piątek, 31 grudnia 2021

Rok 2021 i rewolucje

Oj. Oj. Ojej.

Już koniec roku? Przecież dopiero się zaczął...

Kiedy wróciłam dziś pamięcią do początku roku 2021, dotarło do mnie, że jednak wydarzyło się w nim bardzo dużo. Przeżyliśmy rewolucję, i to niejedną. Nie o każdej Wam napiszę, ale o większości z nich - z przyjemnością :)

Rok na etacie


Na trzy czwarte etatu, jeśli chodzi o ścisłość. Koniec roku 2020 przyniósł mi pozytywne zakończenie procesu rekrutacji, natomiast styczeń 2021 rzucił mnie na głęboką wodę, każąc szybko przyzwyczaić się do zupełnie nowego trybu życia. Trudny był zwłaszcza początek, gdy codziennie jeździłam do Krakowa na szkolenie stacjonarne. Opisałam perypetie z tym związane w tekście zatytułowanym Czas dorosnąć? Mama idzie do pracy!

Łączenie pracy z życiem rodzinnym wielokrotnie okazywało się wyzwaniem. Gdy pod koniec marca pojawił się kolejny lockdown, przymusowa przerwa w pracy znacząco wybiła mnie z rytmu. Podobnie było miesiąc później, gdy wskutek chorób i zdarzeń losowych pewną część maja i większość czerwca spędziłam na L4 (sama albo z którymś z dzieci). To sprawiło, że bardzo długo czułam się w mojej pracy początkująca. W międzyczasie pojawiały się w firmie kolejne osoby i mimo krótszego stażu zdawały się wdrażać o wiele szybciej niż ja. Bywało ciężko, intensywnie, nieraz zastanawiałam się, czy na pewno wybrałam właściwą ścieżkę zawodową. Ale koniec roku znów przyniósł pozytywne zmiany - od stycznia przechodzę do innego działu, bardziej zaawansowanego pod względem wiedzy i kompetencji, pozwalającego też na większą różnorodność zadań i pracę bardziej dostosowaną do moich predyspozycji. Czeka mnie szkolenie i ogrom nowych informacji do przyswojenia w raczej krótkim czasie, ale wierzę, że warto :)

Rok pisarski


Od lewej: ja, Patrycja Żurek, Angela Węcka, Aleksandra Rak


To była długa i niesamowita podróż, zakończona pozytywnym finałem: podpisałam umowę wydawniczą na pięć tomów mojej serii o licealistach. Oprócz tego, moje opowiadania dostały się do dwóch antologii, które mają się ukazać w przyszłym roku. W 2022 czeka mnie mocne wyjście z szuflady, premiery, spotkania autorskie, zderzenie mojej twórczości dotychczas przeznaczonej dla garstki osób - z szeroką publicznością.

Nie wszyscy będą zachwyceni. Nie wszystkie recenzje będą pozytywne. Moje inspiracje, fascynacje, zakochania... będą w rękach osób, których nie znam nawet z widzenia. Niektórzy odłożą książkę po kilku stronach i stwierdzą, że nie uznają takiej literatury. Niektórzy powiedzą, że nie znam się na tym, o czym piszę, że sięgam za wysoko, zbyt ambitnie.

Ale jestem przekonana, że wielu ludzi pokocha moich bohaterów. Mają dar zdobywania serc, ich losy angażują, wzbudzają emocje, sprawiają, że czytelnik czeka na więcej. Nie są idealni, nie są papierowi, przypominają żywych ludzi - i tacy właśnie są dla mnie, żywi, prawdziwi jak przyjaciele, z którymi jestem zżyta od dawna. Jak bardzo liczna i nietypowa rodzina :) Nie mogę się doczekać, kiedy będziecie mogli poznać ich bliżej :)

Rok pisarski wiązał się także z prowadzeniem grup dla pisarzy: Piszemy codziennie - grupa wsparcia oraz Od czeladnika do rzemieślnika. A także z niespodziewanym zamknięciem innej grupy, która kiedyś była dla mnie bardzo ważna. Nie sposób pominąć tego zdarzenia w podsumowaniu rocznym, bo jednak położyło się cieniem na całym maju, a jeśli mam być szczera, to i na następnych miesiącach. Po prostu to nie jest sprawa, o której się łatwo zapomina. To jest coś, co zostaje i wraca w nieprzewidzianych momentach. Zauważyliście może kiedyś, że niesprawiedliwe zakończenia (w książkach, w filmach) najbardziej zapadają w pamięć? W życiu jest tak samo. To niesprawiedliwe zakończenie zostanie ze mną prawdopodobnie na wiele lat, a może i na zawsze.

Więcej na ten temat napisałam w tym tekście: Mali ludzie, małe zdrady. Więksi ludzie, większe zdrady, zresztą najczęściej czytanym przez Was w tym roku. Choć mam poczucie, że napisałam go dosyć enigmatycznie i chyba trochę niesprawiedliwie... dla samej siebie. Mam skłonność do brania winy na siebie, ale nie, nie jestem czarnym charakterem tej historii.

Rok pisarski to również liczne spotkania z kochanymi przyjaciółmi po piórze :) A także radość z ich sukcesów. Gdy spotkamy się w tym gronie w 2022 roku, może będę mogła się im odwdzięczyć za te wszystkie cudowne autografy i dedykacje!

Ja i mój mąż z Kasią Wierzbicką

Joanna Wtulich i ja

Macierzyństwo i zmiany


W życiu matki, zwłaszcza matki małych dzieci, każdy dzień obfituje w zmiany i rewolucje. Ta najważniejsza w tym roku to definitywne zakończenie drogi mlecznej. Stało się to dość niedawno, krótko przed trzecimi urodzinami Michasia - jeśli chodzi o karmienie, zdecydowanie byliśmy długodystansowcami! :) Skończyło się trochę inaczej niż w przypadku Roberta, bo praktycznie z dnia na dzień. Którejś nocy poczułam, że karmienie nie zdaje egzaminu, że oboje, ja i Michaś, jesteśmy przy nim coraz bardziej sfrustrowani. Powiedziałam: już koniec, starczy, a on, ku mojemu zaskoczeniu... obrócił się na drugi bok i zasnął. Tak po prostu. Następnej nocy przez jakąś minutę domagał się piersi, ale gdy odmówiłam, ponownie zasnął bez większego protestu. I to było na tyle. Szybko odkryłam, że od tego czasu sypiamy lepiej, bez przerw, i jesteśmy znacznie spokojniejsi.

Zakończenie karmienia nie wiązało się w moim przypadku z żadnymi dolegliwościami, nie odczuwałam bólu piersi, nie musiałam odciągać mleka, może raz czy dwa razy zdarzyło mi się niewielkie "przeciekanie" ;) Michał czasem przypomina sobie o cycu, najczęściej w stresowych sytuacjach, ale łatwo daje się przekonać, że to już nie dla niego.

Kolejną rewolucją był nocnik :) Tu nie poszło łatwo, przyznaję, głównie dlatego, że po drodze przyplątały się do Michasia różne dolegliwości trawienne i toaleta zaczęła mu się po prostu źle kojarzyć. Cały czas nad tym pracujemy, ale odnotowaliśmy już pewne sukcesy w tej dziedzinie :) Najważniejsze, że Misio już tak się nie boi.

Robert świetnie sobie radzi w przedszkolu, bryluje na angielskim (chodzi na zajęcia ze starszą grupą!), pięknie pisze i koloruje, ma wspaniałych kolegów i koleżanki. Michaś nadal jest naszą kochaną artystyczną duszą, mówi coraz więcej, rozbraja nas swoim urokiem. Obaj są cudowni, pełni radości i mają dobre serduszka :) A jak pięknie okazują sobie miłość!



Rok na blogu


Dobra... Wiem, że nie było najlepiej. Tłumaczę sobie to tak, że czas nie jest z gumy. Skoro pisałam książkę i działałam w środowisku pisarskim, pracowałam, śpiewałam, ćwiczyłam, sporadycznie pozowałam do zdjęć, czytałam, recenzowałam, i w tym wszystkim miałam też czas dla moich ukochanych chłopaków, to któraś z aktywności musiała trochę ucierpieć. Padło na blog, przepraszam.

Jest też tak, że im starsi są chłopcy, tym mniej kompetentna się czuję w niektórych tematach. Nie spędzamy razem całego czasu, przez większość dnia Robert i Michaś są w przedszkolu. Więcej jest rzeczy, które dzieją się w ich życiu bez mojego wpływu i udziału. Często łapię się na tym, że czegoś nie wiem, nie jestem pewna, z całą pewnością daleko mi do wiedzy eksperckiej. Wiadomo, nigdy jej nie obiecywałam, ale są takie chwile, w których nie czuję się nawet średnio zaawansowana ;)

W roku 2021 ukazało się 25 artykułów na blogu. Najmniej jak do tej pory, o połowę mniej niż w 2019. O tym najczęściej czytanym już Wam wspomniałam, najczęściej komentowanym natomiast było podsumowanie roku 2020 - Co dobrego w 2020 roku. Proszę, możecie porównać, jak różnił się mój 2020 od 2021 :)

Najrzadziej czytaliście ten o urodzinach Michała, może dlatego, że jest względnie nowy i jeszcze na niego nie trafiliście: Trzylatek i jego garaż, czyli: trochę o prezentach i dużo o miłości.

Na fanpage'u największą popularnością cieszył się post o cudownej książce "Jednym tchem" mojej kochanej Joanny Krystyny Radosz. Trochę mu w tym pomogłam, bo jestem zdania, że dobrą literaturę promować warto! A najczęściej komentowaliście moją dumną i dość zagadkową jeszcze wtedy wzmiankę o tym, że będę debiutować :) Miło z Waszej strony!

W podsumowaniach lubię umieszczać też teksty z różnych względów ważne dla mnie, dlatego trafia tu także ten: Kolorowe rozmowy w trawie. Podoba mi się, jak go napisałam :)

Co jeszcze?




Śpiewałam. Dwa koncerty, oba bardzo satysfakcjonujące. Miały się odbyć jeszcze dwa inne, ale z przyczyn epidemiologicznych... sami rozumiecie.  Coś się jednak dzieje w tym moim muzycznym życiu, powoli, nieśmiało i z przeszkodami, ale jednak do przodu.

Pozowałam do zdjęć - mało, co było do przewidzenia, ale z bardzo spektakularnym finałem w postaci sesji w Termach Chochołowskich. Wiecie, to było spełnienie marzeń. Samo przebywanie w tak pięknym i przyjemnym miejscu, a już fakt, że przyjechałam tam jako modelka... O takie życie walczyłam :D



Robiłam zdjęcia. Totalnie amatorsko, nawet nie zamierzam twierdzić, że jest inaczej - ale dało mi to tyle radości, że postanowiłam o tym wspomnieć. Uwielbiam zachowywać piękne chwile na dłużej!






Roku 2021 - no, niech Ci będzie... Kopałeś poniżej pasa, ale ostatecznie byłeś niezły ;) 

poniedziałek, 20 grudnia 2021

Najlepsze urodziny w pięcioletnim życiu

Wszystkie zdjęcia umieszczone w tym wpisie zostały zrobione na Sali zabaw DODO w Niepołomicach i umieszczone za zgodą pracowników sali.

Zastanowiłam się dzisiaj, które urodziny - moje własne - mogłabym nazwać najlepszymi w życiu. Zdaje się, że dwudzieste siódme, czyli nie tak znowu odległe ;) Spędzone w knajpce z karaoke, z imprezą zorganizowaną specjalnie dla mnie, z tłumem znajomych i wcale nie mniejszym tłumem nieznajomych, którzy bawili się razem z nami. Albo osiemnaste, bardziej kameralne, z imprezą niespodzianką, którą przygotowały dla mnie przyjaciółki (i którą prawie sabotowałam, bo dziewczyny trochę zbyt wiarygodnie udawały, że niczego nie planują) :D

Robert miał znacznie mniej imprez urodzinowych niż ja, a tych pierwszych na pewno już nie pamięta. Ma dopiero pięć lat. Gdy jednak powtarzał z przekonaniem, że to najlepsze urodziny w jego życiu, jego radość z pewnością była szczera. Widziałam to w jego oczach, w zarumienionych policzkach, w cudownym uśmiechu, w serdeczności, z jaką witał kolegów.

Sala zabaw


Sala zabaw DODO - Niepołomice, zdjęcie zaczerpnięte z fanpage'a

O tym, że warto organizować dziecięce urodziny w tego typu miejscach, przekonałam się już dawno temu, zanim jeszcze zostałam mamą. Miałam okazję uczestniczyć w jednej imprezie urodzinowej jako opiekunka dwóch uroczych dziewczynek. Zapamiętałam ogromną dziecięcą radość, dobrze zorganizowaną zabawę i bezcenne poczucie, że po wszystkim nie trzeba sprzątać domu :D

Mówiąc nieco poważniej - sala zabaw zapewnia swego rodzaju wyrównanie szans. Mieszkamy w małym domu, pięcioro dzieci wraz z rodzicami to byłby w takich warunkach już spory tłum. Na sali zabaw każdy miał mnóstwo miejsca dla siebie, a nasi goście nawet nie byli jedynymi którzy się tam bawili tego dnia :) Każdy może być na moich urodzinach, powtarzał rozradowany Robert, a my bez wahania częstowaliśmy wszystkie dzieci przekąskami z naszego stolika, i tak mieliśmy ich naprawdę dużo.

Tego typu sale mają również dość uniwersalny wystrój. Obawa, że goście będą z niego niezadowoleni, albo że zabawki będą mało atrakcyjne, raczej w ogóle nie ma racji bytu. Jeśli organizowaliście kiedyś jakiekolwiek przyjęcie w domu, musieliście zadbać o wystrój i o umilacze czasu, to pewnie wiecie, o czym myślę. Cały ten dylemat, czy to im się spodoba, w przypadku sali zabaw po prostu nie istnieje. Wiesz, że się spodoba.

Wydaje mi się, że kiedyś, dawno, dawno temu wyobrażałam sobie siebie jako super oryginalną mamusię, która wszystko robi sama, zapewnia dzieciom nietypowe atrakcje, tematyczne przyjęcia i własnoręcznie wykonane dekoracje. Jasne, to jest fantastyczne, ogromnie podziwiam osoby, które robią takie rzeczy. Tak czy inaczej, najważniejsza jest radość na buzi dziecka, a jestem przekonana, że impreza urodzinowa zorganizowana w miejscu do tego przeznaczonym z pewnością tę radość wywoła.

Nasz pierwszy raz


To były pierwsze urodziny Roberta zorganizowane w taki sposób. Wcześniej robiliśmy po prostu przyjęcia domowe dla rodziny i najbliższych znajomych. Ale teraz Robert ma już pięć lat i dużą potrzebę wspólnej zabawy z kolegami. Już od dawna czekał na te urodziny i wyliczał, kogo chciałby zaprosić.


Z tym zapraszaniem był chyba największy kłopot. Przede wszystkim, listę gości trzeba ustalić z pewnym wyprzedzeniem, a wizja Roberta zmieniała się kilkakrotnie - bo, dajmy na to, pokłócił się z kolegą i już nie chciał go zaprosić ;) Poza tym ja nawet nie znam osobiście większości rodziców jego kolegów, mamy ze sobą kontakt jedynie poprzez grupę na Facebooku. Z jedną z mam nawet nie udało mi się nawiązać kontaktu na czas! Na szczęście uznałyśmy wspólnie, że nic straconego, nadrobimy to niedopatrzenie w najszybszym możliwym terminie.

Sporym dylematem było też: ilu gości zaprosić? Mam wrażenie, że cztery-pięć osób to optymalna ilość. Szczęśliwym trafem wszyscy koledzy (poza tym jednym, z którym nadrobimy) mogli się pojawić na miejscu o określonej porze. A przecież z dziećmi to jest taka loteria! - jednego dnia zdrowe, następnego dnia choruje, innego dnia po prostu coś mu się odwidzi, albo rodzicom coś wypadnie... Najbardziej obawiałam się tego, że z dnia na dzień wszyscy goście odwołają przyjście, i tak po prostu posiedzimy sobie w tej sali sami... Jednak poszczęściło się nam :)

Mieliśmy też dużo szczęścia, jeśli chodzi o lokalizację sali i dostępny termin - a rezerwowałam go dosłownie kilka dni wcześniej! Od jednej z mam dowiedziałam się, że niedawno otworzono salę zabaw w Niepołomicach, bardzo blisko Rynku. To rozwiązało nasz dylemat, jak znaleźć miejsce, do którego wszyscy dojadą bez większych problemów.

Urodziny w DODO

Miejsce zrobiło na nas rewelacyjne wrażenie. To nie jest tylko zwykłe kulkowo, DODO oferuje również mnóstwo innych atrakcji, zabawek, klocków, nawet spory wybór książeczek do poczytania. Każde dziecko znajdzie coś dla siebie - a zapewniam, że o ile Roberta łatwo zabawić, to już trzyletni Michał potrafi być bardziej wybrednym odbiorcą. Po dwóch małych kryzysach, kiedy próbował się dostać do zjeżdżalni ewidentnie dla niego za dużej, znalazł sobie spokojniejszą rozrywkę i bawił się tak wybornie, że przy wychodzeniu trzeba go było odkopać z kulek niczym jeża schowanego w stercie liści :D 


W nieznacznie oddzielonej od reszty sali części, przypominającej mały pokoik, stał przystrojony balonami stolik z przekąskami. Niektóre z nich były wliczone w cenę, inne dokupiliśmy za niewielką opłatą. Większość została do spakowania :D Ale i tak cieszę się, że było ich tak dużo, dzięki nim stół prezentował się wspaniale. Nie zdecydowaliśmy się na tort, trochę chcieliśmy sprawdzić, jak w ogóle sprawdzi się taka formuła urodzin w miejscu, w którym dzieci są przede wszystkim nastawione na skakanie i szaleństwa, niekoniecznie na jedzenie. Po fakcie myślę, że rezygnacja z niektórych przekąsek na rzecz tortu mogłaby być niezłym pomysłem, wartym wypróbowania w przyszłości.

Sala posiada też część kawiarnianą dla rodziców, ale przyznam, że praktycznie w ogóle z niej nie skorzystaliśmy. Nie było kiedy, bo ciągle byliśmy w ruchu i przyglądaliśmy się, jak bawią się nasi mali podopieczni. Przyznam, że nawet weszłam dwukrotnie na konstrukcję przeznaczoną do zabaw, bo musiałam pomóc Michałowi, który jeszcze nie do końca odnajdywał się w tym labiryncie :) I dwa razy zjechałam w kulki! Ale zasadniczo, nie zachęcam do podążania w moje ślady, ta konstrukcja naprawdę jest dla dzieci, nie dla rodziców :)


Starsi chłopcy radzili sobie bez trudu, czasem tylko trzeba było ich pilnować, gdy chcieli wspinać się po siatce jak Spiderman! albo gdy przegrzewali się w bluzach, bo w ferworze zabawy nie pomyśleli, że przydałoby się je zdjąć :) Przyznam, że gdy na samym początku imprezy okazało się, że rodzice naszych gości nie będą siedzieć z nami przy stoliku, po prostu przyjdą po dwóch godzinach odebrać dzieci, ogarnęła mnie obawa, czy sobie poradzimy z taką gromadką. Szybko przekonałam się, że nie będzie to trudne, tym bardziej, że do pomocy mieliśmy czujną i nieustraszoną panią z obsługi :)

Przyznam, że nawet nie wiem, kiedy minęły te dwie godziny. Czas upłynął błyskawicznie, aż trochę żal było wychodzić! Na pewno trafiliśmy na miejsce, do którego będziemy wracać, tym bardziej, że to podobno najlepsze kulkowo na świecie - pewien pięcioletni promyk słońca tak mi mówił :)

czwartek, 2 grudnia 2021

Trzylatek i jego garaż, czyli: trochę o prezentach i dużo o miłości


Budzę się rano z przerażeniem, z poczuciem, że czegoś ważnego nie zrobiłam i nie dopilnowałam i ogólnie, zawaliłam jako matka. Gdy zaczyna się dzień i jesteśmy po śniadaniu, to uczucie jeszcze się wzmaga. Wiem, że moje oczy są ogromne i widać w nich popłoch, gdy przyglądam się zabawie chłopaków. Czuję, że spokój i harmonia nie potrwają długo, że za chwilę rozpęta się tutaj małe piekiełko, a pamięć o nim przetrwa lata i wypłynie kiedyś na jakiejś kozetce u jakiegoś psychologa, który pomoże mojemu synkowi uporać się z traumami z dzieciństwa.

Mina i gesty Michałka, jego niecierpliwie wyciągnięte rączki już zdradzają, co za chwilę się wydarzy. Robert składa z tatą swój nowy, wspaniały zestaw Lego City, a Michał przez dłuższy czas ogląda ich poczynania jak interesujący spektakl, widać jednak, że tę milczącą fascynację powoli zastępuje chęć, by włączyć się do zabawy. A na to Robert nie pozwoli. Choć jest troskliwym starszym bratem i chętnie się dzieli, to jednak nowe Lego City to nowe Lego City. Nie jest do podziału.

Mój mózg aż huczy, gdy obmyślam strategię: czym by tu zająć Michałka? Jednocześnie mam świadomość, że to prawdopodobnie nie zadziała. Michał jest dzieckiem, którego uwagę ciężko odwrócić, gdy skupi się na określonej zabawie czy czynności. Sztuczki, które sprawdzały się w przypadku Roberta, nie działają na niego. Jeśli się uprze, by bawić się zestawem, prawdopodobieństwo, że za chwilę zobaczymy zapłakaną buźkę (a nawet dwie, bo dla Roberta też będzie to trudna sytuacja) jest niemal stuprocentowe.

Nie za dobrze to wyszło, prawda? A nie wiecie jeszcze wszystkiego...

Ta sytuacja miała miejsce w dniu urodzin Michałka. Tak, dobrze czytacie, Michałka.

Rzecz jasna, nikt nie zrobił tego celowo. Po pierwsze, przyjęcie urodzinowe chłopaków - wspólne, bo w końcu obchodzą urodziny w odstępie dwóch tygodni - jest zaplanowane na inny dzień. To nie znaczy, że zamierzaliśmy całkowicie zignorować fakt, że mamy 28 listopada i trzy lata wcześniej wydarzyło się coś bardzo wyjątkowego... Niemniej, huczna impreza z mnóstwem prezentów nie była na ten dzień przewidziana.

Zestaw Lego pojawił się w naszym domu dzień wcześniej, wypatrzył go Robert podczas wspólnych zakupów, kiedy szukaliśmy czegoś zupełnie innego. Z ręką na sercu, rozejrzałam się wówczas za prezentem także dla Michałka, jednak nie znalazłam niczego równie atrakcyjnego, dostosowanego do jego wieku i etapu rozwoju. Wszystko wydawało się albo za proste, albo zbytnio zaawansowane i łatwe do pogubienia. Później, w innym sklepie, byliśmy już wszyscy zbyt zmęczeni, żeby rozglądać się za prezentami, pojechaliśmy prosto do domu.

Nikt nie zrobił tego specjalnie, ale faktem jest, że w dniu własnych trzecich urodzin Michał przyglądał się, jak jego starszy brat bawi się swoim pięknym, nowym prezentem.

Kiedy już przestałam wyzywać się w myślach od wyrodnych matek i zaczęłam szukać rozwiązania, w mojej głowie zapaliła się lampka. Mamy jeszcze książki! Z październikowych Targów przywiozłam sporo pięknych zdobyczy, niektóre z nich nadal czekały na swoją porę, by pokazać je dzieciom, i ta pora właśnie nadeszła. Czmychnęłam do pokoju na piętrze, korzystając z okazji, że obaj chłopcy nadal zachowywali się spokojnie. Duża, ilustrowana, ładnie wydana książka idealnie nadawała się na prezent. Do paczki dorzuciłam jeszcze autko, które kupiłam kiedyś "na wszelki wypadek", i voila - prezent gotowy! Pobiegłam z ozdobną torebeczką na dół.

Gdy już prawie ruszałam z interwencją, gotowa odwracać jego uwagę za pomocą książki i autka, okazało się, że Michał z najszczerszą radością i skupieniem bawi się... pudełkiem po prezencie Roberta. Zrobił sobie z niego garaż dla autek, pozwalał im jechać w górę i w dół. Chyba z godzinę nie zainteresował się niczym innym. Dopiero później odśpiewaliśmy mu "Sto lat" i wręczyliśmy właściwy prezent.

Nie pierwszy raz jeden z moich synków pokazał mi, jaką radość może przynieść najprostsza rzecz - rok temu to Robert szalał z radości, że dostał pod choinkę autka i garaż. Oni dwaj są pod wieloma względami tak bardzo podobni do siebie, obaj równie pogodni, optymistyczni, kochający i dobrzy. Jednocześnie każdy z nich jest wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju, a Michaś to już w ogóle chodzi własnymi drogami jak kot :)

W ostatnim czasie kilkakrotnie miałam okazję przekonać się, że te najprostsze, na pierwszy rzut oka niepozorne prezenty potrafią dać najwięcej radości. Na widok bogato zastawionych półek sklepowych przez chwilę dałam się zachłysnąć, szukałam tego, co najlepsze, najokazalsze, najbardziej nietypowe. Tymczasem mój młodszy synek ucieszył się z pudełka, starszy synek wolał prosty zestaw klocków od większego i bardziej skomplikowanego, mąż też bardzo docenił swój prezent imieninowy, choć zjeździłam pół Krakowa, by znaleźć dla niego coś większego i lepszego. To był chyba idealny moment dla mnie, teraz, na początku grudnia, by zauważyć, że czasami wcale nie chodzi o to, by było więcej, lepiej, na bogato. Cieszę się, że moi chłopcy o tym wiedzą. Oby pamiętali o tym jak najdłużej.