym zdarzeniu mogę powiedzieć, że poradziliśmy sobie - choć przy okazji musieliśmy się sporo nauczyć, przede wszystkim tego, jak opanować emocje, gdy jesteśmy nie mniej zestresowani niż dziecko, któremu musimy zapewnić opiekę i poczucie bezpieczeństwa. Ranka się zagoiła, opatrunek jest już niepotrzebny.

Gdyby wtedy, w czerwcu 2015, gdy byłam najlepszą wersją siebie jako matki, ktoś powiedział mi, że będziemy musieli radzić sobie z takimi sytuacjami, jak bym zareagowała? Może wzruszyłabym ramionami i stwierdziłabym, że cóż, na pewno jakoś byśmy się nauczyli. Może wierzyłabym naiwnie, że upilnujemy, nie dojdzie do takiego wypadku. Moja wyobraźnia nie zdołałaby objąć sytuacji, w jakiej jeszcze nie byłam.

Z przygodą zwaną macierzyństwem wiąże się nieraz zmęczenie, strach, bezradność. Popełniamy błędy. Nie wszystko jesteśmy w stanie przewidzieć. Jest to jednak cudowna przygoda, pełna śmiechów, zabaw, całusów, przytulanek, zachwytów nad rozwojem dziecka, przezabawnych rozmów i chwil, które wspomina się latami.