Nie wiem, dlaczego to sobie zrobiłam.
A właściwie wiem: dlatego, że ja już taka jestem. Z tych samych powodów czytam artykuły o strasznych i smutnych rzeczach, choć już po nagłówku widzę, że lepiej bym zrobiła nie zaglądając tam, a potem długo nie mogę przestać o tym myśleć. Moja ciekawość jest przeważnie silniejsza od rozsądku i przeważnie wolę jednak przeczytać nawet najtrudniejszą treść niż zastanawiać się, co tam może być.
Dlatego weszłam na stronę bloga, o którym wiem dobrze, że od dawna nie jest aktualizowany. I wiem, dlaczego tak jest.
Wiedziałam, że to zaboli, i przedzierałam się - wpis po wpisie, tydzień po tygodniu przez życie ludzi zupełnie takich jak my, całkiem podobnych. Ona chyba nawet zajmuje się na co dzień mniej więcej tym samym co ja. Mieszkali dość niedaleko nas. Mają synka, tak jak my. Mają czy mieli? Nawet nie wiem, jakiego czasu się używa w takiej sytuacji. Chyba jednak teraźniejszego. W końcu dziecko jest tym, co nadal łączy tych dwoje.
Strasznie się kochali.
Zdaje się, że to na tym blogu znalazłam inspirację dla jednego prezentu, który podarowałam mężowi. Żałowałam, że sama nie wpadłam na ten pomysł.
Jaka to ironia losu, że kilka zdań wklepanych na klawiaturze i wrzuconych do Internetu okazuje się trwalsza niż "ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską". To wszystko nadal tam jest. Te wyznania, te prezenty, te słodkie słowa. Wpis o tym, że rodzina jest zgraną ekipą. Krótko potem wpis o tym, że życie się zawaliło...
Uświadomiłam sobie na własnym przykładzie, że czytelnicy nigdy nie widzą pełnego obrazu. I Wy też nie widzicie wielu aspektów codziennego życia mojej rodziny. Nie widzicie, jak bardzo czasem nam się nie chce, że czasem nie mamy siły, że czasem miewamy dość. Nie widzicie codziennych problemów. I gdyby... Gdyby kiedykolwiek coś miało pójść niezgodnie z planem, to i Wy zdziwilibyście się: jak to? Przecież była zawsze taka szczęśliwa!
Małżeństwo to seria prób.
Nieco ponad osiem lat temu, po naprawdę trudnym doświadczeniu i bolesnym rozstaniu uważałam, że to naiwne, wkraczać w związek małżeński z kimś, kogo się nie wypróbowało, z kim się nie pomieszkało przez jakiś czas i nie zaznało się wspólnej codzienności. Dzisiaj, starsza i mądrzejsza o osiem lat szczęśliwego związku sądzę, że naiwnością było zakładanie, że drugą osobę można przetestować. Prędzej czy później zawsze znajdziecie się w sytuacji, jakiej wcześniej nie było i w jakiej żadne z Was nie miało okazji się sprawdzić. Wspólne mieszkanie to tylko jedna z wielu prób, wcale nie najtrudniejsza ani najważniejsza.
Dla mnie i mojego męża rodzicielstwo jest póki co jedną z trudniejszych prób. Przypuszczam, że nie różnimy się pod tym względem od wielu młodych małżeństw. Potrafię sobie z łatwością wyobrazić parę, która nie przetrwała takiej próby. Nie oszukujmy się, urodzenie dziecka nie zmieniło mnie ani w Miss Polonia, ani w anioła. W dodatku pojawienie się trzeciego lokatora w naszej sypialni oznacza dokładnie to, co oznacza, z wszystkimi urokami i niekoniecznie urokami tej sytuacji. Serio, jeśli kiedykolwiek wymykaliście się rodzicom czy opiekunom i przeżywaliście przygody przedmałżeńskie, to jest to pikuś w porównaniu z przygodą małżeńską, którą przeżywasz, kiedy razem z mężem wymkniecie się słodko śpiącemu niemowlakowi. To jest dopiero adrenalina!
Bywam zmęczona, a czasem powiedziałabym raczej, że bywam wypoczęta. Widok odpoczywającego męża nie przeszkadzałby mi ani trochę, gdyby nie fakt, że ja również bardzo chętnie położyłabym się obok, tak jak robiłam to przez lata, tak jak robiłam to jeszcze niedawno. A teraz nie mogę. Często kumulują się we mnie negatywne emocje, które prędzej czy później muszą znaleźć ujście. A jednocześnie - i dzięki Bogu! - nie zdarza mi się złościć na dziecko. To przecież malutka, bezbronna istotka, która niczym nie zasłużyła sobie na mój gniew. Jednak oznacza to też, że jedynym adresatem moich burzowych chmur, mojej frustracji i nieraz naprawdę nieładnych słów jest mój mąż. Nie zazdroszczę.
Kiedyś miałam zasadę: możemy się kłócić, obyśmy tylko się pogodzili, zanim pójdziemy spać. Żebyśmy zawsze mogli powiedzieć sobie dobranoc i przytulić się. Teraz już i tę zasadę udało nam się raz czy dwa razy naruszyć. Ale po nocy zawsze przychodzi dzień i jeśli nawet nie było dobranoc, to przecież można to naprawić słodkim pocałunkiem na dzień dobry. Ostatecznie ważniejsze od wszystkich zasad, postanowień i ustaleń jest to pierwsze: "ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską".
Nie chodzi o to, żebyśmy oboje skrupulatnie wypełniali wszystkie punkty i zaliczali kolejne testy jak w szkolnej ławie, ale żebyśmy uczyli się wspólnie, jak wychodzić pomyślnie z kolejnych prób, którymi obdarza nas los.
A co, jeśli jednak się nie uda?
Znam kilka samotnych matek. Znałam małżeństwa, które się rozpadły. Ja sama kochałam już jednego mężczyznę przed moim mężem. Nie wyszłam za niego za mąż, ale naprawdę niewiele brakowało. Gdyby doszło do tego ślubu, na pewno już w tej chwili byłabym po rozwodzie, z dzieckiem czy bez dziecka. Ciekawe swoją drogą, czy osoby, które były tak bardzo oburzone naszym rozstaniem, zdają sobie z tego sprawę.
Ale co chcę Wam powiedzieć? Życie się nie kończy w momencie rozstania. Ja znalazłam największą miłość już po tym, kiedy myślałam, że świat się zawalił i nic dobrego już mnie nie spotka. A przecież i wcześniej kochałam szczerze, ta miłość, której już nie ma, była prawdziwa. Choć na wspomnienie chwil spędzonych z byłym narzeczonym czuję raczej irytację niż romantyczne wzruszenia, to jednak pamiętam dobrze, co czułam i to było autentyczne, to było naprawdę.
Czasem coś musi się skończyć, nawet coś dobrego, po to, żeby przyszło coś lepszego. Coś najlepszego. Wierzę, że autorka czytanego przeze mnie bloga ma to najlepsze jeszcze przed sobą. Równie mocno wierzę w to, że ja mam swoje najlepsze tu i teraz, codziennie blisko siebie, codziennie w moich ramionach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz