poniedziałek, 27 marca 2017

Greatest Hits v.1, czyli o blaskach macierzyństwa.


Mam prośbę. Jeśli to jest pierwszy mój wpis, który czytasz, przeczytaj też przynajmniej jeden inny. Na przykład ten o porodzie albo ten o pierwszych trzech miesiącach macierzyństwa. Dlaczego tak? Otóż mam wrażenie, że tekst, który właśnie powstaje, będzie dla mnie dość nietypowy. Liczę się też z tym, że niektóre osoby nie będą mogły się zgodzić z tym, co w nim napisałam lub najzwyczajniej w świecie ten wpis im się nie spodoba.

Do napisania tego tekstu zainspirował mnie jeden z Waszych komentarzy. Naszła mnie refleksja, że dość instynktownie zdecydowałam się na opisywanie macierzyństwa bez upiększeń. Myślę, że przede wszystkim dlatego, że sama nie wierzyłam nigdy w te upiększenia. Nigdy nie trafiały do mnie slogany w stylu: dziecko wynagradza cały ten trud. Serio, jeśli dla kogoś zajmowanie się dzieckiem to krew, pot i łzy, to jak ta mała istotka ma mu cokolwiek wynagrodzić? Jeśli decydujesz się mieć dziecko, przyjmujesz na siebie wszystkie konsekwencje tej decyzji, również te, że czasami się nie wyśpisz.

Ale dziś nie o tym, nie o tym! Dziś pragnę się skupić na samych pozytywach. Nie chciałabym przesadzić w drugą stronę i pokazywać moim czytelnikom, zwłaszcza tym, którzy dopiero oczekują pierwszego dziecka, tylko i wyłącznie tej trudniejszej strony. Nie chcę, żebyście odnosili wrażenie, że macierzyństwo kojarzy mi się tylko z niewyspaniem i z bólem po cięciu cesarskim. Dlatego dla potrzeb dzisiejszego tekstu przyjmuję, że bycie mamą to sam miód, wata cukrowa i pomarańcze. Oto specjalnie dla Was, dziesięć najpiękniejszych odcieni macierzyństwa. Kolejność dość przypadkowa. Aby lepiej się czytało, podzieliłam wpis na dwie części. Druga część pojawi się niebawem.

Dedykuję ten wpis szczególnie osobom, które dopiero zostaną rodzicami. Zapraszam jednak do czytania wszystkich :)

1. Nie ma nic piękniejszego niż uśmiech Twojego dziecka.


O tak. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym zobaczyłam pierwszy uśmiech mojego dziecka - ale nie ten bezwiedny uśmiech noworodka. Chodzi mi o ten prawdziwy, szczery uśmiech, kiedy dziecko patrzy Ci prosto w oczy i widzisz wyraźnie, że cieszy się na Twój widok. To fascynujące, jak łatwo wywołać uśmiech na tej małej buzi - wystarczy brzmienie Twojego głosu, widok Twojej twarzy i już twarzyczka Twojego dziecka się rozpromienia. Czasami dziecko jest tak rozbawione, ze zaczyna piszczeć i machać nóżkami z radości :) Czasami śmieje się głośno, jakby usłyszało najlepszy dowcip na świecie. Pomyśl, jak to cudownie wygląda (i brzmi).

Dobra, ale co sprawia, że uśmiech Twojego dziecka jest piękniejszy niż uśmiech dowolnego innego dziecka, zobaczony na zdjęciu, w telewizji czy po prostu u znajomych? Zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że magia kryje się właśnie w tym, że jest Ci dane widzieć, kiedy Twoje dziecko uśmiecha się po raz pierwszy. Widzisz jego rozwój, widzisz, jak się zmienia, jak dojrzewa do coraz bardziej świadomych reakcji. To są niezapomniane chwile.

2, Tulimy się mocno!


Mamalife opublikowała kiedyś na swoim fanpage'u obrazek przedstawiający matkę trzymającą w ramionach dziecko, podpisany: "Myślałam, że kochać bardziej już się nie da... A potem przez godzinę tuliłam moje śpiące dziecko". Kiedy zobaczyłam ten obrazek, rozpłynęłam się z rozczulenia, ale też pomyślałam, że ani trochę się nie dziwię. Nieraz tuliłam śpiącego Roberta przez godzinę albo i dłużej. Nawet teraz, kiedy piszę te słowa, maleńki leży w moich ramionach w pozycji, którą nazywamy z mężem "małpka": głowa przytulona do mojej piersi, a ręce niby bezwładnie wiszą po bokach, ale gdy tylko się poruszę, czuję, jak w rzeczywistości mocno mnie obejmują.

Oczywiście, nie zawsze można sobie pozwolić na to, żeby godzinami tulić małą małpkę. Codzienność wzywa. Jednak trudno się oprzeć temu ufnemu uściskowi, tym rączkom, które nie chcą Cię puścić, temu uczuciu, że dziecko jest w Twoich ramionach szczęśliwe, zrelaksowane, bezpieczne. Zdarzy się i tak, że weźmiesz na ręce płaczące dziecko, a ono zaraz się uspokoi, bo chodziło mu właśnie o to: żeby mama przytuliła. Pomyśl tylko -  czasem wszystko, czego potrzebuje dziecko, to Twoje tulące ramiona. Jak wiele znaczysz!

3. Będziesz mieć najfajniejszego "szefa" na świecie!


O ile sytuacja życiowa nie zmusza Cię do powrotu do pracy krótko po porodzie, prawdopodobnie najbliższe miesiące spędzisz jako pełnoetatowa mama. Nie da się ukryć, że to odpowiedzialne zadanie i mnóstwo nowych obowiązków, ale - przez dłuższy czas to będą Twoje jedyne obowiązki.

Pamiętam, kiedy to do mnie dotarło. Leżałam jeszcze w szpitalu, synek spał obok mnie. I jakoś tak nagle naszła mnie refleksja: on już tak śpi dość długo, a ja sobie w tym czasie odpoczywam, mam swoją chwilę na relaks. A niedługo się obudzi - i będzie chciał, żebym go nakarmiła. Nie będę musiała stawać na rzęsach, żeby sprostać jego oczekiwaniom, wykazywać się błyskotliwością, sypać jak z rękawa ripostami nie do odparcia, pozyskiwać rzeszy klientów. Nie, on po prostu potrzebuje zjeść. A żeby zjadł, ja nie muszę polować na mamuty czy wykazywać się zdolnościami szefa kuchni pięciogwiazdkowej restauracji, nie, ja mam mu dać pokarm, który mam. To wszystko. Mam dać mojemu dziecku to, co dla niego mam.

Twój mały szef doceni najdrobniejszą rzecz, jaką dla niego zrobisz. Zawsze da Ci szansę, by się wykazać. Bez względu na wszystko, będziesz dla niego pracownikiem numer jeden. Stopniowo będzie Ci dawać coraz więcej swobody, a Ty będziesz widzieć wyraźne, wymierne efekty swojej pracy. Uwierz mi, to jest robota marzeń. 

4. Codzienna dawka ruchu na świeżym powietrzu - w pakiecie!



Bez względu na to, czy jesteś osobą aktywną, czy raczej wolisz siedzieć w domu, docenisz spacery z dzieckiem w wózku. Dziecko przeważnie wtedy śpi, ewentualnie obserwuje świat uważnymi, szeroko otwartymi oczami, a Ty odpoczywasz, rozmyślasz, chłoniesz, oddychasz, podziwiasz widoki, słuchasz śpiewu ptaków, rozkoszujesz się światem poza dziecięcym pokojem. Nawet jeśli mieszkasz w mieście, nie jak ja na wsi, znajdziesz ładne miejsca, w które możesz pójść z dzieckiem - na zdjęciach widzisz ładne spacerowe miejsce w Krakowie :) Wyjście z domu jest dobre i dla niego, i dla Ciebie. A już wspólny spacer całą rodziną to coś najlepszego na świecie!


5. Uzależniający zapach niemowlaka


Zawsze myślałam, że stwierdzenie "dzieci tak pięknie pachną" to taka trochę egzaltowana propaganda pro-life. Myślałam tak do czasu, aż urodziłam swoje dziecko. On naprawdę cudownie pachnie. Mogłabym chłonąć ten wyjątkowy zapach godzinami... A właściwie nie mogłabym, a mogę, mogę i chłonę go, kiedy tylko chcę. I to jest cudowne.

Następne pięć punktów - następnym razem. Coś czuję, że w pięciu się nie zmieszczę... Blasków macierzyństwa jest tak dużo! 


Autorem zdjęć jest mój mąż. Nie, wyraźniejszych i dokładniejszych zdjęć dziecka nie będzie. 
Jak urośnie, to samo będzie wrzucać swoje zdjęcia do sieci ;)

środa, 22 marca 2017

Szczęśliwa Siódemka w kuchni: placuszki makaronowe z rzodkiewką.


Po wpisaniu w Google frazy "Co zrobić z rozgotowanym makaronem?" jedna z uzyskanych odpowiedzi brzmi: "Daj psu. Innego wyjścia nie widzę". Niektórzy próbują podpowiadać rozwiązania typu: dodaj mnóstwo sera i spróbuj zrobić zapiekankę, może będzie jeszcze dało się zjeść. Jednak większość pytanych sugeruje, że nie warto do tego stopnia oszczędzać na jedzeniu, lepiej wyrzucić zepsuty makaron i ugotować nową porcję.

Czułam się więc trochę nieswojo, wrzucając makaron do gotującej się, osolonej wody wiedząc, że nie tylko prawdopodobnie go rozgotuję, ale co więcej, zamierzam go rozgotować, a przynajmniej uczynić na tyle miękkim, by dało się zrobić z niego plastyczną masę.

Uwielbiam eksperymentować w kuchni. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek odtworzyłam wiernie choć jeden znaleziony przepis na danie obiadowe lub przekąskę. Zawsze wszystko robię po swojemu. Kiedy wpadło mi do głowy, że mogę zrobić placki z makaronu, chęć zrealizowania odważnego pomysłu była silniejsza niż internetowe głosy rozsądku.

To mój pierwszy wpis kulinarny. Nie jestem pewna, czy będzie ich więcej i czy w ogóle powinnam iść tą drogą, po prostu nie mogłam oprzeć się pokusie zakomunikowania Internetowi, że owszem, da się coś zrobić z rozgotowanym makaronem!

Jak to zrobić?


Składniki:

170 g makaronu pełnoziarnistego
5 rzodkiewek
ząbek czosnku
2 jaja
mąka
sól, pieprz, cukier, papryka do przyprawienia
oliwa lub olej do smażenia

Do gotującej się, osolonej wody wrzuć około 170 g makaronu pełnoziarnistego (na oko, ja też robiłam na oko i wyszło). Gotuj tak długo, aż makaron będzie miękki, a wody w garnku zostanie naprawdę mało, po czym zmiksuj makaron z wodą na jednolitą papkę.
(Tu muszę zaznaczyć, że przestrogi internautów jednak trochę dały mi do myślenia i nie rozgotowałam makaronu tak zupełnie, po prostu ugotowałam go na miękko. Choć nie wiem, czy to cokolwiek zmienia, skoro i tak ostatecznie zrobiłam z niego papkę).


Do tak przygotowanej masy dodajesz to wszystko, czym chcesz wzbogacić smak placków, w moim przypadku były to drobno pokrojone rzodkiewki (5 sztuk) oraz ząbek czosnku. Doprawiasz solą, pieprzem, papryką i odrobiną cukru, następnie dodajesz dwa jaja i tyle mąki, ile potrzeba, żeby powstało gęste ciasto - ja dałam tej mąki dość dużo. Placki smaż na dobrze rozgrzanej patelni z niewielką ilością tłuszczu. Niech będą chrupiące i złociste!

Świetnie smakują z sosem czosnkowym.


Gotowe! Z tej ilości składników wychodzi całkiem sporo placków, muszę jednak przyznać, że tak nam posmakowały, że po krótkiej konsultacji z mężem zrobiłam następną porcję na kolację :)

Chociaż przepisy kulinarne nie są objęte prawem autorskim, przyzwoitość nakazuje przyznać, że w Internecie roi się od przepisów na placki z rzodkiewkami. Próbowałam znaleźć ten, którym się inspirowałam, ale - z ręką na sercu - nie mogłam sobie przypomnieć, z której to strony. Natomiast pomysł na wykorzystanie rozgotowanego makaronu jest mój własny, pozbawiony zewnętrznych inspiracji i jestem z niego ogromnie dumna!

Jeśli chcecie zobaczyć tutaj więcej przepisów, dajcie znać w komentarzach. Jak już wspomniałam, lubię i pewnie jeszcze nieraz będę eksperymentować w kuchni :)

niedziela, 19 marca 2017

O tekście, który nigdy nie powstał, czyli historia mojego bloga.

W ramach wyzwania, które pojawiło się na facebookowej grupie Biznes, blogowanie i marketing dla kobiet, miałam napisać tekst o tym, jak powstał mój blog. Zadania podjęłam się tym chętniej, że pewnie prędzej czy później i tak napisałabym notkę na ten temat. Historia mojego bloga jest bowiem tak wyjątkowa, że aż szkoda by było, żebym znała ją tylko ja.

Uwierzycie, że blog powstał po to, żeby znalazł się na nim jeden jedyny tekst na określony temat, wrzucony w jednym konkretnym dniu - i ten tekst nigdy nie powstał?


Ale może zacznę od początku.


Zacznijmy od tego, że nigdy nie chciałam być blogerką. No, może kiedyś przez chwilę chciałam, bardzo dawno temu, ale szybko mi przeszło. Generalnie uważałam, że stanowczo za dużo osób bloguje, a nie każdy powinien, ja zaś jestem zbytnią indywidualistką, żeby w ten sposób iść za tłumem. Czasem pojawiała się w mojej głowie myśl, że gdybym miała swój blog, to napisałabym taki i taki wpis na ten czy tamten temat. Nie przywiązywałam szczególnej uwagi do tych myśli. Wreszcie pojawił się pomysł, który to zmienił.

Nieco ponad osiem lat temu zdarzyło się coś, co wywróciło moje życie do góry nogami. Do tego stopnia, że nie jestem w stanie patrzeć na to wydarzenie wyłącznie negatywnie. Było w końcu motorem zmian, ważnych zmian, istnej rewolucji w planach życiowych. Dość powiedzieć, że wszystko, co stanowi w chwili obecnej sens mojego życia, zawdzięczam tamtym zmianom i - pośrednio - tamtemu wydarzeniu. Myślę o tym w ten sposób, że od ośmiu lat jestem szczęśliwa.


Ale możecie sobie wyobrazić, że osiem lat temu nie było mi do śmiechu.


Przeszłam przez liczne etapy "radzenia sobie". To w sumie fascynujące, jak różnych sposobów szuka umysł, żeby wygrać z czymś, z czym nie tak łatwo jest wygrać. Rzucałam się w wir zajęć. Innym razem nie robiłam nic. Rozmawiałam długo i szczerze. Śmiałam się. Śpiewałam, pisałam wiersze. Słuchałam najsmutniejszych piosenek i próbowałam znaleźć w każdej z nich chociaż po jednym pozytywnym wersie. Na którymś z tych etapów, niekoniecznie na ostatnim, pomyślałam sobie: "szkoda by było, żeby to wszystko się zmarnowało. Coś przeżyłam, coś wiem. Dobrze byłoby przekazać to dalej. Pomóc komuś innemu. Jakiejś innej".

Plan był taki - w siódmą rocznicę zdarzenia umieszczę w specjalnie przygotowanym miejscu w sieci szczery tekst o tym, że od siedmiu lat jestem szczęśliwa. Chciałam napisać w nim, czego się przez te siedem lat nauczyłam i co mogę powiedzieć innym osobom, które były w takiej sytuacji. Mój blog pierwotnie nosił nazwę "Siedem lat szczęścia". Wiecie już, skąd się wzięła Szczęśliwa Siódemka? :)

Taki był plan, gorzej z realizacją.


Tak naprawdę nie wiedziałam, ile czasu mi zajmie napisanie tekstu. Może zostawiłam sobie za mało tego czasu. Może brakło mi odwagi, umiejętności, mądrości, żeby go napisać. Z pewnością nie ułatwił mi zadania fakt, że w tygodniu, w którym miałam opublikować tekst, musiałam jechać na drugi koniec Polski na pogrzeb osoby z bliskiej rodziny. Ten pogrzeb pokrzyżował mi też inne plany, ale o tym może napiszę kiedy indziej. W każdym razie - nie zdążyłam.

Blog został sobie w sieci, zupełnie pusty i nieużywany. A w mojej głowie rosły nowe teksty, skądś nagle pojawiła się potrzeba ubierania moich myśli w coraz dłuższe formy, sięgające coraz głębiej i mówiące coraz więcej o mnie, o moich poglądach, o moim życiu, o moich doświadczeniach. Potem urodził się mały, ja trochę odpoczęłam i zobaczyłam, że w sumie mam czas na pisanie tych tekstów, a kolejne osoby od czasu do czasu podpytywały, czy nie myślałam o założeniu bloga...

Musiałam zmienić nazwę bloga - minęło w końcu już więcej niż siedem szczęśliwych lat. Szczęśliwa Siódemka mogła natomiast zostać, bo tak się złożyło, że ta nazwa jest mimo wszystko adekwatna - bo jest nas teraz siedmioro. Ja, mąż, synek, trzy koty i pies :) Okazało się, że pomysłów na kolejne wpisy mam na kilka miesięcy do przodu :)

Z tekstem na ósmą rocznicę też nie zdążyłam. Ale nie chciałam już czekać, chciałam pisać. Może wyrobię się na dziewiątą rocznicę. Albo okrągłą dziesiątą :) To musi być naprawdę mądrze napisane.


czwartek, 16 marca 2017

Nie Ty jedna miałaś taki poród.

Tak, wiem, moje wpisy nie układają się zbyt chronologicznie: niedawno pisałam o pierwszych trzech miesiącach życia dziecka, a teraz o porodzie. Ale cóż, nie prowadzę dzienniczka, a do tego uwielbiam podróże w czasie :)

13 grudnia 2016 roku o godzinie 5:05 wyjęto z mojego brzucha cztery kilogramy dziecka.

Co wtedy czułam? Bardzo wiele różnych rzeczy. Po pierwsze, było mi strasznie zimno i miałam dreszcze utrudniające oddychanie - trochę za wcześnie zrezygnowałam z podawanego mi tlenu. Ale to nie było takie ważne. Czułam przede wszystkim ulgę, że już mnie nic nie boli i że wreszcie ktoś zajmuje się mną z prawdziwą troską i zaangażowaniem. Czułam się też spokojna i pogodzona z losem: choć zależało mi na porodzie siłami natury, to jednak miałam różne obawy, czy na pewno temu podołam. Kiedy w końcu po całej nocy bólu wylądowałam na stole operacyjnym, pomyślałam sobie, że tak miało być, że od początku ten stół był mi pisany. 
Oczywiście czułam też, nieco przytłumioną przez zmęczenie, radość z tego, że już za chwilę spotkam się z moim synkiem twarzą w twarz.

Te pozytywne uczucia były na tyle silne, że niemal całkowicie przyćmiły te inne, które jednak też się pojawiły.
Uczucie, że zawiodłam.
Uczucie, że nie dałam rady.
Uczucie, które wydaje się absurdalne, ale zapewniam Was, że było prawdziwe: że nie umiem, nie umiałam urodzić mojego dziecka.

Wiecie, nie jestem największą fanką mojej osoby. Jak mi coś nie wyjdzie, to zawsze to zauważam. No, a teraz mi poród nie wyszedł.


Jak to się stało?


Przygotowywałam się do porodu najlepiej, jak potrafiłam. Dzięki szkole rodzenia miałam dobre nastawienie, ale też pewne oczekiwania. Wypytywałam rodzinę, koleżanki. Z perspektywy czasu myślę, że nikt nie chciał mnie straszyć i dlatego też te wszystkie opowieści wydawały mi się dość lekkostrawne. Nie wiem, jakim cudem przy całym moim zagłębianiu się w temat nie trafiłam wówczas na opis porodu podobnego do mojego własnego. Później znalazłam ich mnóstwo.

Nie byłam przygotowana na to, że praktycznie od początku do końca akcji będę mieć nieregularne skurcze. Nie byłam przygotowana na to, że najpierw przez wiele godzin będę mieć za małe rozwarcie, a potem nagle za duże i w efekcie nie dostanę znieczulenia. Absolutnie nie dotarło do mnie, że przez większość czasu będę zupełnie sama, zdana tylko na siebie i swoje liczenie, co ile minut mam te nieszczęsne skurcze, a wynik liczenia po każdym skurczu będzie inny. Jako osoba dość odporna na ból nawet nie myślałam o tym, że ból będzie ponad moje siły. Spodziewałam się współpracy, pomocy, a w efekcie wyglądało to tak, że kilka osób wpatrywało się ze zniecierpliwieniem między moje uda i zastanawiało się głośno, czemu jeszcze tego dziecka nie wypchnęłam i przekonywało mnie co chwilę do przewracania się z boku na bok, bo dziecko źle ułożone. Słyszałam, że muszę pomóc dziecku przyjść na świat, a jedyne, na co miałam siłę przy krótkich, ale potwornych skurczach to próbować jakoś przetrwać ten ból. I tak to było. Kiedy zapytano mnie, czy zgadzam się na cięcie cesarskie, moje "TAK!" było prawie radosne.

To nie była moja wina.


Kiedy po trzech miesiącach patrzę na to, co się stało na sali porodowej, przypomina mi się jeszcze jedno wydarzenie, dużo starsze. Kiedy miałam siedem lub osiem lat, usunięto mi trzeci migdał. Po operacji zostałam wypisana do domu, ale krótko później zaczęłam czuć się źle, wymiotować. Mama zabrała mnie do laryngologa. Pani doktor włożyła mi do ust patyczek, żeby obejrzeć moje gardło. Zawsze się tego okropnie bałam (i nadal nie lubię), więc zareagowałam, no cóż, tak jak kilkuletnie dziecko, które się czegoś okropnie boi. Pani doktor nie kryła niezadowolenia. A po chwili dowiedziałyśmy się, ja i mama, że muszę wracać do szpitala, bo coś jest nie tak.

Nikt mi wówczas nie powiedział tego, co dla dorosłych było pewnie zbyt oczywiste, by o tym mówić: że nie wracam do szpitala dlatego, że nie chciałam pokazać gardła. Dla mnie, najwyżej ośmioletniej, to był logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy: nie chciałam pokazać gardła, pani doktor była na mnie zła, musiałam wracać do szpitala. Mama płakała w drodze do domu, a ja się czułam bardzo, bardzo niegrzeczna. Czułam, zupełnie jak teraz, że zawiodłam.

Teraz było tak samo: nikt mi nie powiedział, że to nie moja wina. W jednej chwili zaspana i poirytowana lekarka tłumaczyła mi, że powinnam pomóc dziecku przyjść na świat, w następnej chwili jechałam na stół operacyjny. Nie było czasu na tłumaczenie, że akcja porodowa się cofa, dziecko jest za wysoko, skurcze są za krótkie i poród siłami natury stał się nierealny. Trzeba było działać, musiałam jeszcze podpisać mnóstwo dokumentów, musiałam dostać znieczulenie, nie było czasu na zbędne wyjaśnienia. Sama musiałam to zrozumieć.

Nie ja jedna miałam taki poród.


Po porodzie czytałam sporo na temat nieplanowanego cięcia cesarskiego. Znalazłam mnóstwo historii takich jak moja. I znacznie gorszych. Historia kobiety, u której zbyt późna decyzja o cięciu cesarskim spowodowała uszkodzenie macicy. Mnóstwo opowieści o tym, jak personel obecny przy porodzie zignorował spisany uprzednio plan porodu i nie przejmował się zupełnie oczekiwaniami rodzącej. Dowiedziałam się, że nieregularne skurcze to coś, co zdarza się często. Bardzo wiele porodów kończy się nieplanowanym cięciem cesarskim. Okazało się, że nie jestem jakimś wyjątkiem. 

Może miałaś podobny poród do mojego. Może inny, a równie trudny. Może czujesz się z tym źle. Dość łatwo znajdziesz w Internecie opisy przeżyć innych kobiet. Zachęcam Cię do tego. Poród to nie jest coś, co każda kobieta umie, a Ty nie. Jeśli poczytasz o doświadczeniach innych kobiet, może łatwiej Ci będzie zrozumieć, dlaczego było Ci tak ciężko.

I pamiętaj - cesarka to też poród! Nie daj się wpędzić w poczucie winy z jej powodu. Nie daj sobie wmówić, że nie urodziłaś dziecka. Urodziłaś. Popatrz, jakie duże i piękne :)
Gdybym nie wyraziła zgody na cięcie cesarskie, mojemu dziecku groziłaby śmierć z powodu niedotlenienia. Spadało mu tętno. Najlepsze, co mogłam zrobić, to zgodzić się na operację. Jeśli też miałaś cesarkę, to zapewne w Twoim przypadku było podobnie. Pamiętaj, zrobiłaś dla swojego dziecka to, co najlepsze. Nikt nie ma prawa wypowiadać się lekceważąco o tym, co przeżyłaś.

Jeśli masz ochotę podzielić się swoimi doświadczeniami, zapraszam do komentowania. Dla mnie to będzie bardzo miłe, a dla różnych czytających te słowa kobiet może okazać się również bardzo pomocne.

niedziela, 12 marca 2017

Pierwszy raz po porodzie jest wyjątkowy, czyli: Raport z trzech miesięcy macierzyństwa.

Cześć, jestem mamą Roberta i mam trzy miesiące. Och, tak, urodziłam się dzieści lat temu, ale mamą jestem dopiero od trzech miesięcy. Tak jak mój synek, jeszcze nie zaczęłam nawet raczkować, dopiero pełzam. Nie jestem odpowiednią osobą do udzielania rad. Jestem raczej osobą, której udziela się rady.

Skąd więc dzisiejszy wpis? Uświadomiłam sobie jakiś czas temu, jak bardzo ulotna jest ludzka pamięć. Pamiętam moment, kiedy to sobie uświadomiłam. Byłam już jakiś czas po ślubie, a koleżanka przygotowywała się do swojego. Chciałam coś podpowiedzieć, pomóc na bazie własnych doświadczeń... i złapałam się na tym, jak wielu rzeczy już nie pamiętam. Zorganizowało się, odbyło się, całkiem nawet sprawnie i bez większych wpadek (oczywiście wpadki pamięta się najlepiej), szczegóły pamięć wyparła. 
Dlatego postanowiłam spisać najważniejsze myśli i odczucia związane z początkiem macierzyństwa teraz, a nie wtedy, kiedy faktycznie będę się czuła doświadczona i kompetentna, o ile to w ogóle nastąpi. Teraz przynajmniej jestem na bieżąco z tematem.

Ten wpis dedykuję przede wszystkim osobom, które spodziewają się pierwszego dziecka lub dopiero planują je mieć. Ale także tym osobom, które chciałyby sobie powspominać, jak to było, kiedy dziecko było jeszcze takie malutkie lub porównać swoje odczucia z moimi. Tak czy inaczej, zapraszam do czytania i (będzie mi bardzo miło!) do komentowania.

Co chciałabym Ci powiedzieć, przyszła mamo, o pierwszych trzech miesiącach życia dziecka?

Bez brzucha będzie Ci lżej.


Pewnie słyszałaś nieraz, że teraz musisz się wyspać na zapas, bo potem się już nie wyśpisz? Ja spotkałam się z tym zdaniem co najmniej kilka razy. Mam więc dla Ciebie być może nowe wieści: jest szansa, że po porodzie będzie Ci się lepiej spało, lepiej leżało, lepiej ruszało, lepiej oddychało i ogólnie lepiej funkcjonowało :) Z prostej przyczyny - ten słodki ciężar, który od kilku miesięcy utrudniał Ci chodzenie i ułożenie się w wygodnej pozycji, nie będzie już znajdował się wewnątrz Twojego ciała. Nawet jeśli, jak ja, nie schudniesz od razu po porodzie, to jednak ten brzuch poporodowy jest już zupełnie inny. Miękki, elastyczny, za jakiś czas będziesz nawet mogła się na nim położyć. Nawet jeśli Twoje dziecko jest ciężkie - moje waży w tej chwili prawie 7 kilo - ciężar noszony w ramionach odczuwa się zupełnie inaczej niż ten w brzuchu. No i zawsze możesz go odłożyć na chwilę do łóżeczka lub dać go ponosić partnerowi - z brzuchem tak się niestety nie da :)

Pierwsza noc z dzieckiem jest tylko jedna.


To, jak dziecko śpi, jest kwestią ogromnie indywidualną i nie zamierzam nawet próbować zabierać głosu w tej sprawie. Ale mogę powiedzieć coś na temat pierwszej nocy. Dla niektórych mam jest to noc po urodzeniu dziecka, inne, tak jak ja, musiały na to poczekać nieco dłużej. Chodzi o pierwszą noc, którą dziecko spędza na tej samej sali co Ty.
Przygotowywano mnie na poród (choć uważam, że niewystarczająco), przygotowywano mnie na trudy połogu, ale nikt nie przygotował mnie na emocje związane z pierwszą nocą z dzieckiem na tej samej sali. Wyobraź to sobie: po dniu pełnym, jak by nie było, sporych wrażeń, gaśnie światło i zmęczona zasypiasz. Coś Ci się śni. Może ludzie, których znasz, może miejsca, w których byłaś. Mnie zazwyczaj śnią się jakieś wyjazdy, wycieczki i tak też było tym razem. Z głębokiego snu, pełnego zwrotów akcji, perypetii, najróżniejszych obrazów i dźwięków... wyrwał mnie płacz dziecka.
Mojego dziecka.
MOJEGO DZIECKA.
Już nie można było obrócić się na drugi bok i spać dalej. Dziecko potrzebuje mamy. Trzeba je wziąć na ręce, przewinąć, nakarmić. Nie ma, że boli, że chce się spać. Pół biedy, jeśli masz pokarm. Ja jeszcze nie miałam. Po jakichś czterdziestu minutach powiedzmy, że karmienia piersią, słaniająca się i ledwie widząca na oczy musiałam zabrać moje dziecko na oddział noworodków, gdzie było dokarmiane. Podczas gdy miła położna karmiła moje dziecko butelką, ja trzymałam się blatu, żeby się nie przewrócić. Parę godzin później - powtórka, znowu głęboki sen, znowu krzyk dziecka, znowu rozpaczliwe próby nakarmienia i pielgrzymka na oddział noworodków. Kiedy obudziłam się po raz kolejny, było już rano, czułam się tak wyczerpana i skołowana, że łzy same leciały mi z oczu.

Nastraszyłam? Przepraszam.
Chcę tak naprawdę powiedzieć, że bez względu na to, jak będzie ciężko, pierwsza noc jest tylko raz. Następna noc jest już drugą. Jesteś wtedy wprawioną w bojach matką, której niestraszne pobudki. Nie twierdzę, że będzie łatwo. Ale już będziesz miała tę jedną noc doświadczenia za sobą.
W którymś momencie może Ci się pojawić w głowie myśl, że chyba już nigdy nie odpoczniesz. Spokojnie. Odpoczniesz. Wcześniej, niż się tego spodziewasz. I to będzie jeden z najlepszych odpoczynków w Twoim życiu, bo docenisz go jak nigdy dotąd.

Karmienie piersią - wiedza jest błogosławieństwem.


To chyba jeszcze bardziej indywidualna kwestia niż spanie. Jedno mogę jednak z pełnym przekonaniem doradzić: im więcej wiesz, tym będzie Ci łatwiej. Warto skorzystać ze szkoły rodzenia, warto poczytać wcześniej, warto się przygotować. Karmienie może być łatwe i przyjemne. Może też, zwłaszcza na początku, wiązać się z pewnymi trudnościami. Tak czy inaczej, wiedza i przygotowanie pozwolą Ci poradzić sobie z tym jak najlepiej.
I jeszcze jedno. Nie ma jednego uniwersalnego sposobu, wzoru na karmienie piersią. Dlatego jeśli widzisz, że koleżanka z łóżka obok robi to inaczej, jeśli rodzina obserwując Twoje poczynania stwierdza, że jakoś dziwnie Cię w tej szkole rodzenia nauczyli, bądź spokojna, ufaj swojej wiedzy i intuicji. Ucz się, słuchaj rad, ale słuchaj też siebie i przede wszystkim słuchaj Twojego dziecka. Uwierz, jesteś najlepszą mamą, która kiedykolwiek karmiła to konkretne dziecko.

Pierwszy raz po porodzie jest zupełnie wyjątkowy.


Czeka Cię bardzo wiele tych pierwszych razów, a każdy z nich jest wart przeżycia. Pierwszy raz, kiedy założysz buty i wyjdziesz poza szpitalne mury. Pierwsza noc we własnym łóżku. Pierwszy raz, kiedy zjesz coś normalnego po kilku dniach diety szpitalnej. Pierwszy raz, kiedy obudzisz się, a dziecko będzie jeszcze spało i będziesz mieć tę chwilę na poleniuchowanie w łóżku. Pierwszy raz, kiedy Twój mężczyzna powie Ci, że jesteś piękna. Pierwsze spotkanie z przyjaciółmi. Pierwszy raz, kiedy umalujesz się i założysz na siebie coś ładnego. Pierwszy raz, kiedy zauważysz, że Twoje dziecko bawi się samo ze sobą i tak naprawdę możesz przez chwilę po prostu je obserwować. Pierwszy śmiech Twojego dziecka :) Pierwszy spacer z dzieckiem. Pierwszy spacer bez dziecka! Pierwszy film, który obejrzysz. Pierwszy raz, kiedy zrobisz coś, co zwykłaś robić przed porodem i zobaczysz, że wcale tak wiele się nie zmieniło, że jesteś tą samą dziewczyną co wcześniej, po prostu masz teraz jeszcze jedną osobę do kochania.
Zwyczajne życie jeszcze nigdy nie było tak niezwykłe.

Mam jeszcze jedną radę, którą, przy całym swoim niedoświadczeniu, po prostu muszę Ci dać, przyszła mamo. Dlatego, że żałuję, iż sama takiej rady w porę nie wzięłam do serca. Oto ona:

Uspokój się, dziewczyno.


Twoje dziecko ma prawo być teraz trudne. Prawdopodobnie będzie. Jego środowiskiem naturalnym w dalszym ciągu jest wnętrze Twojego brzucha. Potrzebuje tych kilkunastu tygodni, żeby zaadaptować się do nowego środowiska. Dlatego jest nieprzewidywalne, bywa marudne bez powodu, dlatego czasami zupełnie nie wiesz, jak mu pomóc. Spokojnie.
Nie szukaj w Internecie objawów najróżniejszych chorób, których się obawiasz. Słyszałaś, że kto szuka, ten znajdzie? Jeśli naprawdę się niepokoisz, konsultuj się z lekarzem lub położną. 
Wyrzuć te broszurki na temat charakteru dziecka, które znalazłaś w przychodni. Ty potrzebowałaś dwudziestu kilku lat, żeby Twój charakter się ukształtował, a chcesz już teraz oceniać, jaki charakter ma Twoje kilkutygodniowe dziecko? Daj spokój jemu i sobie.

Nie słuchaj, a przynajmniej nie przejmuj się za bardzo słowami mam, które już na tym etapie miały idealne dzieci. Dzieci, które zawsze spały i jadły o tej samej porze i nigdy nie płakały dłużej niż pięć minut, bo mama natychmiast zaspokajała wszystkie potrzeby. Może tak było. Może nie. Pamiętasz, co pisałam na samym początku? Pamięć ludzka jest ulotna...


środa, 8 marca 2017

O tym, czego nie wiedziałam, czyli: feminizm to normalność

Nie tak miało być.


Nie chciałam już w jednym z pierwszych wpisów wkładać kija w mrowisko. Miało być ciepło, mamusiowo i zabawnie, a ewentualna poważniejsza tematyka miała pojawić się dużo później.

Ale cóż, mamy ósmy marca, czyli Dzień Kobiet. Trudno zignorować tę datę i wszystko, co się z nią wiąże. Jak to dzisiaj padło w radiowej Trójce, "musimy, choćbyśmy nawet nie chcieli, porozmawiać o sprawach kobiet" ;) 

W ramach akcji #przewodnik8m kobiety publikują na Facebooku swoje refleksje związane z feminizmem. Zasady są takie, że należy wybrać literkę, od której zaczyna się nazwa miejsca, z którym wiąże się Twoja historia i w oparciu o tę literkę napisać, czym dla Ciebie jest feminizm.

Moja literka to K. K jak Kampus Uniwersytetu Jagiellońskiego, jakieś dziesięć lat temu. W przerwie między wykładami dogoniła mnie na schodach sympatyczna pani doktor, z którą mieliśmy zajęcia. Właśnie przeczytała mój artykuł opublikowany w prasie studenckiej. Pełna emocji zapytała mnie wtedy:
"Pani Martyno, czy jest pani pewna, że wie, czym jest feminizm?"
Chyba odpowiedziałam wtedy, że owszem, wiem,

Ale nie wiedziałam. 


Jedyne feministki, jakie wówczas znałam, to skrajnie karykaturalna Dereszowska w "Złotopolskich" (taak, oglądałam) oraz Kazia Szczuka, której zadaniem jako prowadzącej "Najsłabszego ogniwa" nie było bynajmniej wzbudzanie ciepłych uczuć. Dodajcie do tego, że w książkach mojej ulubionej wówczas autorki, Małgorzaty Musierowicz, słowo "feministka" było używane wyłącznie w negatywnym kontekście (nie wierzycie? Odsyłam chociażby do "Opium w rosole" i do dyskusji braci Ogorzałków na temat Gabrysi, gdzie jeden z braci mówi, że jest ona mądrą dziewczyną, a drugi, że feministką). Dodajcie do tego, że praktycznie nie ma w powszechnym użyciu określenia będącego kobiecym odpowiednikiem męskiego szowinisty, co sprawia, że często takim określeniem staje się słowo "feministka". I tak też je rozumiałam. Żałuję, że tak było.

Gdybym wcześniej została feministką, wiedziałabym, że mój poprzedni związek nie ma prawa bytu jakieś dwa lata przed tym, zanim go zakończyłam.
Gdybym wcześniej została feministką, zobaczyłabym wcześniej, jak wiele łączy nas, kobiety, jak bardzo jesteśmy podobne mimo różnic i jak uniwersalne są nasze potrzeby.
Gdybym wcześniej została feministką, wiedziałabym, że gwałciciel to nie tylko ten dziwny pan, który kryje się całymi dniami w ciemnym lesie licząc na to, że wreszcie przejdzie tamtędy jakaś zbłąkana naiwna istotka, którą będzie mógł zgwałcić.
Gdybym wcześniej została feministką, wcześniej wiedziałabym, ile najprostszych elementów naszej codzienności warunkowanych jest stereotypami i jak szkodliwe konsekwencje potrafią mieć te stereotypy.
Gdybym wcześniej została feministką, wcześniej rozumiałabym, że walka o równość nie oznacza niechęci ani nienawiści do kogokolwiek, nie oznacza walki o to, żebyśmy tylko my miały lepiej, ale żeby wszystkim żyło się równo dobrze.

Odkryłam to wszystko kilka lat później, a jakże, dzięki social media. Zobaczyłam, jak mądre rzeczy piszą i publikują feministki. Takie normalne.

Feminizm to normalność.


Moi znajomi też tak uważają. Mówią, że nie lubią feministek. Zadaję im wtedy kilka pytań o najbardziej podstawowe postulaty feminizmu. Czy jesteś za tym, żeby ludzie byli traktowani równo bez względu na płeć? Czy jesteś przeciwny dyskryminacji na tle cech płciowych? Czy jesteś przeciwny przemocy wobec kobiet?
W odpowiedzi słyszę, że chyba każdy normalny człowiek tak uważa.
Otóż to. Zgadzam się. Pytanie tylko, czy "każdy" równa się "nornalny"?

Ledwie kilka dni temu pewien znany polski politykke zaszokował całą Europę swoimi słowami, że "oczywiście kobiety powinny zarabiać mniej od mężczyzn, bo są od nich mniejsze, słabsze i mniej inteligentne". Europejskie media zatrzęsły się nie tylko z oburzenia, ale i z zaskoczenia, że ktoś w XXI wieku z pełną powagą wyraża takie poglądy. Jednak między głosami pełnymi słusznego oburzenia znalazły się i takie, że przecież on ma rację, kobiety są mniejsze i słabsze, więc o co w ogóle nam chodzi.

Dość niedawno uczestniczyłam w dyskusji na temat incydentu, który wydarzył się w Krakowie. Młoda dziewczyna poszła po imprezie z obcym mężczyzną do jego mieszkania. Rano, kiedy leżała jeszcze zamroczona, mężczyzna ją zgwałcił. Dziewczyna wyrwała się, uciekła, a sprawę zgłosiła na policję.
Wiele widziałam w Internecie, a mimo to nie byłam gotowa na takie hektolitry błota i pomyj, jakie zobaczyłam pod tamtą wiadomością. Święte oburzenie kobiet, że żadna szanująca się dziewczyna by tak nie postąpiła. Głupie heheszki mężczyzn, że jak można zgwałcić prostytutkę, że jakby suka nie dała, to pies by nie wziął i że jakby facet był śniadym obcokrajowcem, to by nie narzekała, a nawet wrzuciłaby na insta fotki z całej akcji. Całkiem poważne narzekania osób obu płci, że teraz biedak pewnie pójdzie siedzieć, a ona nie poniesie żadnych konsekwencji. Żadnych! I przeważająca większość komentarzy o tym, że czego ona się spodziewała, idąc z obcym mężczyzną do jego mieszkania, że będą razem w szachy grać? Herbatę pić? Znaczki oglądać? 
Bo przecież kobieta nie miała prawa zakładać, że poznała fajnego faceta na jednorazowy, niezobowiązujący seks. No skąd, tak to robią mężczyzni. A skoro już zakładała, że będzie uprawiać seks, to widocznie miała jakiś obowiązek, by zgadzać się na każdą ilość tego seksu, każdą, nawet brutalną formę seksu, każdą pozycję, nawet niekomfortową i bolesną i o każdej porze. Nawet nad ranem, kiedy jeszcze spała lub nie czuła się dobrze. 

W dalszym ciągu trwa ogólnopolska przepychanka o prawo do aborcji i do antykoncepcji. Nie wiemy, co jeszcze wymyślą ci mądrzy panowie, którzy najlepiej wiedzą, czego potrzebują kobiety i co należy im odebrać, by wszystkim żyło się lepiej. Jednocześnie odbiera się pieniądze na opiekę szpitalną tych dzieci, które już się urodziły. Czyli: musisz zajść w ciążę i musisz urodzić, a potem sobie radź, nawet jeśli dziecko jest chore, a Ty nie masz pieniędzy. I pamiętaj, że jako (potencjalna przyszła) matka jesteś mniej atrakcyjnym kandydatem na rynku pracy. A jeśli jeszcze trafisz na pracodawcę, który uważa, że jako kobieta jesteś mniejsza, słabsza i mniej inteligentna... 

To wszystko dzieje się teraz, w tym wieku, w tym roku. Teraz, kiedy przeciętna osoba zapytana o to, czy popiera równe traktowanie obu płci odpowiada, że popiera, bo "przecież to normalne".

Dzisiaj (i zawsze) staramy się o normalność. 




niedziela, 5 marca 2017

O tym, że strach matki bywa silniejszy od rozumu.


Właśnie przyznałam sobie samozwańczo złoty order najbardziej szurniętej matki roku. Nie jestem szczególnie przywiązana do tego wyróżnienia, więc jeśli macie w zanadrzu mocniejszą historię, to podzielcie się nią, a ja chętnie zrzeknę się tytułu.

A było to tak:


Po karmieniu ucięliśmy sobie z małym popołudniową drzemkę, dziecko w bezpiecznej pozycji na boku, moja dłoń delikatnie obejmująca główkę dziecka. No i pospaliśmy, jak się okazało, nieco dłużej: kiedy się obudziłam, było zupełnie ciemno. Nic nie widziałam, za to czułam cały czas cieplutkie ciałko mojego synka i jego główkę pod moją dłonią.

I nagle wyczułam, że w tej główce porobiły się jakieś straszne wgłębienia, jakby dziury.


Ogarnęło mnie przerażenie. Pierwsza moja myśl: natychmiast dzwoń na pogotowie! Póki jeszcze nie jest za późno! Druga myśl: ale w sumie jak to się stało? Przecież nic mu nie dolegało, kiedy się kładliśmy, nic na niego nie spadło, o nic się nie uderzył... Trzecia myśl: w takim razie to na pewno nie żaden uraz mechaniczny, tylko objaw jakiejś strasznej choroby. A może odwodnienie? Ponoć od odwodnienia może się zapaść ciemiączko, co prawda moja dłoń dotykała główki w nieco innym miejscu, ale może... ale jeśli...

Zanim wpadła mi do głowy jakaś równie mądra czwarta myśl, zdążyłam się na dobre rozbudzić i uświadomić sobie, co najlepszego właśnie robię od dobrych kilku sekund.

Domyślacie się już, co zrobiłam?

Taak. W czasie snu omsknęła mi się dłoń - albo to on się przesunął? Przez te kilka dramatycznych sekund z rosnącym przerażeniem badałam ucho mojego maluszka.

Z uchem wszystko w porządku. Z całym maluszkiem też.

czwartek, 2 marca 2017

O tym, kim nie jestem.

Witajcie,

Z okazji trzydziestych urodzin postanowiłam zrobić coś dla siebie. Aktywowałam więc blog. Aktywowałam, nie reaktywowałam - bo choć blog istnieje od roku, to jednak do tej pory nie odważyłam się zasilić go żadna treścią. Czas to zmienić.

O czym będę pisać? O tym, co znam, co wiem i co myślę. Nie chcę już na tym etapie ograniczać się do wąskiej tematyki. Uprzedzam lojalnie, że jestem od dwóch miesięcy mamą i mój świat ma chwilowo rozmiary pokoju dziecięcego, można się więc spodziewać, że tematyka okołodziecięca będzie tu najczęstszą. Ale raczej nie jedyną.

Na początek chciałabym się przedstawić.
Albo nie.

Pomyślałam sobie, że bardziej niż wiedza o tym, kim jestem, przyda się moim czytelnikom wiedza o tym, kim nie jestem.

Kim zatem nie jestem?

  • Nie jestem terapeutą, lekarzem, psychologiem, pedagogiem, coachem. Właściwie nie jestem specjalistą w żadnej dziedzinie. 
  • Nie jestem, jak się okazało ostatnio, osobą z traumą. To dla mnie bardzo cenne odkrycie i będę się go trzymać.
  • Nie jestem autorką innego bloga, która z jakichś przyczyn postanowiła zacząć od początku z nową ksywką. To jest mój pierwszy blog. Zresztą nie wątpię, że to widać... ;)
  • Nie jestem grafikiem ani informatykiem. To też widać. Niemniej mam nadzieję, że z czasem ta strona zacznie wyglądać nieco atrakcyjniej.
  • Nie jestem "wszyscy" i nie nazywam się "każda". Wszystkie moje przeżycia i odczucia z tym związane są tylko moje.
  • Nie jestem Tobą. Nie wiem, co przeżyłeś/przeżyłaś. Mogę to sobie tylko wyobrazić i próbować przełożyć na swoje, ale to zawsze będą tylko próby.
  • Nie jestem matką Twojego dziecka. To, co napiszę o swoim dziecku, niekoniecznie da się zastosować w przypadku Twojego dziecka.
  • Nie jestem krytykiem filmowym. W ogóle żadnym krytykiem. Jestem stanowczo za mało wybredna.
  • Nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie wszyscy lubili. Och, wiem, że to oklepany tekst, ale szalenie go lubię. Chyba nawet trochę mi pomógł nabrać dystansu do siebie. 
  • Nie jestem wielbłądem. No nie jestem.

Skoro już wiecie, kim nie jestem, wiecie też - mam nadzieję - czego możecie się nie spodziewać na tym blogu. Czego możecie się spodziewać - to na razie pozostanie zagadką :)